Reklama

Teatr komercyjny też ma swoją misję

Anna Gornostaj
Anna Gornostaj / Fot. materiały prasowe
Po 1989 r. polski teatr odwrócił się od dużej części społeczeństwa plecami. Dzięki prywatnym scenom wielu widzów po latach znowu zaczęło oglądać spektakle – mówi Anna Gornostaj, aktorka, współzałożycielka i dyrektor artystyczna Teatru Capitol.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 12/2025 (123)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Reklama

Przeczytałem wiele wywiadów z panią jako aktorką, tymczasem chciałbym porozmawiać z bizneswoman. Uda się?

Spróbujmy!

Czuje się pani przedsiębiorczynią?

Zdecydowanie tak. Od prawie 20 lat prowadzę teatr, który jest ogromnym przedsiębiorstwem rozrywkowym. Ten biznes zrodził się z miłości do sztuki, ale to bardzo kosztowna miłość. Żyjemy tylko z własnych pieniędzy, nie mamy dotacji, więc na ten teatr trzeba po prostu zarobić.

Bardziej zarobić „na teatr” czy „na teatrze”?

Niestety, w warunkach polskich teatr sam na siebie nie zarobi. Dlatego od początku robimy różne działania okołoteatralne. Nasz biznesowy stołek miał od początku cztery solidne nogi: teatr, klub muzyczny, eventy i impresariat. Bez tych nóg już dawno byśmy się wywrócili.

Zastanawiam się, czy aktorce trudno się było nauczyć myśleć o scenie w kategoriach komercyjnych…

Gdybym nie umiała liczyć pieniędzy, nie przetrwalibyśmy. Rozmawiamy w teatralnej kawiarence, a nie w moim gabinecie. Wie pan dlaczego?

Nie mam pojęcia.

Bo go nie mam. Nasza siedziba znajduje się w samym centrum Warszawy i za każdy metr kwadratowy płacimy ogromne kwoty. Uznałam więc, że posiadanie gabinetu dyrektora byłoby zbytecznym wydatkiem. Okazało się, że taka sytuacja ma dobre strony. Nie izoluję się od pracowników, jestem dla nich zawsze dostępna, ale też – co tu dużo kryć – dzięki temu sporo rzeczy kontroluję. Dowiedziałam się, że takie zarządzanie zostało nawet opisane w literaturze fachowej. Gdy moja córka studiowała zarządzanie, wpadł mi w ręce jej podręcznik akademicki. W rozdziale poświęconym klasyfikacji menedżerów był podpunkt: „Dyrektor wałęsający się”. Ja właśnie taką szefową jestem.

Gdzie się pani uczyła zarządzania? Bo chyba nie w szkole aktorskiej.

Moi rodzice przez 40 lat prowadzili największy lunapark w Polsce. Podróżowali od miasta do miasta, jedynie na zimę wracali do Jeleniej Góry, gdzie mieliśmy mieszkanie. To było ich własne przedsięwzięcie, więc siłą rzeczy dorastałam pod stołem „prywatnej inicjatywy”. Dzięki temu od dziecka poznawałam blaski i cienie przedsiębiorczości.

To jakim cudem została pani aktorką?

To druga profesja, której uczyłam się od dziecka. Już jako mała dziewczynka chodziłam do kółka teatralnego i trafiłam do obsady spektaklu „Cyganeria warszawska” w Teatrze Wybrzeże. Miałam wtedy jakieś 9 lat, więc mój teatralny debiut był naprawdę wczesny. Właściwie nie pamiętam życia bez sceny.

Na studia przyjechała pani z Trójmiasta do Warszawy.

Rodzice zgodzili się, żebym poszła do szkoły aktorskiej, ale postawili warunek, że muszę skończyć studia. W Gdyni przy Teatrze Wybrzeże działało wprawdzie świetne Studium Wokalno-Aktorskie im. Danuty Baduszkowej, ale nie miało statusu szkoły wyższej. Dlatego ostatecznie skończyłam warszawską PWST.

