Rockman w dyskotece
Czadoman, fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 10/2021 (73)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
jak będę przeklinał, to poprawisz?
Nie.
Tak myślałem...
Aż tak dużo przeklinasz?
Bez przesady. Po prostu czasami za bardzo się luzuję.
Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś do rozmów z dziennikarzami?
W pewnym stopniu tak, bo one najczęściej są do siebie bardzo podobne. Dziennikarze pytają mnie, jak to jest być jednocześnie Pawłem Dudkiem i Czadomanem. Albo klasyka gatunku – jak wpadłem na pomysł z moim scenicznym alter ego. Z drugiej strony, Czadoman to w branży wyróżniająca się postać, więc takie pytania nie powinny dziwić. Mam już wyuczoną formułkę i zawsze z uśmiechem odpowiadam.
Zawsze?
No dobra, nie zawsze... Kiedyś jedna z dziennikarek była bezwzględnie na „nie”, ewidentnie chciała mi dowalić. Miała olbrzymi problem z muzyką disco polo. Porównywała mnie do Jamesa Browna, pytała o ostatnio przeczytane książki.
Przerwałeś wywiad?
Nie dałem się sprowokować. Kiedy ta dziennikarka później zobaczyła, że na scenie daję z siebie wszystko, a po koncercie spędzam mnóstwo czasu z fanami, to mnie przeprosiła.
Dziwią cię jeszcze takie reakcje? Że rozmawia się z tobą jak z reprezentantem tego „mało ambitnego gatunku”?
Powiem szczerze, że nie jestem najodpowiedniejszą osobą do tworzenia pogłębionych analiz dotyczących disco polo. Mam dopiero 35 lat, z lat 90. – a więc okresu, kiedy ta muzyka się rodziła – pamiętam jedynie „Niech żyje wolność” Boysów i Shazzę. Wówczas bardziej fascynowali mnie tacy wykonawcy jak Tina Turner, Michael Jackson czy Deep Purple. Czadomana stworzyłem siedem lat temu i w zasadzie nie pamiętam sytuacji, żeby było źle. Chwilowy spadek popularności disco polo z początku lat dwutysięcznych znam jedynie z opowieści kolegów po fachu.
Czyje plakaty za młodu wieszałeś na ścianach?
Ozzy’ego Osbourne’a, Davida Coverdale’a i mojego wokalnego idola – Ronniego Jamesa Dio. To był geniusz, nikt nie wmówi mi, że było inaczej.
Pamiętasz pierwszą kupioną płytę?
Tak, ale uważaj, bo to będzie drastyczne. Kupiłem wtedy dwie płyty – pierwszą była Pantera, a drugą The Kelly Family. Serio, nie wiem dlaczego! Kolekcjonowałem też mnóstwo polskiej twórczości. Jestem muzycznym patriotą, kiedy widzę albumy kolegów, to zawsze kupuję. Z szacunku, z przyjaźni, wiesz o co chodzi.
Mamy więc mocniejsze granie, ale słyszałem, że śpiewałeś również w kościele i na oazach?
Jestem katolikiem. Ten z góry do tej pory niczego mi nie odmówił, cieszę się, że otrzymałem taki dar wiary. Z przyjemnością wspominam czasy, kiedy jeździłem na oazy – zawsze panowała tam superatmosfera. Byłem też ministrantem, podczas mszy czytałem czytania. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że to była moja pierwsza styczność z większą publiką.
Mało która gwiazda show biznesu tak otwarcie opowiada o swojej wierze.
Jestem z tego bardzo dumny! Jeździliśmy po najróżniejszych sanktuariach, dyskutowaliśmy, bawiliśmy się bez Pegasusa i telewizora. Uważam, że taka kontemplacja od najmłodszych lat mocno rozwija wyobraźnię dziecka i pozwala już na wczesnym etapie zajrzeć w głąb siebie. W życiu nie chodzi o pieniądze. Miłość, rodzina, przyjaźń, szacunek do siebie samego i innych – to są prawdziwe wartości. Coś dziwnie na mnie patrzysz, mówię zbyt patetycznie?
Nie o to chodzi. Po prostu zastanawia mnie, jak fan ostrego grania, śpiewający na oazach, trafił do muzyki tanecznej, gdzie przekonuje, że ruda tańczy jak szalona.
