Lekcja Afryki

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 5/2025 (116)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Moja ostatnia podróż do Afryki to była karuzela z językami.
Na początek Angola, do 1975 r. kolonia Portugalii. Za każdym razem, gdy słyszę o koloniach, uderza mnie hasłowość tego słowa. Analiza kolonializmu w Afryce, tego historycznego, może zrodzić pytanie o to, czy na pewno należy on wyłącznie do przeszłości. A zarazem do dostrzeżenia jego wielu aspektów i niuansów, jeśli wyłączymy lub zredukujemy szumy poznawcze wynikające z uprzedzeń.
Ćwiczenia lingwistyczne
Ale miało być o językach. Pięćdziesiąt lat temu Portugalczycy opuścili zatem Angolę, pozostawiając w niej swój język.
Ja po portugalsku nie mówię wcale. Doszedłem jednak do wniosku, że wypróbuję hiszpański. Skoro bowiem w dużym stopniu rozumiem dzięki niemu pisany portugalski, to może hiszpański mówiony będzie dawał się zrozumieć w Angoli. Czyli postanowiłem być odwrotnością Paganela z „Dzieci kapitana Granta” Juliusza Verne’a, który zwracał się do patagońskiego Indianina po portugalsku, błędnie sądząc, że mówi po hiszpańsku. Ja jednak moją strategię komunikacyjną obrałem świadomie. No i kierunek tej językowej konwersji miał być odwrócony.
Mogło nie zadziałać, bo np, gdy kiedyś używałem w Brazylii rumuńskiego (z czasów bukareszteńskich zapamiętawszy, że spośród wszystkich języków romańskich najbliższy rumuńskiemu jest ponoć portugalski), nikt tego ni w ząb nie rozumiał. W Angoli ta transgresja się sprawdziła. Tak świetnie, że aż zapytałem jednego młodego Angolczyka, który prowadził mnie stromym zejściem z góry do podstawy wodospadu Kalandula, o to jak to jest możliwe, że ja mówię po hiszpańsku, a on mnie rozumie. W odpowiedzi usłyszałem, że on mnie w ogóle nie rozumie, a nawet nie wie, że ja mówię po hiszpańsku – właśnie się tego ode mnie dowiedział – ale zarazem rozumie wszystko i jest szczęśliwy, że możemy sobie tak razem schodzić z tej góry.
Drugie ćwiczenie lingwistyczne można odbyć w Etiopii, ale tu doprawdy nie ma się nad czym rozwodzić. Znajomość angielskiego wśród miejscowej ludności miejskiej nie jest rzadkością. Czyli nudy na pudy, z językowego punktu widzenia. A po prawdzie to po co w Etiopii zajmować się rozmowami. Lepiej patrzeć, w tym patrzeć na niezwykłe, oryginalne piękno twarzy etiopskich kobiet. Ale co to znaczy „kobieta etiopska”? Etiopia to ok. 80 grup etnicznych, mówiących prawie setką języków, w populacji liczącej ok. 130 mln.
Etiopia, w przeciwieństwie do Angoli, w zasadzie nigdy nie była europejską ani w ogóle niczyją kolonią, w klasycznym sensie. Nie zmienia tej oceny kilkuletni okres włoski, bo był to czas wojen o podporządkowanie sobie Abisynii, i to wojen dla Włoch zakończonych porażką, mimo przejściowej kontroli nad paroma miastami i obszarami. Okres Musssoliniego pozostawił tu i ówdzie ślady w architekturze, ale niewiele poza tym. A nie, przepraszam, jest jeszcze język. Podobno gdzieniegdzie są ludzie czy małe skupiska ludności, gdzie włoski jest znany. Nie tak wyraźne to jest jak w sąsiadującej z Etiopią i skonfliktowaną z nią Erytreą, ale jednak. Na marginesie dodam, że do Erytrei trzeba zaraz jechać, dopóki jeszcze jest tam tak, jak jest. A według opowieści mojego przyjaciela Piotra Chudzika, wytrawnego globtrotera, to kraj pachnący dobrą kawą, urzekający widokiem starych maszyn do jej parzenia i równie romantycznych kawiarni. Nie mówiąc o rzymskim sznycie wielu budynków.
