Być jak Louis Vuitton
Kuba Matyka i Kamila Staszczyszyn, współzałożyciele Melt Immersive / Fot. Weronika Walczakz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 11/2024 (110)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
1. Melt Immersive
Rozmawiamy w przestrzeniach melt museum. To przedsięwzięcie jest bardziej biznesem czy sztuką?
Jest zdecydowanie połączeniem obu aspektów. Nasz biznes opiera się na sztuce i technologii, ale przede wszystkim – na dawaniu ludziom doświadczenia. Działamy na rynku od ok. 10 lat. Kamila była na ASP, ja studiowałem automatykę i robotykę, jarałem się kinem, a w szczególnoście science fiction. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że może warto połączyć nasze zajawki.
Od czego zaczynaliście?
Od prostych, może nawet śmiesznych, wręcz absurdalnych rzeczy. Pamiętajcie, że 10 lat temu animacja 3D nie była jeszcze na tak wysokim poziomie jak obecnie. Jednymi z pierwszych bardziej profesjonalnych projektów, jakie zrobiliśmy, był filmik promocyjny dla Siemianowic Śląskich czy interaktywna książka kucharska dla dzieci. Projektowaliśmy coraz więcej rzeczy, ale szybko zaczęło nam być mało, wymyśliliśmy więc, że będziemy wychodzić „poza ekran”.
Czyli kierunek interaktywny – taki, jaki widzimy tutaj?
Zgadza się. Naszą pierwszą tego typu instalacją – kilka nocy zarwaliśmy, żeby ona w miarę dobrze wyszła – był ekran dotykowy zrobiony z elastycznego materiału. Im ludzie mocniej go dotykali, tym więcej się na nim działo. Obserwowanie, w jaki sposób odbiorcy wchodzą w interakcję z tym, co przygotowaliśmy, było fascynujące. Sądzę, że to był moment, w którym stwierdziliśmy, że tego typu projekty są dla nas najwłaściwszym kierunkiem.
Czym właściwie jesteście teraz? Na stronie internetowej piszecie o sobie „interdyscyplinarne studio”. Mało sexy określenie.
Ale mimo wszystko najwłaściwsze, bo stworzyliśmy muzeum, pracujemy przy teledyskach, opracowujemy różnego rodzaju wystawy immersyjne – naprawdę dosyć trudno w jednym określeniu oddać skalę oraz złożoność naszych projektów… Kiedyś opisywaliśmy siebie jako projekt multimedialny, ale szybko zorientowaliśmy się, że my nie do końca robimy multimedia, lecz chcemy dostarczać ludziom właśnie doświadczeń. Wydaje nam się, że doświadczenie stało się taką klamrą, którą możemy objąć tak wiele aspektów, że najlepiej oddaje naszą różnorodność. Tworzenie rzeczywistości, przenikanie się świata wirtualnego z prawdziwym, kreacja – to clou tego, czym się zajmujemy.
A kiedy pojawiła się myśl, że na tym doświadczeniu można stworzyć dobrze prosperujący biznes?
To się wszystko przenikało od samego początku – przez to, że robiliśmy dziwne, specyficzne projekty, próbowaliśmy je od razu sprzedawać. Trochę mieliśmy z tym problem, ponieważ de facto tworzyliśmy zupełnie nową branżę, konkurencja była znikoma. Okazało się, że tego typu rzeczy mają ujście w marketingu, dlatego zaczęliśmy zgłaszać się do wszelakich konkursów reklamowych. Zdobyliśmy mnóstwo nagród, konkurując z wielkimi agencjami, co sprawiło, że staliśmy się po prostu kojarzeni.
Jednocześnie my zawsze bardzo jaraliśmy się każdą nową technologią. Kiedy wpadł mi w ręce pierwszy prototyp Oculusa, to od razu stwierdziłem, że przyszłość należy do wirtualnej rzeczywistości. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że w perspektywie kilku lat każdy w domu będzie miał własne gogle VR. Wiemy już, że tak się nie stało, natomiastnadal uważam, iż potencjał tej technologii jest gigantyczny. Wejście do świata wykreowanego w całości cyfrowo, kompletne się w nim zatopienie? Wow!
Sami zaczęliście pracować z VR-em?
Nas niezmiennie interesowało projektowanie doświadczeń. Na przykład we współpracy z Samsungiem stworzyliśmy projekt odwzorowujący pierwszy lot Polaka w kosmos. W quasi-realistyczny sposób mogliście poczuć się jak Mirosław Hermaszewski. To swego czasu była jedna z najchętniej pobieranych aplikacji VR-owych w App Store! W przypadku wirtualnej rzeczywistości w pewnym momencie zadziałał jednak u nas podobny schemat, co wcześniej – nam to w pewnym momencie przestało wystarczać, chcieliśmy więcej i więcej. Wkurzały nas też ograniczenia technologii. Prosta kwestia – żeby jej doświadczyć, musiałeś założyć często niewygodne i nieporęczne gogle. Jednocześnie w tym okresie na branżowym świeczniku pojawiło się hasło „immersja”, choć początkowo zawłaszczył je sobie przede wszystkim świat gamingu.
To się zmieniło?
Uważam, że obecnie immersja jest momentem, kiedy zatapiasz się w wytworze ludzkiej wyobraźni bądź kreacji, nieważne, czy mówimy o grze, książce bądź filmie. I tak też lubiliśmy myśleć o własnej pracy, dlatego zaczęliśmy mocniej pracować nad tym, by projektowane przez nas doświadczenia stawały się w pełni immersyjne.
Jak projektować doświadczenia, które są immersyjne?
To bardzo rozległy temat, ale na pewno jest kilka żelaznych zasad, o których trzeba pamiętać. Najważniejszą jest wejście w buty odbiorcy, ponieważ kiedy zajmujesz się czymś zawodowo od dłuższego czasu, to pewne kwestie wydają ci się oczywiste. Tymczasem dla odbiorców samo założenie np. gogli VR może być absolutną nowością, więc musimy tworzyć w taki sposób, by zapamiętali ten moment na długo. Im bardziej nasze prace są intuicyjne, tym wirtualny świat staje się bardziej kuszący, zaciekawiający.