W latach 80. teatr to była świątynia sztuki, a aktorów traktowano z ogromnym pietyzmem. Debiutowała pani u Adama Hanuszkiewicza, później pracowała pod dyrekcją Janusza Warmińskiego i Gustawa Holoubka. Najwyższa półka.

To były nie tylko wielkie osobowości artystyczne, ale też intelektualne. Dla nas, młodych aktorów, byli kimś w rodzaju guru. Bezgranicznie im ufaliśmy, powierzając w ich ręce swój artystyczny los. Warmiński mówił czasem, że aktorzy są trochę jak dzieci w przedszkolu – czasem trzeba ich pogłaskać po głowie, a czasem skarcić. On to robił, a myśmy się temu poddawali.

Dziś takie podejście zostałoby prawdopodobnie uznane za co najmniej kontrowersyjne.

Z pewnością. Młodzi aktorzy mają do reżyserów pretensje, że są zbyt apodyktyczni, oskarżają ich o mobbing. W czasach, gdy zaczynałam karierę aktorską, aktor oddawał się reżyserowi bezgranicznie. Akceptował jego sposób myślenia, filozofię, wchodził w jego świat. Mieliśmy jednak szczęście, że nasi mistrzowie mieli w sobie otwartość na świat, więc nas nie ograniczali. Jednocześnie byli prawymi ludźmi z mocnymi zasadami. Hanuszkiewicz mógł wprowadzać do swojej „Balladyny” w Narodowym Goplanę jeżdżącą na Hondzie, za co zresztą od konserwatywnej krytyki zbierał tęgie baty, ale zawsze trzymał się twardych reguł. Podobnie robili inni.

Jakie to były reguły?

Podstawową był zespół aktorski. Dyrektor pod każdym względem brał odpowiedzialność za rozwój swoich aktorek i aktorów i naprawdę się o nich troszczył. Czasem przesadnie. Gdy pod koniec komuny dostałam propozycję zagrania w serialu „W labiryncie”, Warmiński, wówczas szef Teatru Ateneum, w którym pracowałam, się nie zgodził.

Jak to?

Decydując się na zostanie „aktorem Grzegorzewskiego, Holoubka czy Warmińskiego” powierzaliśmy im myślenie artystyczne o swojej karierze. A że „Labirynt” był pierwszą polską telenowelą, dyrektor uznał, że nie może pozwolić swojej aktorce na udział w tak ryzykownym eksperymencie.

Ostatecznie jednak pani zagrała.

Pomogła mi Aleksandra Śląska, prywatnie żona Warmińskiego. Wielka aktorka, która odważnie przekraczała schematy. Przekonała go, że warto zaryzykować. Posłuchał, bo to był człowiek o szerokich horyzontach. Przekraczając próg jego gabinetu miałam wrażenie, że wchodzę do lepszego świata. Skoro mamy rozmawiać bardziej o biznesie niż aktorstwie, to powiem panu, że praca w Ateneum była też dla mnie ważną lekcją zarządzania. Proszę zobaczyć, kto założył pięć największych prywatnych teatrów w Warszawie. Krysia Janda, szefowa Polonii i Och Teatru; Emilian Kamiński, twórca Teatru Kamienica; Janusz Józefowicz i Janusz Stokłosa z Buffo i ja z moim Teatrem Capitol – wszyscy jesteśmy wychowankami Warmińskiego.

Po 1989 r. ten tradycyjny teatr zaczął przeżywać kryzys.

Wielcy mistrzowie odeszli – niektórzy do polityki, inni na emeryturę albo na tamten świat. A polskim teatrem zaczęli rządzić młodzi, którzy czasem uważali, że to, co było do tej pory, jest niewiele warte. Mieli w sobie sporo pogardy do dotychczasowych twórców, a przy okazji odwrócili się od sporej części widowni. Robili ciekawe, progresywne spektakle, których jednak np. osoby 50+ nie chciały oglądać. To było bardzo smutne, bo myśmy wcześniej robili teatr międzypokoleniowy, do którego przychodziła babcia z córką i wnuczką. To dziedzictwo zostało w znacznej mierze zaprzepaszczone. Tworząc Teatr Capitol, myślałam o tych odrzuconych widzach.