Hmmm... Nie wiem, co mam ci powiedzieć.
To przecież gigantyczna wolta! Nie przeskoczyłeś dwóch schodków naraz, ty pokonałeś od razu całą klatkę schodową.
Będę z tobą szczery. Od dziecka chciałem żyć z występowania na scenie. Kocham ją, kocham publikę, uwielbiam być w otoczeniu ludzi. Muzyka przenosi mnie w pozytywny świat, co jest dla mnie niezwykle istotne, bo jestem raczej depresyjnym człowiekiem.
Nie widać.
Czadoman bardzo mi pomaga. Jeszcze 10–15 lat temu droga na zawodową scenę przez pop czy rock była cholernie trudna. Radia rządziły i wyznaczały trendy, a ja postanowiłem, że poradzę sobie sam, o nic się nie prosząc. Spojrzałem na to, co dzieje się na rynku i uznałem, że brakuje takiego superbohatera jak Czadoman. Sam napisałem utwory, sam wyprodukowałem pierwsze teledyski, nikt mi w niczym nie pomagał. W innych gatunkach w większym stopniu byłbym zależny od całego tabunu ludzi. Jestem indywidualistą, bardzo to w sobie lubię.
Parcie na szkło?
Źle mnie zrozumiałeś! Nigdy nie miałem takiego parcia, bo z nim jest jak w fizyce – im mocniej na coś przesz, tym druga strona bardziej na ciebie działa. Czadoman powstał na luzie, bez zaciśniętych zębów.
Spytam inaczej. Powiedziałeś, że marzysz o tym, żeby żyć z występowania na scenie. Wyobrażasz sobie, że wykonujesz muzykę, której totalnie nie czujesz tylko po to, żeby być na scenie?
Absolutnie nie. Jeszcze raz powtórzę, że ja – Paweł Dudek – jestem cholernie depresyjną osobą. Wchodząc w postać Czadomana, otrzymuję ogromną dawkę energii, ciągle się uśmiecham, dzielę się radością z innymi. Muzyka jest w pewnym sensie oszustwem. Jest portalem, przez który możesz zabrać słuchacza w zupełnie inne miejsce. Każdy ma swoje smutki i zmartwienia, a muzyka pozwala choć na chwilę o nich zapomnieć.
Czadoman jest dla Pawła Dudka formą terapii?
Tak, z czego się bardzo cieszę. Nawet teraz, rozmawiając z tobą, jestem trochę Pawłem Dudkiem, a trochę Czadomanem. Jak Clark Kent i Superman.
Jest taki rysunek, na którym widać smutnego i zmęczonego komika wracającego po występie do domu. Podpis brzmi: „A w gazetach znowu pewnie napiszą, że artysta bawił się tak dobrze jak publiczność”.
Na szczęście nie mam aż tak wielkich i poważnych dołów, ale depresja to choroba jak każda inna. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu więcej się o niej mówi. Warto korzystać z pomocy specjalistów, nie wolno się tego wstydzić! Depresja jest cichym zabójcą.
Dlaczego tak rzadko o niej mówisz? Masz przecież ogromny wpływ na fanów, nawet jeśli jednego na sto zmusisz do refleksji to już będzie duży sukces.
Wydaje mi się, że nie mam prawa obarczać słuchaczy swoimi problemami. Owszem, mogę raz na jakiś czas opowiedzieć o trudnościach, ale nie chcę nimi epatować. Po to stworzyłem Czadomana, żeby dawał tylko radość i uśmiech. To mi się udaje, za to kocham tę postać. Jest takim jasnym punktem na tanecznej mapie Polski.
Podobno – jako disco polo – niedawno trafiliście do mainstreamu.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Żyję z czegoś, co kocham. Odkąd pamiętam, goszczę w popularnych pismach czy portalach. Może będzie butne to, co powiem, ale największe telewizje nigdy ode mnie nie stroniły. Jakiś czas temu rozmawiałem z Radkiem Liszewskim i Marcinem Millerem o tym, że utwór „Ona tańczy dla mnie” wlał nową energię w nasz gatunek.
To nie Jacek Kurski wprowadził was na salony?