Stwierdziłeś, że zawsze bardzo jaraliście się każdą nową technologią. A czy na przestrzeni ostatnich lat była jakaś technologia, która bardzo was zaciekawiła, ale okazała się rozczarowaniem? Niektórzy powiedzą, że VR nie do końca się udało.
Mark Zuckerbeg ze swoją huczną strategią Mety chyba rzeczywiście nieco przeszarżował, bo jeszcze długo biznesy nie zaczną się masowo przenosić do wirtualnych światów... To jest trochę tak, że każda technologia ma pewne fazy – jedną z nich jest hype, którego często jest po prostu za dużo. Dopiero później następuje korekta zainteresowania odbiorców, szczególnie jeśli dana technologia nie nadąża za tym, czego oczekują ludzie.
Ty jednak nadal wierzysz w wirtualną rzeczywistość?
Jej potencjał jest zbyt duży, żeby ona się powszechnie nie przyjęła. Świetnie obrazuje to film „Ready Player One” Stevena Spielberga – tam ludzie żyją i pracują w cyfrowym świecie, gdyż jest znacznie atrakcyjniejszy i fajniejszy niż rzeczywistość.
Rozumiemy, że Melt Immersive jest przedsionkiem do takiego świata?
Przestaliśmy się skupiać stricte na VR, chcemy dostarczać doświadczeń w inny sposób, czyli właśnie np. otaczając ludzi ekranami i dźwiękiem, żeby mogli przeżyć coś bardziej „na żywo”, w prawdziwym świecie. Wspólnie. Oczywiście VR w multiplayerze też jest super, ale jednak kiedy siedzisz w goglach, to jesteś trochę odcięty od świata. A nas fascynuje przede wszystkim przenikanie się światów, przekazanie odbiorcom namiastki wirtualnej wyobraźni.
Przestaliście się skupiać, bo uznaliście, że technologia nie jest gotowa. Rozumiemy, że to chwilowy zwrot, bo w perspektywie lat – kiedy technologia dojedzie, a wirtualne światy powstaną – ta technologia ponownie was skusi?
Myślę, że to będzie podobna sytuacja jak z App Store – że jak już pyknie, to wszyscy w to pójdą. I na pewno zaczną się pojawiać fantastyczne projekty.
No dobra, ale zafiksowaliśmy się na tym VR, a wciąż nie odpowiedziałeś na pytanie, czy jakaś technologia was w ostatnich latach rozczarowała?
Szczerze? Zupełnie nie. Nawet sztuczna inteligencja obecnie nie rozczarowuje, choć oczywiście jej potencjał wciąż jest znacznie większy niż dotychczasowe możliwości. Kiedy generatywna AI w pełni się rozwinie, nie będziesz musiał się zastanawiać, w jaki sposób coś zrobić, tylko co zrobić, aby było to ciekawe dla odbiorców.
Jako artysta pozostaniesz twórcą, a sztuczna inteligencja będzie wyłącznie narzędziem?
Jasne, że tak. Pewnie istnieje ryzyko, że AI na pełną skalę może stać się podmiotem twórczym, jednak jak na razie dyskutujemy o potencjale, którego nie da się zdefiniować. To jest fajny moment w historii świata – moment tzw. osobliwości, w którym trudno przewidzieć przyszłość. Każda, nawet najmniejsza rewolucja, która się wydarzy w tym obszarze, przepisze nasz świat.
Czyli zakładasz, że AI w jakimś stopniu stanie się samoświadoma?
Od tego chyba już nie ma odwrotu. I nie zgadzam się z tezami, że w takiej rzeczywistości człowiek stanie się wyłącznie odbiorcą – będziemy kuratorami własnych doświadczeń. Poza tym wiecie, wydaje mi się, że w sytuacji, kiedy ludzie nie będą mieli nic do roboty, to po prostu się znudzą i jakieś zajęcie na pewno sobie znajdą. Jestem przekonany, że wytwór człowieka zawsze będzie cenniejszy niż wytwór algorytmu.
Zmienią się zresztą sami odbiorcy, kiedy będą w stanie więcej eksperymentować z tym, co chcą zobaczyć, czego doświadczyć. Nie wiem, czy mieliście taki moment, kiedy wciągnęliście się w generowanie obrazów przez AI – ja nie przespałem kilku nocy, żeby zbadać granice tej technologii. Żeby wiedzieć, jak porozumiewać się z maszyną, by ona skutecznie odczytywała moje potrzeby.
Jak w praktyce wygląda wykorzystanie sztucznej inteligencji w Melt Immersive?
Najtrudniejsze dla nas jest reżyserowanie AI. To jest aktor, który nie dość, że ma mnóstwo własnych pomysłów, to jeszcze mocno halucynuje.
Czyli?
Tłumaczenie sztucznej inteligencji – takie techniczne rozkminy – co zrobić, żeby model robił to, czego od niego oczekujemy, jest ogromnym wyzwaniem. Stworzyliśmy na Instagramie eksperymentalny profil Melt AI, który się strasznie szybko rozrósł. To, co tam zamieszczaliśmy, chyba podobało sięinnym, ponieważ zaczęli się do nas zgłaszać artyści, którzy chcieli teledyski w podobnym klimacie. Tak trafiliśmy na duet Pnau, którego współzałożycielem jest członek kultowego Empire of the Sun. Zrobiliśmy im bardzo ciekawy klip. Podobnych współprac było więcej – chociażby dla wspomnianego Empire of the Sun stworzyliśmy pierwszy teledysk po ich powrocie na scenę po kilku latach przerwy.
Te współprace przyniosły dobre pieniądze?