No właśnie, jak pani w ogóle wpadła na pomysł założenia własnego teatru?

Z moim mężem Stanisławem Mączyńskim poznaliśmy się w Ateneum, gdzie byłam aktorką, a on zaczynał pracę jako reżyser światła. Po cichu zawsze chcieliśmy mieć własny teatr, ale wydawało się to nierealne. Zwłaszcza że pracowaliśmy w jednej z najlepszych scen w Polsce. Niestety, po śmierci dyrektora Warmińskiego nasz teatr zaczął przeżywać kryzys, trochę się zaczęłam w nim dusić. Pamiętam, że spotkałam wtedy na ulicy Kryśkę Jandę, która wcześniej w trudnych okolicznościach odeszła z Teatru Powszechnego. Zaczęłam jej narzekać, a ona na to, jak to ona, prosto z mostu: „Nie bądź wariatką! Przestań się męczyć. Czemu nie założysz czegoś swojego?”.

Co pani na to?

Pomyślałam, że łatwo jej mówić, bo jest gwiazdą. Ale myśl o tym, żeby robić własny projekt artystyczny zaczęła we mnie pracować i dojrzewać. Chyba po roku stwierdziliśmy z mężem, że spróbujemy.

Wiedzieliście, na co się porywacie?

Na szczęście nie. (śmiech) Co nie znaczy, że do prowadzenia teatru wyskoczyliśmy jak królik z kapelusza. Szczerze mówiąc, od lat uczyliśmy się, jak to robić. Mój mąż jest nie tylko reżyserem, ale też świetnym technikiem teatralnym. Zbudował w Polsce kilka scen, a do Ateneum wprowadzał liczne nowinki techniczne. Przez lata pracował w amerykańskiej firmie Rosco produkującej środki do inscenizacji telewizyjnych, filmowych i teatralnych. To dzięki tej współpracy Ateneum miało pierwszą w Polsce wytwornicę dymu i najnowocześniejsze w Polsce światła. A my poznaliśmy struktury działania teatrów na całym świecie, łącznie z Ameryką Południową, zaprzyjaźniliśmy się z wieloma ich dyrektorami i nauczyliśmy się wielu rzeczy, o których ludzie teatru w Polsce nie zawsze wiedzieli.

Na przykład?

Amerykanie pokazali nam, że o teatrze trzeba myśleć w kategorii rentowności. Wytłumaczyli np., że na spektaklach zarabia się, gdy widownia ma co najmniej 250 miejsc.

Wasza widownia spełnia te kryteria?

Przy naszej dużej scenie mamy 350 miejsc, a gdy dodaliśmy straponteny, czyli rozkładane bokówki, to spektakl może u nas oglądać nawet 400 osób. Takich miejsc w Polsce jest bardzo mało. Dodatkowo mamy jeszcze drugą scenę, która ekonomicznie nam bardzo pomaga, i dwie małe, które mają poniżej 150 miejsc.

Czy prywatny teatr nie oznacza konieczności pójścia na zbyt duże kompromisy artystyczne?

Anda Rottenberg powtarza, że sztuka nie dzieli się na ambitną i komercyjną, lecz dobrą i na złą. Oczywiście, że gramy popularny repertuar, ale to nie znaczy, że nasze spektakle są byle jakie. Świetnie się nam sprawdzają dobre komedie. Dzięki nam i innym prywatnym scenom wielu widzów po latach wróciło do teatru. Inni przyszli po raz pierwszy i zaczęli swą przygodę ze sztuką. Nie lubię używać wielkich słów, ale to też jest ważna misja. Najlepszym przykładem jest spektakl „Klimakterium i już”, który zaczynał właśnie na naszych deskach.

To historia czterech kobiet w średnim wieku przechodzących menopauzę. Grały w nim takie artystki, jak Krystyna Sienkiewicz, Iga Cembrzyńska czy Barbara Wrzesińska.