Gdybym miał policzyć swoje występy, to zdecydowanie częściej goszczę w Polsacie niż w Telewizji Polskiej.
Jednak to TVP się obrywa.
Mam swoją teorię na ten temat, ale nie będę się nią dzielił.
Dlaczego?
Instynkt samozachowawczy.
Masz jakieś obawy?
Odpowiem tak: nie mam problemu z wystąpieniem w żadnej stacji, jeśli warunki są odpowiednie. Każde wyjście na scenę to możliwość kontaktu z publicznością. Mówiąc wprost – jestem wykonawcą do wynajęcia. Po prostu.
Na wiece polityczne również można...
Nie, nie, nie. Sorry, że tak od razu ci przerywam, ale absolutnie nie dopuszczam do siebie takiej myśli. Miałem kilka propozycji od pewnej partii – której chyba już nawet nie ma – ale stanowczo odmawiałem. Może to było chamskie z mojej strony, ale zapraszającym mnie nawet nie dawałem skończyć zdania. Nie ma miejsca na takie sytuacje, kiedy muzyk bawi się w politykę.
Ostatnie tygodnie pokazują coś innego.
Oczywiście wiem, o kim mówisz. Społeczeństwo oceni jego działania, ja się nie poczuwam. Ale nie gadajmy, proszę, o polityce. Nie lubię jej, bo skłóca nawet przyjaciół czy rodzinę.
Mam trochę wrażenie, że już w zasadzie wszystko nas dzieli, nawet muzyka. Z ciebie koledzy po fachu nie śmieszkują? Że muzyka taneczna, że disco polo?
Od 15. roku życia występowałem w zespole rockowym. Kiedy oznajmiłem kolegom, że idę w muzykę taneczną, to oni w większości przyjęli to ze zrozumieniem, zawsze mi kibicowali. Ale była jedna taka impreza, kiedy rozmawiałem z pewnym znajomym perkusistą. Nie zdradzę jego imienia, ale powiedzmy, że chodzi o Arka. On mówi do mnie: „Paweł, wiesz co, ty jesteś taka trochę szmata”. Dopytuję więc: „Arku, ale o co ci chodzi?”. „Bo wiesz, ty zawsze grałeś takie fajne rockowe rzeczy, a teraz sprzedajesz się za kupę kasy, robiąc chłam”. No to ja do niego: „Arku kochany, przecież jeśli nie masz swoich rockowych koncertów, to grasz po chałturach – weselach itp. Grasz moje numery. Robisz w zasadzie to samo co ja, tylko że za kilkadziesiąt tysięcy złotych mniej”. Może zareagowałem zbyt brutalnie, ale bardzo mnie Arek zirytował. To są jednak na szczęście wyjątki, dobrze żyjemy w branży. Zdziwiłbyś się, gdybym ci pokazał od kogo dostałem na Messengera życzenia urodzinowe.
Chyba nie powiesz mi, że w branży nie ma zawiści i konkurencji.
Zawiść i konkurencja są wszędzie, ale ja nie chcę brać udziału w takich gierkach. Mnie zawsze bardzo cieszy, ilekroć któryś z kolegów odniesie sukces. Jakiś czas temu pewien znajomy muzyk udostępnił na YouTube teledysk, który szybko przekroczył 100 mln wyświetleń. Kurwa, z całej branży tylko ja zadzwoniłem ze szczerymi gratulacjami! A my przecież pijemy piwo w ten sam sposób. Tak samo zależy nam na słuchaczach. Chore kompleksy to domena słabych ludzi.
Właśnie o to chodzi, że tych słabych ludzi jest wciąż zaskakująco dużo. Kiedy kilka lat temu Zenek Martyniuk wystąpił podczas sylwestra razem z Marylą Rodowicz, portal naTemat.pl podzielił nasz kraj na „Polskę Martyniuka” – a więc w domyślę tę złą i „Polskę Chylińskiej”, czyli tę dobrą.
To są po prostu clickbaity mające przyciągnąć czytelnika. Wiadomo, że negatywne rzeczy dużo lepiej się sprzedają, ale mnie to już zupełnie nie rusza. Może jeszcze kilka lat temu przejmowałem się takimi opiniami, ale ten etap szczęśliwie mam za sobą.