Teledyski dały całkiem nieźle zarobić – to były fundusze z zagranicy, które przyszły do nas po pandemii, więc w sytuacji, kiedy bardzo ich potrzebowaliśmy.
Jak obecnie wygląda wasz model biznesowy?
W pewnym momencie zaczęliśmy być kojarzeni jako studio od niestandardowych, innowacyjnych projektów. Tak nas się odbiera w branży marketingowej – a kiedy jesteś w czymś naprawdę dobry, to w końcu pojawiają się pieniądze. Klienci wiedzą, że jeśli wrzucą nam jakieś fajne artystyczno-technologiczne zapytanie, to zwykle wyjdzie z niego coś świeżego, interesującego.
Melt Immersive to obecnie główna odnoga naszego biznesu. Doszliśmy do sytuacji, w której realizujemy od trzech do sześciu projektów rocznie i to nam wystarcza. Partnerzy sami się do nas zgłaszają, wielu z nich musimy odmawiać. Nie interesuje nas ciągłe powiększanie zespołu, chcemy pozostać duetem dobierającym sobie specjalistów do konkretnych działań.
Dlaczego nie interesuje?
Próbowaliśmy, ale przez to, że robimy tak różne i niestandardowe rzeczy, to nam się po prostu nie opłacało. Zresztą wyskalowanie zespołu skończyłoby się zapewne sytuacją, w której niejako musielibyśmy karmić bestię, zastanawiając się, jakie projekty co miesiąc rozwinąć, by tylko opłacić fachowców. A tak udaje nam się zachować pewnego rodzaju ekskluzywność, prestiżowość. Nie wypuszczamy hurtowo projektów, kluczowa jest dla nas jakość.
Jak ważne biznesowo jest dla was melt museum?
Pomysł powstał po naszych podróżach do Stanów Zjednoczonych, gdzie zainspirowały nas najróżniejsze halloweenowe labirynty, popmuzea, parki rozrywki pokroju Disneylandu i inne ciekawie zaprojektowane przestrzenie. Bardzo nas to zainteresowało oraz analizowaliśmy, w jaki sposób zachowują się w podobnych miejscach masy ludzkie, jak odbierają to, co ktoś zaprojektował. Jednym z naszych marzeń zawsze było stworzenie immersyjnego doświadczenia opartego na dużym, rozpoznawalnym IP.
melt museum nie jest żadną nowością w skali świata, ponieważ podobne przestrzenie powstają od dawna, a najsłynniejszą jest chyba teamLab Planets w Tokio. My staramy się łączyć głębokie doświadczenie z charakterystyką takiego pop-up muzeum. Jeśli dodamy do tego fakt, że melt museum jest bardzo „Instagram friendly”, to tworzy nam się – tak sądzę – zdrowy model biznesowy. Pamietajcie jednocześnie, że muzeum jest przestrzenią eventową do wynajęcia, w której nie musicie dopłacać za technologię, bo wszystko jest na miejscu, już skalibrowane. To pierwsza pełnoprawna przestrzeń, jaką otworzyliśmy dla ludzi, wciąż się jej uczymy.
W jakim sensie?
Byliśmy przekonani, że po trzech miesiącach działania nie będziemy już musieli poświęcać muzeum aż tak dużo czasu. Wydawało nam się, że stworzymy jedną wystawę rocznie, zorganizujemy kilka eventów i wszystko będzie w porządku. Tymczasem to ciągła walka o klienta, bo jeśli się nie wypromujesz, to przecież nikt cię nie odwiedzi. Na szczęście wszystko, co stworzyliśmy wokół Melt, jest biznesem, który wziął się z zajawki, więc nam to po prostu sprawia frajdę.
Jak sądzisz, w jakie jeszcze miejsca ta zajawka zaprowadzi was biznesowo?
Trudno powiedzieć. Nie kreślimy dalekosiężnych planów, nie spotykamy się z Kamilą raz na kwartał, by podjąć strategiczne decyzje dotyczące przyszłości firmy. Raczej adaptujemy się do sytuacji, obecnie mamy ten komfort, że nie musimy łapać się każdego zlecenia. Kiedy mówimy, że będziemy mieli czas, by zająć się projektem za kilka miesięcy, to klienci zwykle nie mają tego czasu, więc po prostu czekamy na kolejnych. Obecnie jesteśmy rentowni i mamy trochę za dużo pracy.
A nie boisz się, że za chwilę pojawi się konkurencja, która będzie większa, więc nie będzie odmawiała klientom? A jednocześnie będzie w stanie robić rzeczy taniej i równie kreatywnie?
Nie boję się, ponieważ artyści współcześnie stają się markami - Melt Immersive również jest już rozpoznawalną marką. Jeśli oczekujesz niestandardowego projektu, to robisz go z nami, bo dowozimy konkretne, sztosowe rzeczy. Świeże, innowacyjne, futurystyczne.
Chcecie być Louis Vuittonem swojej branży?
Nie myślałem o nas w taki sposób, ale to ciekawy cel.
Co byś poradził człowiekowi, który ma jakąś zajawkę i chce zrobić na niej biznes?
Nie ma innej rady niż taka, że po prostu trzeba zapierdalać. Cisnąć. Większości rzeczy nauczyliśmy się chociażby na własną rękę z tutoriali na YouTubie. Jeśli masz zajawkę i etos ciężkiej pracy, to nadrobisz nawet brak talentu.
Gdzie Melt będzie za pięć lat?
Mamy nadzieję, że w dużym stopniu za granicą – myślimy np. o odświeżeniu ostatniej wystawy, jaką przygotowaliśmy dla paryskiego Atelier des Lumières. Jeśli natomiast chodzi o melt museum, to chcielibyśmy otworzyć kolejne punkty.
W Polsce?
Nie. Pamiętajcie jednak, że – tak jak powiedziałem – wciąż na razie uczymy się tego biznesu, więc nie chcemy tego zrobić, dopóki nie będziemy w 100 proc. wiedzieć jak. Muzeum jest w mojej opinii biznesem bardzo skalowalnym, powtarzalnym.