A ja, jako dyrektor teatru, przeżyłam dzięki nim prawdziwe katharsis. Wie pan, że na „Klimakterium…” przychodzili ludzie, którzy nigdy wcześniej nie byli w teatrze? Niektórzy jechali z drugiego końca Polski. Gdy zaczynaliśmy przygodę z tym spektaklem, nie mieliśmy jeszcze komputerów do obsługi widowni. Pamiętam gruby zeszyt, w którym zapisanych było 2 tys. osób czekających na bilety na spektakl!

Czy to znaczy, że jesteście teatrem starszego pokolenia?

Absolutnie nie. Poszerzamy definicję widza teatralnego w różnych kierunkach. Gdy wprowadziłam na scenę kabarety, przyszło do nas wielu młodych ludzi, którzy później zaczęli przychodzić na spektakle. Wyliczyliśmy, że mniej więcej jedna czwarta tamtych widzów została z nami na stałe. Początkowo przychodzili w krótkich spodenkach i T-shirtach, ale później się orientowali, że do teatru to chyba trzeba inaczej, i zamieniali to sportowe ubranie na długie spodnie i eleganckie suknie. Przyglądałam się temu z fascynacją, ale też ekscytacją.

Gracie też spektakle dla dzieci.

Dzieci wniosły do naszego teatru nową energię. Tylnymi drzwiami wprowadziły też do teatru swoich rodziców, którzy później zaczęli przychodzić na sztuki dla dorosłych. W tej chwili mamy w repertuarze 12 spektakli dla dzieci i 25 dla dorosłych. Wymyśliliśmy taki system i reżim sceniczny, żeby to ze sobą nie kolidowało i finansowo się spinało.

Gracie też wiele spektakli poza Warszawą.

I to jest kolejny wymiar misji, którą realizujemy. W czasach PRL zakłady pracy organizowały zakładowe wyjazdy do teatrów, z czego wielu się trochę śmiało. Prawda jest jednak taka, że po 1989 r. Polska powiatowa właściwie przestała chodzić na sztuki. Teraz teatr przyjeżdża do ludzi, zwłaszcza że w ostatnim czasie w mniejszych miejscowościach za unijne pieniądze powstało wiele fantastycznych przestrzeni, w których można grać spektakle. Inna sprawa, że mamy teraz zalew przedsięwzięć teatralnych, które jeżdżą po Polsce, co czasem okazuje się strzałem w kolano.

Dlaczego?

Bo wiele z tych projektów, niestety, nie trzyma poziomu. Tymczasem, gdy widz w małym ośrodku zobaczy kiepski spektakl, to później trudno go namówić, żeby kupił bilet na kolejny. My się jednak nie poddajemy. Capitol gra poza siedzibą ok. 230 przedstawień rocznie! Widzowie są tak zadowoleni, że często przyjeżdżają później na nasze sztuki do Warszawy. Czasem z odległych miejscowości.

Równocześnie prowadzicie dialog w biznesem.

Jak już mówiłam, eventy były od początku ważnym filarem naszego biznesu. Teraz jednak odchodzimy od samych wydarzeń firmowych na rzecz eventów połączonych ze spektaklem. Nasza propozycja obejmuje wszystko od koncepcji przez scenariusz po realizację. Ograniczeniem jest tylko wyobraźnia, bo organizujemy zarówno bankiety biznesowe, jak i firmowe spotkania czy premiery produktu. W tym kontekście świetnie się sprawdzają m.in. nasze dwa nowe spektakle: „Pół żartem…” i „Genialny pomysł”. Pierwszy z nich w zabawny sposób mówi, że w życiu czasem warto odpuścić. Drugi to wielokrotnie nagradzana sztuka Sébastiena Castro opowiadająca o szaleństwie kreatywności. Idealne przesłanie dla biznesu. Są też firmy, takie jak warszawskie Miejskie Zakłady Autobusowe, które organizują u nas eventy dla kilku tysięcy swoich pracowników. Później ci ludzie przychodzą do Capitolu na spektakle będące w repertuarze, bo zapamiętali, że teatr równa się przyjemne emocje. To odczucie się u nich utrwala, bo po spektaklu zostają w naszej części klubowej, żeby wypić drinka albo potańczyć. Zdarza się, że dzwonią do nas, by zapytać, kto dziś gra. Gdy wymieniamy nazwiska aktorów, precyzują, że są ciekawi, kto gra na dancingu.