Jestem daleki od bezmyślnej nagonki na disco polo, lubię się pobawić przy tej muzyce. Ale – obiektywnie patrząc – rozumiem niektóre zarzuty krytyków, chociażby te dotyczące tekstów, które często są nie tyle banalne, co wręcz prostackie. Przecież nawet ty śpiewasz „chodź na kolana i nie mów, że nie wypada”.
Dobry utwór to ten, który jest słuchalny. Teledysk do piosenki „Chodź na kolana” obejrzano ponad 50 mln razy. Jako Paweł Dudek nagrałem natomiast ambitny kawałek „Droga”, który ma zaledwie 0,5 mln wyświetleń. No i powiedz mi, który z tych numerów jest lepszy?
Zależy o co pytasz. Pojęcie względne.
Ano właśnie! Jestem dla ludzi i wszystko robię z myślą o nich. Skoro piosenka z – jak uważasz – mało ambitnym tekstem zdobywa taką popularność, to chyba należy się cieszyć? Trzeba wiedzieć, czego oczekują fani.
Tu nie chodzi tylko o to, czy tekst jest ambitny czy nie. Załóżmy, że „chodź na kolana” słyszy 15-latka. I co?
Ale dlaczego tak to odbierasz? O co chodzi w tej piosence?
No proszę cię, skojarzenie jest oczywiste.
Cała sztuka polega na tym, żeby nikogo tekstowo nie obrazić. Żeby słowa miały wiele znaczeń. Weźmy „Ruda tańczy jak szalona”. Dorośli wiedzą, o co chodzi. Ale piosenkę nucą również dzieci i one śpiewają po prostu o tańczącej dziewczynie. A tak w ogóle, to dlaczego tekst „chodź na kolana” od razu kojarzy ci się z czymś wulgarnym?
Takie mam doświadczenia.
Ano widzisz! A ja nie! (śmiech). Twoja wyobraźnia za mocno działa.
Nie kupuję tego. Mówisz, że chcesz w tekstach pokazywać świat w krzywym zwierciadle, a ja tego krzywego zwierciadła nie widzę.
Wyobraź sobie, że siedzisz teraz na skórzanym fotelu, pijesz sobie np. Rudą Wódkę – polecam serdecznie – i palisz cygaro. Nagle mówisz do jakiejś ładnej pani: „Hej mała, chodź na kolano”. W tym momencie jesteś dżentelmenem, bo knajpa pęka w szwach, dziewczyna nie ma gdzie usiąść, a ty zapraszasz ją na kolano.
Dżentelmen ustąpiłby miejsca.
Ale wy siedzicie i świetnie bawicie się do czwartej rano, aż ochrona was wyprosi. Co w tym złego? No Kuba! A inna sprawa jest taka, że fonetyka to kluczowe zagadnienie w pisaniu utworów, zwłaszcza lekkich, które mają dawać ludziom radość. A ja jestem – jak wspomniałem – przede wszystkim właśnie od przekazywania tych pozytywnych emocji. Jestem wykonawcą, twórcą, choć posiadam również pewne przedsiębiorcze zacięcie – już w wieku 19 lat miałem kilka komisów z telefonami komórkowymi. Prowadziłem punkty sprzedające papierosy, handlowałem samochodami.
Wykorzystujesz to doświadczenie w obecnej branży? Na disco polo ponoć można zarobić krocie.
Stać mnie na to, żeby nie rozmawiać o pieniądzach. Nie lubię gadać o kasie. To jak z gośćmi, którzy nagrywają się na tle książek, których w większości zapewne nawet nie przeczytali, ale robią to, żeby się pokazać. Ja takich potrzeb nie mam, o pieniądzach najgłośniej krzyczą ci, którym ich brakuje.
Na przykład wielu raperów ma swoje firmy odzieżowe, współracuje komercyjnie z markami, inwestuje w różne firmy. Muzyka i biznes coraz bardziej się przenikają, czy nam się to podoba czy nie.
Owszem, sam mam własną linię ubrań i swoją wódkę. Prawdopodobnie już na początku przyszłego roku wejdę na rynek z zupełnie nowym produktem – kupiłem pewną spółkę związaną z produktami dla zwierząt. Doskonale spełniam się w tego typu biznesowych działaniach, bo ogólnie jestem uzależniony od tworzenia czegoś od zera. Mam pierdolca na tym punkcie.