A jeśli chodzi o Melt Immersive, to mam nadzieję, że będziemy robić jeszcze mniej projektów, ale większych i za lepsze pieniądze.
2. Pulp Books
Wydawnictwo zapowiadające przewrót na literackim rynku w Polsce możecie już kojarzyć z naszych łamów – inicjatywa założona przez Jakuba Ćwieka, Andrzeja Kwietnia oraz Michała Rzepnikowskiego znalazła się na okładce jednego z naszych poprzednich wydań.
Może jednak przypomnijmy na początek, jaka idea stoi za Pulp Books. – Przez całą karierę pisarską starałem się opowiadać fajne, ciekawe historie. Kiedy wreszcie się tego nauczyłem, okazało się, że rynek idzie w zupełnie inną stronę, bo opowieść zaczęła schodzić na dalszy plan – liczy się tempo wydawnicze, różne trendy. Pulp Books chce przywrócić opowieściom ich prawdziwe znaczenie – na pierwszym miejscu stawiamy historie, dopiero później zastanawiamy się, jak je spieniężać – opowiadał w wywiadzie dla „My Company Polska” Jakub Ćwiek.
Postanowiliśmy wrócić do tego projektu, ponieważ w minionych miesiącach zasłynął z innowacyjnego jak na rodzimy rynek modelu dystrybucji. „Płać, ile chcesz” – jak mówią o pomyśle jego twórcy – był pewnego rodzaju eksperymentem, zakładającym sprzedaż powieści za kwotę, jaką czytelnik postanowi za nią zapłacić. Pierwszą historią dystrybuowaną w takim modelu były „Piwniczne chłopaki” – za e-booka lub audiobooka odbiorca mógł zapłacić dowolną kwotę, ale nie mniejszą niż 1,20 zł, natomiast w przypadku tradycyjnego wydania papierowego nie mniej niż 10 zł. – Jeśli chodzi o górną kwotę, sky is the limit. Odkąd powstało Pulp Books, tłumaczymy, iż chcemy tak zmienić rynek książki, by był fair dla wszystkich – tłumaczył Ćwiek na filmiku zapowiadającym akcję.
Efekty? W czerwcu br. wydawnictwo opublikowało statystyki podsumowujące przedsprzedaż „Piwnicznych chłopaków”. Z przekazanych danych wynika, że sprzedano łącznie 2290 książek (713 audiobooków, 554 e-booki, 1023 książki papierowe). Średnia kwota uzyskana za audiobook to niewiele ponad 12 zł, za e-book ok. 11 zł, natomiast za papier – 25 zł. – Około 1/4 tego stanowiły wpłaty minimum, ale często zdarzało się tak, iż klient kupował papierowe wydanie, płacąc za nie więcej, a dokupywał za minimum e-book bądź audiobooka. Jesteśmy zadowoleni z wyników – przekazuje Ćwiek.
Tego typu model został wykorzystany później również m.in. do wsparcia powodzian (wydawnictwo zadeklarowało akcję, w której cały dochód ze sprzedaży „Topiela” zostanie przeznaczony na pomoc dla mieszkańców z gminy Głuchołazy). Choć ostateczne liczby nie są jeszcze znane, przedstawiciele Pulp Books przekazali w mediach społecznościowych, że do potrzebujących trafi co najmniej 310 tys. zł. Kiedy pasja spotyka niesztampowe podejście do biznesu, to na ogół wychodzą z tego bardzo ciekawe rzeczy.
3. proXN
Branża kosmetyczna? Tu dopiero potrzebna jest zajawka! Z jednej strony przydaje się pasja do kosmetologii, z drugiej zamiłowanie do nauki, bo wiele procesów i substancji już odkryto, a teraz, by pojawiła się absolutna nowość, trzeba liczyć się z latami badań klinicznych i poszukiwań. Mieszanka wybuchowa. Produkty kosmetyczne rodzimych firm mają wzięcie na arenie międzynarodowej i stale są wprowadzane na zagraniczne rynki.
Nowe marki powstają regularnie, trzeba jednak pamiętać, że nie za każdym hasłem „innowacja” stoi realna wartość, a ruszenie z własnym brandem jest trudniejsze, niż może się wydawać. Tym razem chcielibyśmy wspomnieć o projekcie proXN (DermoTech Beauty). Paulina Stopczyk i Aneta Czaplicka – we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu – opracowały unikalny patent na syntezę ksantohumolu, a teraz wprowadzają swoje produkty na brytyjski rynek.– Używamy ksantohumolu, czyli bardzo silnego antyoksydantu, jednocześnie dbając o najważniejsze aspekty związane z pielęgnacją skóry. Jestem przekonana, że świat będzie zmierzał w podobnym kierunku – dbania o naskórek i wzmacniania systemu antyoksydacyjnego skóry, które są najważniejsze z punktu widzenia codziennej pielęgnacji. My mówimy o tych kwestiach od kilku lat, branża wreszcie zaczyna to rozumieć. Jeśli nie będziemy używać antyoksydantów, nasze komórki będą się po prostu szybciej starzeć. To naturalny proces – tłumaczy współzałożycielka proXN.
Jak wskazują Czaplicka i Stopczyk, rozwój zagraniczny jest ważnym krokiem w strategii ich firmy, jednak nie oznacza to, że przedsiębiorczynie zrezygnują z działań nad Wisłą. – Polska pozostaje naszym kluczowym rynkiem, gdzie mamy silne fundamenty i lojalnych klientów, w związku z tym planujemy nadal inwestować w rozwój lokalny, dbając o to, aby nasza obecność w ojczyźnie była równie dynamiczna jak dotychczas – mówi Aneta Czaplicka. I dodaje, że w tym roku proXN prawdopodobnie przekroczy dwucyfrowy przychód (liczony w milionach złotych), przy wzroście ok. 50 proc.
