Taniec żywiołów w ceramice

Noc na Mazurach otula pracownię Kafloteki w Orzynach ciszą, przerywaną jedynie szeptem wiatru nad taflą pobliskiego jeziora. Pod gołym niebem Łukasz Klimek zaczyna wypał ceramiki tradycyjną japońską metodą raku. Poszkliwione wcześniej i wypalone na biskwit formy wkłada do niewielkiego pieca beczkowego. Płomień bucha z głośnym sykiem, a temperatura wewnątrz gwałtownie rośnie, osiągając blisko 1 tys. stopni Celsjusza. W środku, w pomarańczowo-czerwonym blasku, szkliwo zaczyna się topić, wyzłacając powierzchnie wypalanych prac. Gdy projektant wyłącza gaz, nastaje chwila napiętej ciszy. Następnie otwiera piec i uderza w niego fala oślepiającego żaru. W środku, w jaskrawym blasku, ceramiczne kształty świecą, jak wyjęte ze słońca.
Długimi, metalowymi szczypcami chwyta rozżarzoną do czerwoności płytkę i przenosi ją do metalowego pojemnika wypełnionego trocinami. W momencie kontaktu z gorącą ceramiką trociny wybuchają płomieniem i kłębami gęstego, gryzącego dymu. Łukasz przykrywa pojemnik, odcinając dopływ tlenu. Żywioły tańczą pod gwiazdami. Ogień, dusząc się, wysysa tlen z rozgrzanego czerepu i szkliwa. Tam, gdzie go zabraknie, pojawią się metaliczne, miedziane czerwienie, brązy i złoto. Dym natomiast wnika w każdą szczelinę, barwiąc nieszkliwioną glinę na głęboką czerń.
To proces, nad którym artysta ma tylko częściową kontrolę. Każdy kafelek to niewiadoma, a potężny szok termiczny – różnica temperatur sięgająca 900 stopni – sprawia, że wiele z nich pęka, przegrywając walkę z żywiołem. To, co pozostaje, jest jednak unikalne. Nie ma dwóch takich samych kafli czy naczyń, bo raku, obok ognia i dymu, naznaczone jest przypadkiem. Podobnie wyglądało to w życiu Łukasza Klimka, który pracuje w glinie dopiero od pięciu lat. To nie przeszkadza mu w tworzeniu rzeczy pięknych, przyciągających uwagę koneserów dizajnu. Bo, jak się okazuje, los od dziecka kształtował go na projektanta, a jego historia potwierdza, że czasem do tytułu artysty, zamiast dyplomu ASP, potrzeba czułego spojrzenia na świat.
Rowerem do dzikich plaż
Ponoć niepowtarzalny dizajn włoskich projektantów bierze się z przenikania estetyką jednego z najpiękniejszych krajów na świecie już od wczesnego dzieciństwa. Wydaje się, że podobną drogę przeszedł Łukasz Klimek, rocznik 1983, który lata przed osiągnięciem pełnoletności, spędza w małej mazurskiej wiosce między Szczytnem a Mrągowem. Jego tata pracuje wtedy w Centrali Nasiennej, która zajmuje się agrodystrybucją, m.in. skupem plonów od rolników. To ciężka fizyczna robota, od targania worów z ziemniakami, po kontrolę jakości zbóż. Mama pracuje w przedszkolu, a w późniejszym okresie zostaje nauczycielką w lokalnej szkole podstawowej. Łukasz spędza jednak dzieciństwo, kontemplując piękne mazurskie krajobrazy. Zimą przesiaduje w bibliotekach, przeglądając wszystkie dostępne albumy ze sztuką. – To siedziało we mnie od dziecka. Chodziłem na kółka plastyczne, malowałem, robiłem w domu gazetki szkolne, które sprzedawałem rówieśnikom, a za zarobione pieniądze kupowałem bułę i oranżadę w sklepiku szkolnym. Jak widać zmysł przedsiębiorcy pojawił się dość szybko – śmieje się, ale podkreśla przy tym, że...
Artykuł dostępny tylko dla prenumeratorów
Masz już prenumeratę? Zaloguj się
Kup prenumeratę cyfrową, aby mieć dostęp
do wszystkich tekstów MyCompanyPolska.pl
Co otrzymasz w ramach prenumeraty cyfrowej?
- Nielimitowany dostęp do wszystkich treści serwisu MyCompanyPolska.pl
- Dostęp do treści miesięcznika My Company Polska
- Dostęp do cyfrowych wydań miesięcznika w aplikacji mobilnej (iOs, Android)
- Dostęp do archiwalnych treści My Company Polska

Więcej możesz przeczytać w 10/2025 (121) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.