Rekrutacja za dychę

Czym są „rekrutacje za dychę”?
To fikcyjne rekrutacje. Niby się odbywają, jest cały ten cyrk: są kandydaci, życiorysy, spotkania, może nawet zatrudnia się firmę headhunterską, wydaje się spore pieniądze, ale to nie ma żadnej wartości, bo nie zostaje wykonana najważniejsza praca, czyli odpowiednia selekcja i weryfikacja kompetencji kandydatów. Co ciekawe im ważniejsze rekrutacje, im więcej od nich zależy, tym zwykle mniej merytorycznej weryfikacji, a więcej błędów.
Mówiąc „więcej zależy” masz na myśli wyższe, bardziej strategiczne stanowiska?
Nie tylko. Chodzi mi też o rekrutacje w mniejszych firmach. Łatwo się domyślić, że w takich, które mają 15 pracowników, zatrudnienie nieodpowiedniej osoby oznacza zwykle większe problemy niż zatrudnienie nieodpowiedniej osoby w firmach liczących 500 pracowników. A to właśnie w tych pierwszych przy wyborze kandydatów często stawia się na szeroko rozumiane zaufanie, a nie na weryfikację kompetencji. Ktoś kogoś polecił, ktoś kogoś zna, więc ten ktoś jest inaczej traktowany. Weźmy taki przykład: wszyscy kandydaci są zapraszani na rozmowy do siedziby firmy, a tego poleconego zabierasz na dwugodzinny obiad, gadacie sobie w przyjemnej atmosferze, więc choćby był słaby, ocenisz go lepiej niż innych. Czasem nawet niektóre stanowiska są wyłączane ze standardowego procesu. Szef firmy, dla której ostatnio prowadziliśmy rekrutację na kilka stanowisk zaznaczył: „Ale tym stanowiskiem nie będziemy się zajmować, bo zatrudnimy człowieka od Mariana”. Marian to jego sąsiad. Mówię: „Dobrze, ale człowieka od Mariana też trzeba sprawdzić”. Klient na to: „Ty chyba zgłupiałaś! W ogóle nie masz zaufania do ludzi. Marian to jak mój brat. Jak mówi, że ktoś jest dobry, to ja się nawet nie odważę tego sprawdzać”. I najgorsze, że ja to naprawdę rozumiem. Właściciel firmy, który ma poczucie, że niemal wszystko spoczywa na nim, chce zyskać trochę poczucia bezpieczeństwa. A Marian nigdy go nie zawiódł. Tyle że Marian – nawet jak nie chce źle i nieba by sąsiadowi przychylił – nie może tutaj pomóc. Nie ma pojęcia ani o branży, ani o firmie, więc nawet mając najlepsze intencje, może źle podpowiedzieć, kto pasuje, a kto nie. Bo w rekrutacji chodzi o dopasowanie, a nie tylko o to, czy ktoś jest dobry, czy nie.
Znam małą firmę, w której większość pracowników to nawet nie „ludzie od Mariana” tylko wręcz Marian oraz inni bliscy właścicielce ludzie. Słyszałam od niej: „Przynajmniej nie oszukają”.
Na cmentarzu firm wiele jest takich, których właściciele tak myśleli. To nie jest tak, że firmy rodzinne to zło, absolutnie nie. Można oczywiście zatrudniać krewnych czy przyjaciół: dzięki temu często łatwiej podejmować ryzyko i testować nowe rozwiązania. Tacy wspólnicy dają też większe poczucie bezpieczeństwa. Tyle że oni powinni przejść taki sam proces rekrutacji jak inni kandydaci,...
Artykuł dostępny tylko dla prenumeratorów
Masz już prenumeratę? Zaloguj się
Kup prenumeratę cyfrową, aby mieć dostęp
do wszystkich tekstów MyCompanyPolska.pl
Co otrzymasz w ramach prenumeraty cyfrowej?
- Nielimitowany dostęp do wszystkich treści serwisu MyCompanyPolska.pl
- Dostęp do treści miesięcznika My Company Polska
- Dostęp do cyfrowych wydań miesięcznika w aplikacji mobilnej (iOs, Android)
- Dostęp do archiwalnych treści My Company Polska

Więcej możesz przeczytać w 3/2025 (114) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.