Kręci cię branża beauty i chcesz zacząć się w niej rozwijać? Łap radę od doświadczonych przedsiębiorczyń! – Zaczynając, trzeba sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy interesuje cię rynek masowy, czy profesjonalny? Jeśli nie definiujesz grupy docelowej bądź nie potrafisz określić celów, to pewnie będziesz mieć spory problem – zainwestujesz mnóstwo pieniędzy, ale nie odniesiesz sukcesu – podsumowują założycielki proXN.
4. Pet Form Labs
W 2022 r. mieliśmy okładkę poświęconą „psim biznesom”. Do dziś wspominamy ją z niemałym sentymentem, ponieważ był to jeden z najlepiej sprzedających się w tamtym czasie numerów. Obecny materiał nie mógł się obyć bez biznesu robionego na zwierzętach, ponieważ – jak podkreślają nasi rozmówcy – miłość do czworonogów jest w nim kluczowa. – Jeśli chcesz pracować w pettechowym startupie, to musisz jednak choć trochę lubić te pieski… W PsiBufet kilka razy przejechaliśmy się na współpracownikach, którzy nie czuli tego tematu. A jeśli nie czujesz tematu, to nie zostawiasz serca – wyjaśnia Piotrek Wawrysiuk, założyciel startupu PsiBufet, który niedawno został przejęty przez Butternut Box, czyli jedną z największych firm w Europie zajmujących się produkcją posiłków dla czworonogów.
Historia rodzimych inicjatyw pettechowych pokazuje, że droga do własnej firmy w tej branży nierzadko prowadzi przez zgoła inne zajęcia – nie musisz się więc martwić,że pracujesz w korpo, zamiast rozwijać własny biznes z produktami przeznaczonymi dla zwięrząt, które przecież tak bardzo kochasz. I spokojnie, wydaje się, że na rynku wciąż jest miejsce dla dopiero debiutujących inicjatyw.
Jednym z nowych startupów chcących urosnąć na fali dbania o zwierzaki jest Pet Form Labs oferujący – w największym skrócie – dietoterapię dla psów. – Jesteśmy świadomi, że konkurencja na rynku suplementów dla psów jest ogroma, ale od początku działalności powtarzam, że my nie jesteśmy kolejną spółką tego typu. Stworzyliśmy nową kategorię na półce – produkt kompleksowy, co oznacza, że nie jest potrzebna żadna dodatkowa suplementacja. Tworzenie nowej kategorii biznesowej jest oczywiście bardzo trudne, zwłaszcza że na pierwszy rzut oka nasze produkty są droższe od konkurencji, ale wierzę, że damy radę – przekonuje Magdalena Dudarska-Rodak, założycielka startupu.
Mocną stroną Pet Form Labs jest współpraca z cenionymi w branży ekspertami: dr. Jackiem Wilczakiem i prof. Darią Szymanowską. – Dokładnie myślimy o przyszłości. Rozmawiamy z sieciami weterynaryjnymi i klinikami, mamy też w planach kolaboracje z firmami zajmującymi się produktami dla zwierzaków. Zbudowaliśmy solidny zespół zajmujący się rozwojem, obecnie skupiamy się na rozwoju sprzedaży – zapowiada przedsiębiorczyni.
I co, da się? To się okaże. Ale próbować chyba zawsze warto, prawda?
5. Instytut Optymalizacji Technologii
W zasadzie gdziekolwiek spojrzysz, powraca temat odnawialnych źródeł energii. Co interesujące, to również sektor, gdzie bez prawdziwej zajawki trudno o osiągnięcie sukcesu, o czym świadczy przykład Instytutu Optymalizacji Technologii, który opracował przełomową pływającą elektrownię wodną umożliwiającą przetwarzanie energii płynącej rzeki na energię elektryczną bez potrzeby kosztownych inwestycji w budowę betonowej zapory oraz zalewu, co minimalizuje negatywny wpływ na środowisko naturalne.– OZE to moja pasja! – deklaruje już na początku rozmowy Artur Olszewski, prezes firmy. I dodaje: – Zawodowo zajmuję się tym tematem, fascynuje mnie tworzenie startupów, niejako łączę więc dwa światy – ekologii i budowania firmy. Jakiś czas temu rozglądałem się za możliwością inwestycji w OZE, która zwróciłaby się możliwie jak najszybciej, i poszukiwania zaprowadziły mnie do mobilnej elektrowni wodnej napędzanej nurtem rzeki. Czy może być coś możliwie bardziej wydajnego? Rzeka płynie przez cały rok, podczas gdy wiatr wieje 3 tys. godz. w roku, a słońce świeci zaledwie tysiąc.
Olszewski wskazuje, że branża, którą się zajmuje, jest wymagająca, ponieważ w Polsce mamy mnóstwo ciekawych rozwiązań software’owych, świetnych do PR-owego wykorzystania – np. kalkulatory śladu węglowego – jeśli chodzi jednak o twarde technologie, to dostrzegalny jest raczej powolny rozwój.
W kogo biznesowo celuje Instytut Optymalizacji Technologii? – Głównym odbiorcą naszego rozwiązania mogą być np. samorządy terytorialne. Świetnym przykładem może być Warszawa, gdzie przez Wisłostradę przebiega tunel potrzebujący prądu 24 godz. na dobę, siedem dni w tygodniu. Oprócz tego, że on jest oświetlony i wentylowany, to korzysta również z zamrażarki. Mało kto wie, że po wybudowaniu tunelu doszło do incydentu, przez który do środka zaczęła wlewać się woda. Okazało się, że jedynym rozwiązaniem było wstawienie w jednej ze ścian specjalnej rury z czynnikiem zamrażającym blokującym dalsze zalewanie, co oczywiście pochłania mnóstwo prądu. Gdyby wzdłuż tunelu stworzyć ławicę kilkunastu naszych elektrowni, on mógłby być zasilany z energii odnawialnej pochodzącej z Wisły. Takich miejsc w samej tylko Warszawie jest więcej – np. metro – wyjaśnia przedsiębiorca.