Pieniądze są dla ciebie motywacją?
W żadnym wypadku.
Może dlatego, że masz z czego żyć.
Może. Powiem wręcz, że im mniej parcia na kasę, tym jest jej więcej, przynajmniej w moim wypadku. Dywersyfikuję przychody, mam – jak to się kolokwialnie mówi – łeb na karku, co w mojej branży nie jest powszechne. Przecież nawet postać Czadomana jest firmą! Marką, którą zbudowałem z niczego. Taką samą jak chociażby Ruda Wódka, która znika ze sklepowych półek w mgnieniu oka. Mój dyrektor handlowy co chwila zadziwia mnie fantastycznymi wynikami sprzedażowymi.
Ludzie kupują ją, bo to wódka od tego znanego muzyka?
Po części pewnie tak, ale to też po prostu bardzo dobry alkohol. Nikogo nie oszukuję, jestem fair, produkujemy trunek na spirytusie najwyższej jakości. Poza tym do stworzenia Rudej Wódki niejako pchnęły mnie liczne propozycje reklamowe, jakie otrzymywałem wcześniej, dotyczące promowania innych alkoholi. Nie jestem zwolennikiem sprzedawania własnej gęby, wolę swój dorobek przekuć na autorski produkt.
Udział w „Tańcu z gwiazdami” nie jest formą sprzedaży gęby?
To po prostu kolejna aktywność, w której można się spełnić. Producenci zapraszają, płacą, jedziemy, robimy – jak wszędzie. Uznaj to za brak konsekwencji, mnie to nie rusza.
Podobno w Rudą Wódkę zainwestowałeś milion złotych.
Nie jest to tanie przedsięwzięcie, tyle mogę powiedzieć.
Czyli milion.
Jeśli zamierzasz wystartować z produktem w naprawdę dobrym stylu i nie chcesz się za niego wstydzić, to musisz zainwestować kupę kasy. Jeśli coś robię – czy artystycznie czy biznesowo – to tylko na sto procent. Sam wybieram sobie kolejne obszary do inwestycji, decyduję się tylko na te projekty, które w pełni czuję.
Finansowo odczułeś w ogóle pandemię?
W pierwszym roku od premiery piosenki „Ruda tańczy jak szalona” zagrałem 312 koncertów. Później wysiadłem, dawałem ok. dwustu paru występów rocznie. W pierwszych miesiącach od wybuchu epidemii zrobiłem zaledwie osiem grań z planowanych dwustu. Ale jeśli miałbym narzekać, to zgrzeszyłbym. W trakcie lockdownu wziąłem udział w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, który zresztą wygrałem. Spędziłem więcej czasu z rodziną – piękna sprawa! To nie jest tak, że epidemia odcięła mnie od dopływu gotówki. Jakoś sobie radzę, naprawdę. Zawodowa kula toczy się z impetem.
Na tę kulę patrzą młodzi ludzie, którzy chcą skorzystać na popularności muzyki tanecznej i niskim nakładem kosztów zarobić duże pieniądze. Chyba jeszcze nigdy nie było tylu przedstawicieli disco polo, co teraz.
Ślizgać można się tylko w dół. Dochodzenie na szczyt to ciężka, żmudna wspinaczka. Wejście na rynek mocnym strzałem nie jest tak dużym wyzwaniem jak utrzymanie się na tym rynku. Od siedmiu lat rzetelnie i dużo pracuję, żeby nie zejść z pewnego poziomu. Udaje mi się poszerzać wpływy, sięgać coraz wyżej. Nie mam drugiego tak wielkiego przeboju jak „Ruda tańczy jak szalona”, ale nie wypadłem z obiegu. Wręcz przeciwnie.
Kim byłby Paweł Dudek, gdyby nie był Czadomanem?
Nie wiem, może bym coś produkował? Sprzedawał? Mam to szczęście, że jestem w kwiecie swojego artystycznego życia i w żadnym wypadku nie zamierzam się zatrzymywać. Ej, chyba nie dużo przeklinałem, prawda?
Więcej możesz przeczytać w 10/2021 (73) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.