Wielu krytyków teatralnych złapie się teraz za głowę.

A ja jestem z tych moich widzów dumna. Teatr, zwłaszcza prywatny, nie jest od tego, żeby się z wyższością od kogokolwiek odwracać. Przecież w dzisiejszych czasach ludzie mają możliwości spędzenia piątkowego czy sobotniego wieczoru w wielu różnych miejscach. Jeśli przychodzą się rozerwać do teatru, to mogę się tylko z tego cieszyć.

Niedawno otworzyliście swoją czwartą scenę przy prestiżowej warszawskiej ulicy Foksal. Jaką funkcję ma ona pełnić?

Pomysł zrodził się z naszych licznych podróży po świecie. Jeden ze wspólników marzył o stworzeniu wyjątkowej restauracji, a gdy powstała piękna przestrzeń – zaprojektowana przy udziale naszych teatralnych scenografów – postanowiliśmy nie ograniczać się tylko do kuchni, ale połączyć ją z magią teatru. Tak narodził się Foksal 11 by Teatr Capitol inspirowany popularnym w Stanach Zjednoczonych konceptem, który w Polsce właściwie jeszcze nie się nie przyjął.

Powie pani coś więcej?

Na Zachodzie od lat ogromną popularnością cieszą się projekty Show & Dining, łączące posiłek w restauracji z przedstawieniem teatralnym. Ojczyzną tej formy rozrywki są Stany Zjednoczone, ale dla nas przykładem były przede wszystkim doświadczenia Berlina i Paryża. Postanowiliśmy, że skoro mamy piękne wnętrze w prestiżowej lokalizacji z porządną bazą restauracyjną, to też spróbujemy ten wzorzec przenieść do nas i złożyć biznesowo. Znów jesteśmy pionierami, ale bardzo mi pomagają przyjaciele, którzy są specjalistami od małych form scenicznych. Jacek Stefanik, mistrz teatru improwizowanego, stworzył oparte na amerykańskich wzorach widowisko „Wesele”. Wprowadziliśmy też świetną burleskę, a także spektakl muzyczny, który stworzył nieżyjący już Krzysztof Jaślar. Występują w nim takie gwiazdy, jak Patrycja Kazadi, Ania Czartoryska-Niemczycka, Kasia Pakosińska czy Kaja Paschalska. W sumie mamy w tej chwili osiem spektakli Show & Daining.

Ostatnio jest pani mniej na scenie i w mediach. Czy to z powodu obowiązków biznesowych?

Niezupełnie. Dwa lata temu dopadła mnie poważna choroba. Zator płucny spowodował, że wylądowałam na OIOM-ie i – szczerze mówiąc – otarłam się o śmierć. Musiałam się więc na jakiś czas wycofać z działalności artystycznej, ale teraz wracam. Znowu gram w „Barwach szczęścia”, w których już jestem od 18 lat. Z Olafem Lubaszenką gram też w komedii kryminalnej „Małżeństwo to morderstwo”. Przyznam, że trudno mi wytrzymać bez aktorstwa.

Czy przynajmniej na scenie zapomina pani na chwilę, że jest szefową teatru?

Próbowałam, ale nie umiem. Grając z kolegami, ciągle sprawdzam, czy za kulisami nie rozdarła się kotara albo w podłodze sceny nie odpadł lakier.

My Company Polska wydanie 12/2025 (123)

Więcej możesz przeczytać w 12/2025 (123) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

Reklama

ZOBACZ RÓWNIEŻ

Reklama
Reklama