6. Supercluster
Branża kosmiczna – tutaj to chyba sami pasjonaci, prawda? Zresztą nie tylko my tak uważamy. – Młodych ludzi ciągnie do tego sektora, gdyż fascynują się tematem, a także widzą w nim ogromną szansę na rozwój. Pamiętajmy, że firmy z sektora kosmicznego to w dużym stopniu spółki młode, potrzebujące talentów, nie jest więc tak, że trafiający tam studenci zajmują się wyłącznie przykręcaniem śrubek – bardzo często od samego początku pełnią ważne funkcje – przekonywał na naszych łamach Paweł Pacek, dyrektor Biura Rozwoju Technologii w ARP SA.
Jako że bardzo lubimy się z Rzeszowską Agencją Rozwoju Regionalnego, ostatnio dosyć często bywamy na Podkarpaciu.
Podczas jednego z niedawnych wydarzeń poznaliśmy Huberta Grossa, który sam o sobie mówi, że jest inżynierem lotnictwa zainteresowanym nauką i projektowaniem maszyn. Młody innowator jest ponadto w trakcie szkolenia na zawodową licencję pilota samolotowego, a w wolnym czasie jest zaangażowany w projekty związane z tematyką space.– Zawsze lubiłem rozwiązywać problemy i szukałem wyzwań, a te naukowe i inżynierskie szczególnie mi imponowały. Na początku mojej ścieżki edukacyjnej sektor kosmiczny nie był tak popularny jak dzisiaj, ale już w trakcie studiów mogłem zacząć przygodę poprzez konstruowanie analogów łazików marsjańskich w kole naukowym, a następnie brać udział w kolejnych projektach i konkursach w stowarzyszeniu Innspace. Można powiedzieć, że interesuję się kosmosem od najmłodszych lat, ale późniejsza współpraca z innymi pasjonatami pomogła mi postawić pierwsze kroki w tym sektorze, za co jestem ogromnie wdzięczny – wspomina Gross.
Czym zajmuje się współzałożony przez niego Supercluster? Przede wszystkim produkcją komponentów dla przemysłu lotniczego. Projekty realizowane przez startup są naprawdę spektakularne – np. w czerwcu br. firma zrealizowała misję stratosferyczną dla Politechniki Rzeszowskiej, dzięki której w stratosferze znalazł się modułowy satelita wykonany przez Koło Naukowe Area z tamtejszego Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa.
7. Mudita
A teraz postać, którą z pewnością znasz z innych projektów – przede wszystkim jako założyciela CD Projekt. Michał Kiciński określa jedną ze swoich najnowszych inicjatyw – Muditę – jako biznes właśnie zrodzony z pasji. Po latach pracy na najwyższych obrotach zmęczyła go codzienna pogoń, zainteresował się więc praktykami uważności. Efektem fascynacji było nie tylko założenie centrów odosobnienia w Urlach i Świętej Dolinie Inków, ale także Mudity, czyli firmy wspierającej świadome życie z dala od rozpraszających bodźców.
Nawet jeśli to wyłącznie marketingowe slogany, to sam projekt wygląda ciekawie. – Naszą misją jest projektowanie elektroniki użytkowej, która w centrum stawia dobre samopoczucie fizyczne i psychiczne. Nowe budziki są idealnym ucieleśnieniem tej misji. Wierzymy, że z pomocą naszych produktów użytkownicy dobrze rozpoczną dzień i poprawią ogólne samopoczucie – wyjaśnia Kiciński.
Słowo mudita pochodzi z pali, języka środkowoindoaryjskiego wywodzącego się z subkontynentu indyjskiego, i nie ma odpowiednika w języku polskim. Mudita oznacza przyjemność i bezinteresowną radość czerpane z obserwowania pomyślności innych. „W ramach firmy na nowo definiujemy istotę technologii za pomocą minimalistycznych urządzeń. Naszą filozofią jest tworzenie produktów, które harmonizują z życiem użytkowników, zamiast konkurować o ich uwagę” – czytamy w prezentacji, jaką otrzymaliśmy od przedstawicieli firmy.
Zresztą na stronie inicjatywy został opublikowany dość obszerny manifest, w którym padają hasła o tworzeniu lepszej przyszłości ludzkości, jak również przestroga przed tym, iż nadużywanie nowoczesnych technologii niesie ze sobą poważne konsekwencje. W ofercie Mudity znajdziesz nie tylko budziki, zegarki czy telefony, ale również akcesoria takie jak etui na telefon wykonane z naturalnego korka.
Po stworzeniu najważniejszego polskiego studia gamingowego mogłeś zostać w branży, rozwijając nowy projekt, ale wolałeś poświęcić się technikom medytacji. I niech ktoś powie nam, że to nie jest pasja…
8. HD Air Studio
To kolejna ciekawa historia! Jakub Jakubczyk – założyciel HD Air Studio – od dziecka pasjonował się modelarstwem oraz zdalnie sterowanym lotnictwem. Obecnie zajmuje się projektowaniem i budową elektronicznych stabilizatorów obrazu wykorzystywanych m.in. w kinematografii, a produkty polskiej spółki są sprzedawne globalnie. – Mimo że HD Air Studio jest mikroprzedsiębiorstwem, to skupia wszystkie kompetencje niezbędne do tworzenia złożonych rozwiązań technicznych – od projektu, przez produkcję, po promocję marki. Nasz zespół badawczo-rozwojowy składa się z trzech osób, jednak są one odpowiedzialne również za inne zadania – zdradzał Jakubczyk w rozmowie z portalem gospodarczym lublin.eu.
Firma jest na rynku już prawie 10 lat, a w jej założycielu nadal czuć tę dziecięcą fascynację.
