Polski ład może mieć wybite zęby. Wywiad z Ryszardem Bugajem

Ryszard Bugaj
Ryszard Bugaj, fot. East News
W czasie mody na liberalizm zwykle zgłaszałem zastrzeżenia. Teraz trochę się boję przechyłu szali na drugą stronę. Ekonomia ma wiele z medycyny – przedawkowany lek staje się trucizną – mówi prof. Ryszard Bugaj, ekonomista.

Chciałbym z panem porozmawiać o Nowym Polskim Ładzie i o gospodarce po pandemii. Ostrzegam, że nie powiem nic sensacyjnego, bo jestem, jakby to powiedzieć, „ekonomistą dwuręcznym”.

To znaczy?

Korzystam zarówno z prawej, jak i lewej ręki. Nie ustawiam się po żadnej ze stron polskiego sporu.

To źle?

Dla wielu to nieatrakcyjne. U nas, w Polsce, albo jesteś „za”, albo „przeciw”. Szarości nie są w modzie.

Dla mnie są najciekawsze. Pan jednak od zawsze kojarzył mi się z krytyką neoliberalnej polityki gospodarczej.

W czasie intelektualnej mody na liberalizm zwykle zgłaszałem zastrzeżenia. Ale teraz, gdy neoliberalizm jest w wyraźnym odwrocie, poważnie się obawiam o przechył szali na drugą stronę. Przykład? W środowiskach progresywnych głośno dziś o pomyśle na dochód podstawowy. 

Ostatnio bardzo popularna idea, nie tylko na lewicy.

Dla mnie całkowicie niepoważna. Wybitny polski ekonomista prof. Michał Kalecki został kiedyś zapytany, czy liczby w ekonomii są ważne. Odpowiedział: „Liczby nie, ale zera już tak”. Mam wrażenie, że radykalna lewica, jak choćby ta spod znaku partii Razem, czasem uważa, że zera nie mają znaczenia. 

Nie uwierzę, że chce pan bronić neoliberalizmu…

Bronię zdrowego rozsądku. Przez lata dogmatem neoliberalnym w Polsce był zrównoważony budżet. Największym nieszczęściem był deficyt budżetowy, który postrzegano jako patologię w każdych okolicznościach. To, oczywiście, uproszczenie i zawracanie głowy. Ale co mamy dzisiaj? Coraz modniejszą doktrynę suwerennej polityki pieniężnej, z której wynika, że deficyt można podnosić w nieskończoność, państwo może dowolnie drukować pieniądze, hulaj dusza, piekła nie ma. Ostatnio naraziłem się mocno Partii Razem, która chciała, żebym poparł przygotowany przez nią projekt ustawy skracający tydzień pracy do czterech dni. Odmówiłem, bo uważam, że to duża przesada. Ekonomia ma wiele z medycyny. Przedawkowany lek staje się trucizną.

Pan po 1989 r. był uważany za głównego merytorycznego krytyka prof. Leszka Balcerowicza, ale ostatnio młoda lewica robi z niego niemal potwora. Co pan o tym myśli?

Jako świadek i uczestnik tamtych wydarzeń muszę to powiedzieć wprost: kierunek, w jakim w 1989 r. poszedł Leszek Balcerowicz, nie miał żadnej sensownej alternatywy. Problem polegał na radykalizacji niektórych rozwiązań gospodarczych. Jeśli mam zarzuty do jego programu, to głównie dlatego, że nie podjął on polityki sanacji przedsiębiorstw państwowych.

Można było te państwowe molochy uratować?

Niestety, ogromna część przedsiębiorstw państwowych musiała wtedy zniknąć. Jednak nie wszystkie. Według mnie pewnie ze sto można było uratować. 

Ale czy trzeba było – jak to się często mówi na lewicy – „sprzedawać je za bezcen”?

Balcerowicz chciał sprzedać dużo i szybko, więc siłą rzeczy, zgodnie z regułami rynku, z powodu ogromnej podaży ceny były bardzo niskie. Skorzystały na tym głównie zachodnie koncerny. Paradoks sytuacji polega na tym, że to rozwiązanie wcale nie było najgorsze.

Dlaczego?

Powiem coś, co dla wielu będzie mocno zaskakujące, może nawet szokujące. Uważam, że Leszek Balcerowicz uchronił Polskę przed oligarchizacją gospodarki na wzór rosyjski i ukraiński. Scenariusz wschodni był wtedy naprawdę bardzo prawdopodobny.

Powie pan coś więcej?

Jako szef komisji budżetowej w Sejmie wybranym w 1989 r. dotarłem do starych dokumentów rządu Mieczysława Rakowskiego na temat planów przeprowadzenia powszechnej prywatyzacji. Prace nad tą koncepcją nadzorował ówczesny minister finansów Andrzej Wróblewski, zaś projekt pisał… Stanisław Gomułka! (później współtwórca planu Balcerowicza, wiceminister finansów za rządów PO-PSL – red.). Mało kto o tym wie, ale rząd Rakowskiego już w 1988 r. przygotowywał absolutnie masową prywatyzację, która by się skończyła uwłaszczeniem nomenklatury na niewyobrażalną skalę. W drugiej połowie lat 80. dyrektorzy państwowych firm, choć należeli do partii, nie byli już żadnymi komunistami. To byli PRL-owscy biznesmeni, którzy stali w blokach, by przejąć państwowy majątek.

Niektórym się nawet udało.

Rozmiar zjawiska uwłaszczenia nomenklatury mógłby być jednak znacznie większy. W dodatku masowa prywatyzacja na tym etapie nie uratowałaby przedsiębiorstw. Na tym tle scenariusz, który się dokonał w Polsce w 1989 r., był...

Artykuł dostępny tylko dla prenumeratorów

Masz już prenumeratę? Zaloguj się

Kup prenumeratę cyfrową, aby mieć dostęp
do wszystkich tekstów MyCompanyPolska.pl

Wykup dostęp

Co otrzymasz w ramach prenumeraty cyfrowej?

  • Nielimitowany dostęp do wszystkich treści serwisu MyCompanyPolska.pl
  •   Dostęp do treści miesięcznika My Company Polska
  •   Dostęp do cyfrowych wydań miesięcznika w aplikacji mobilnej (iOs, Android)
  •   Dostęp do archiwalnych treści My Company Polska

Dowiedz się więcej o subskrybcji

My Company Polska wydanie 8/2021 (71)

Więcej możesz przeczytać w 8/2021 (71) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