9. Eskimoteam
No dobra, pieski już się w tym materiale pojawiły, ale musimy do nich wrócić – tyle że w zupełnie innej odsłonie. Przedstawiamy Eskimoteam!– Paliwem do działania i naszą pasją jest niczym nieograniczona wolność oraz budowanie relacji ze światem przyrody. Poszu kiwanie i odkrywanie tego, co pierwotne, zdrowe i naturalne – wyjaśniają pomysłodawcy inicjatywy.
Eskimoteam działa na Kaszubach niedaleko Trójmiasta. Firma organizuje zajęcia dla ludzi aktywnych, interesujących się życiem w zgodzie z naturą, kochających dziką przyrodę. Prowadzi zróżnicowane działania rekreacyjne oraz edukacyjne dla dzieci i młodzieży. – Stawiamy przede wszystkim na turystykę zgodną z ideą wellbeing, a także na edukację. Współpracujemy również z terapeutami i pomagamy tym, którym trzeba pomóc, np. poprzez dogoterapię edukacyjną – deklarują przedstawiciele Eskimoteamu.
Jak czytamy na stronie internetowej przedsięwzięcia, koszt kilkugodzinnej imprezy – zawierającej m.in. dogtrekking oraz pokaz psiego zaprzęgu – zamyka się w 150 zł. Inicjatorem projektu jest Bartłomiej Piaseczny, z wykształcenia filozof, w przeszłości pracownik Agencji Rozwoju Pomorza. – Myśląc o własnym biznesie, chciałem, aby był blisko związany z moimi zainteresowaniami. Po przeniesieniu się na Kaszuby stwierdziłem, że w tym miejscu, w otoczeniu przyrody, mogę połączyć zainteresowania z własną działalnością gospodarczą. Posiadając wytrenowane psy, mogę m.in. pomagać osobom, które potrzebują terapii – opowiadał przedsiębiorca o początkach Eskimoteamu na łamach portalu arp.gda.pl.
10. eGabinet
A co, jeśli powiemy ci, że twoją pasją może być… zarządzanie? Na łamach mycompanypolska.pl ukazał się niedawno wywiad z Piotrem Strychalskim – CEO medtechu eGabinet – który udowadnia, że zajawka może mieć niejedno imię.
Strychalski to szef startupu z sektora medyczego, który w przeszłości był m.in. dyrektorem ds. sprzedaży w Zenboksie. Zrobił więc dość solidną zawodową woltę. – W miarę mojego rozwoju odkrywałem w sobie nowe umiejętności. Oprócz samej sprzedaży zaczęły mocno fascynować mnie kwestie zarządcze, czyli związane ze sterowaniem całym „okrętem” i nadawaniem mu kursu rozwoju. Najbardziej motywuje mnie robienie rzeczy, które najzwyczajniej mnie pasjonują i sprawiają, że wstaję rano z chęcią oraz głową pełną nowych pomysłów. To ważne, aby znać siebie, swoje mocne i słabe strony, ponieważ to przekłada się w wielu elementach na dynamikę rozwoju biznesu – tłumaczy Piotr Strychalski.
Czym jest eGabinet? – Nasz system pozwala zarządzającym przychodniami i lekarzom skupić się na leczeniu ludzi, niwelując czas związany z całą administracją i odpowiednim ułożeniem procesów w placówce. Oczywiście żadna technologia nie jest w stanie wydłużyć godziny lekarza, ale jest w stanie zaoferować mu coś równie wartościowego – oszczędność czasu. Możemy ułatwić drogę dotarcia do pacjenta, przeanalizować potencjalne działanie leków u danej osoby, przyspieszyć i zabezpieczyć zarządzanie dokumentacją medyczną czy pomóc w wystawianiu recept – opisuje przedsiębiorca.
11. SERio
Klasyczna historia o rzuceniu wszystkiego w cholerę w celu rozwijania własnego biznesu. Historia firmy zaczęła się w pandemicznych czasach – małżeństwo Moniki i Michała Gaszyńskich podróżując kamperem po Europie, zdało sobie sprawę, że gdziekolwiek by się znaleźli, brakuje smacznej, roślinnej alternatywy dla sera. Po powrocie do kraju, policznych próbach, udało im się stworzyć wymarzony produkt – ser z nasion łubinu (popularnego szczególnie w Portugalii, gdzie jest uwielbianą przekąską).
W maju br. informowaliśmy o pojawieniu się produktów SERio w marketach Carrefour Polska. – W zaledwie nieco ponad rok od uruchomienia produkcji udało się nam pojawić na półkach Biedronki, Carrefoura, Jush, Delio i ponad 100 innych sklepów w całym kraju.
Roślinna alternatywa dla sera z łubinu – to, co z początku wydawało się szalonym i unikalnym na skalę światową pomysłem – dziś jest rzeczywistością. Rozwijamy się dalej! Negocjujemy z największymi sieciami handlowymi w Polsce, powoli przygotowujemy się też do eksportu do Niemiec i Słowacji – komentował wówczas Michał Gaszyński.
12. Slowhop
„Nasze butikowe biuro podróży powstało z pasji do podróżowania” – zapewne doskonale znasz tego typu slgany. Tym razem nie chcemy ich powielać, jednak musimy w jakiś sposób zaznaczyć w materiale obecność branży travel, dlatego zdecydowaliśmy się na wskazanie projektu Slowhop. Poznaliście go w poprzednich wydaniach „My Company Polska”, tym razem poświęcimy mu nieco więcej miejsca. Bo wpisuje się w naszą konwencję niemal idealnie.– Wiele lat temu poczuliśmy potrzebę wyjazdów do miejsc z duszą, innych niż te oferowane przez tradycyjne biura podróży. Kiedyś takie osoby jak my mogły korzystać wyłącznie z różnego rodzaju blogów, pomyśleliśmy więc, że fajnie byłoby stwo rzyć miejsce, wygodną bazę, gdzie tego typu noclegi byłyby zebrane. Od samego początku zależało nam na tym, żeby oferta była ściśle wyselekcjonowana, żeby znalezienie się na Slowhopie było swego rodzaju znakiem jakości – opisuje początki platformy Aleksandra Szałek, współzałożycielka Slowhopa.
Projekt założyła wspólnie z mężem Marcinem. Startupowcy (bo Ola i Marcin podkreślają, że Slowhop wciąż jest startupem) przyznają, że na swój sposób byli pionierami – podczas gdy większość znajomych wybierała raczej wczasy typu all inclusive, oni szukali zupełnie innych doznań. – Poza tym zawsze fascynowała nas rozmowa z drugim człowiekiem, dyskusja. Podróżowanie w duchu slow raczej nigdy nie dawało anonimowości, jaką daje ci pobyt w dużym hotelu, bo jednak podczas takich wyjazdów najczęściej poznajesz się z gospodarzem, mijasz z innymi podróżującymi. Jesteś w stanie poznać zupełnie inne spojrzenie na życie, co jest niezwykle ubogacające. Stwierdziliśmy więc, że to jest kierunek dla nas i być może warto byłoby zacząć działać z nim również w biznesowym kontekście – dodaje Ola.
Dziś aspiracje małżeństwa Szałków sięgają daleko poza zwykły marketplace z noclegami – jak zapowiadają przedsiębiorcy, chcą, aby Slowhop stał się trochę hubem slowturystyki w Polsce, gdzie również znajdą się informacje o działających w tym duchu restauracjach czy oferta wycieczek tematycznych, które zyskują coraz większą popularność. – Chcemy trochę tej naszej pasji przelać na innych, dlatego jedną z misji Slowhopu jest edukacja Polaków w zakresie bardziej etycznego podróżowania. Tego typu działania wciąż są niezwykle potrzebne, bo choć deklaratywnie coraz więcej osób chce podróżować w taki sposób, to rzeczywistość bywa znaczniej bardziej ponura – podsumowują nasi rozmówcy.
13. Antena Krzyku
Ale żeby w tym zestawieniu nie znalazł się żaden projekt związany z muzyką?! Uspokajamy, będzie. Wybraliśmy jednak mniej oczywisty podmiot. Pewnie trochę wstyd się przyznać, ale o Antenie Krzyku po raz pierwszy usłyszeliśmy kilkanaście tygodni temu podczaswywiadu z Adamem Sanockim, współtwórcą zespołu The Band of Endless Noise (swoją drogą bardzo ciekawa kapela, warto się zapoznać!).
Antena Krzyku jest niezależną wytwórnią płytową założoną jeszcze w latach 80. przez Arka Marczyńskiego. Inicjatywa wprost wywodzi się ze sceny punkowej i choć na przestrzeni całej swojej działalności miała swoje wzloty i upadki, obecBardzo lubimy doceniać tego typu projekty, ponieważ pasjonaci udowadniają, że da się ugryźć choćby niewielki kawałek tortu pomimo hegemonii największych graczy. Jedni robią swoje, inni hucznie rozstają się z wykonawcami. Nie, nie będziemy wymieniać nazw.
14 . Rękodzieło
„Rękodzieło” to bardzo ładne słowo, wydaje nam się, że na szczęście wracające do łask. Tym razem nie wskażemy konkretnego zajawkowicza, raczej zjawisko, które upowszechniło się dzięki mediom społecznościowym.
Szczególnie na Instagramie czy Pintereście bez problemu znajdziecie osoby, które chętnie zajmą się np. waszymi ubraniami, personalizując je według potrzeb. Jedną z artystek działających w tym obszarze jest chociażby Michalina Dudziak (znajdziecie ją na Instagramie, wpisując @miska.custom) – w swojej ofercie ma nie tylko ręczną personalizację odzieży, ale od niedawna również obuwia. Jej projekty naprawdę robią wrażenie – możesz dodać do kurtki wizerunek ulubionego muzyka, kadr z ukochanego filmu czy co tam sobie wymyślisz. Koszt przygotowania projektu waha się w granicach 1000 zł.
Ewa Genge projektuje z kolei biżuterię handmade, dwie siostry rozkręcające projekt @kotikartka stworzą dla ciebie artystyczne kartki, natomiast @lesnestwory to urocze maskotki, również robione w 100 proc. ręcznie – jak czytamy w opisie przedsięwzięcia, Paulina i Andrzej Wdowiakowie (właściciele marki Leśne Stwory) zrealizowali już kilka tysięcy zamówień.
Podobnych projektów można znaleźć w social mediach znacznie więcej – od takich będących na zupełnie początkowym etapie po rozbudowane sklepy gromadzące wielotysięczną grupę fanów. Warto poszperać, gwarantujemy, że każdy znajdzie coś dla siebie.
15. MVP Magazyn
Na koniec ciekawostka. A raczej przykład, że czasem zajawka jest ważniejsza od pieniędzy. A może za każdym razem?
Choć w światku koszykarskim coraz większą popularność zyskują blogerzy oraz influencerzy, „MVP Magazyn” to wciąż jeden z najpopularniejszych tytułów nad Wisłą piszący przede wszystkim o najlepszej koszykarskiej lidze świata. Od 2009 r. był jedynym magazynem o tej tematyce regularnie ukazującym się w druku. W 2016 r. jego właścicielem zostałJakub Roskosz – znana postać w świecie biznesu, od jakiegoś czasu podbijający media społecznościowe w szczególności wpisami na temat zegarków (Jakub ma ich pokaźną kolekcję).
Jak powiedział mi kiedyś młody przedsiębiorca, kupno „MVP Magazynu” było podyktowane wyłącznie potrzebą rozwijania własnej pasji – Jakub otwarcie przyznaje, że jest wielkim fanem koszykówki. Wyznał również, że nie jest to – delikatnie rzecz ujmując – najbardziej dochodowy biznes w jego portfolio, ale nie wyobraża sobie, by zrezygnować z projektu.
Więcej możesz przeczytać w 11/2024 (110) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.