Ciekawe, co było takiego w tych kolonizacjach lub ich próbach, i w chłonności Afrykańczyków na import kulturowy, że po zaledwie kilku latach obecności Włochów w Abisynii i Niemców w Afryce Południowo-Zachodniej, do dzisiaj w Etiopii, Erytrei i Somalii „istnieje” język włoski, a w Namibii niemiecki.
Nauka dyplomacji
Jest takich przykładów więcej. Z Addis Abeby poleciałem do Dżibuti. Tam z kolei panuje francuski. Do Francji jeździ się nieczęsto, bo to za blisko, więc przynajmniej w Dżibuti sobie, jako frankofil, poużywam – myślałem przed wylotem z Etiopii.
Nie sądziłem wtedy, że poniekąd najważniejszą rozmowę w tym małym kraju (23 tys. km kw. – nasze województwo mazowieckie jest większe, mając 35 tys. km kw. – i 1 mln mieszkańców) odbędę po angielsku. Najpierw z panią sprawdzającą paszporty i wizy na lotnisku, a potem z jej zwierzchnikiem, który jeszcze konsultował się później telefonicznie z kimś innym. Poszło o to, że w odpowiedzi na pytanie pani pograniczniczki oświadczyłem, że jestem prawnikiem. Mogłem odpowiedzieć na to pytanie na kilka sposobów, i każdy byłby prawdziwy, ale zwykle mówię, że jestem prawnikiem, bo to w jakiś sposób budzi respekt i skraca tego rodzaju przepytywanie w trudniejszych krajach. Ale nie w Dżibuti.
Było więc kulturalnie, ale długo. Zwłaszcza że pogorszyłem swoją sytuację, bo absurdalnie poproszono mnie o wizytówkę (w tym momencie, gdy rakiem wycofywałem się z tego „prawnika”, klucząc że może trochę nim jestem, ale przede wszystkim jestem z rynku kapitałowego, z biznesu finansowego, i takie tam), a ja w jej oczywistym braku zaproponowałem, że pokażę moje profile w mediach społecznościowych. Zostały one zaraz skrupulatnie przeczytane, a moje zdjęcia z sieci porównano do zdjęć w aplikacji wizowej i w paszporcie, a także z żywym człowiekiem. Zakończyło się dobrze, ale ta procedura trwała ze 40 min.
Potem zrozumiałem, skąd się to wzięło. Otóż trzeba się przyznać, że do Dżibuti przyjechałem kompletnie nieprzygotowany. Przede wszystkim politycznie nieprzygotowany oraz nieuświadomiony. I dopiero po przygodzie na lotnisku trochę poczytawszy o Dżibuti dowiedziałem się o tym, że system władzy jest bliski dyktaturze, o ile wprost nią nie jest. Co zresztą szybko zobaczyłem na ulicach. Druty kolczaste i warowne mury oraz posterunki policji i żandarmerii chroniące wiele budynków w mieście, nie tylko bazy wojskowe i ambasady, ale też hotele jak Sheraton czy Kempinski (gdy podjechałem pod Kempinskiego, wprawdzie od strony wjazdu dla dostaw, byłem przekonany, że znalazłem się pod jakimś dużym więzieniem). A jedyną znaczniejszą budowlą praktycznie w ogóle nie chronioną jest siedziba parlamentu. Prawdziwa władza jest w Dżibuti zupełnie gdzie indziej.
A poza tym przed przyjazdem założyłem, że Dżibuti okaże się w miarę normalnym państwem, bo żywię pewne fałszywe przekonanie. Mianowicie uważam, że jeśli gdzieś się mówi powszechnie po francusku, to system tamtejszy nie może być jakiś opresyjny czy prymitywny. Jest to założenie oczywiście sprzeczne z wiedzą ogólną, ale takie mam. Trzeba to kontrolować, takie właśnie stereotypy. Jeszcze w tym przypadku jest to tym bardziej bulwersujące, że powinienem był pamiętać, że, jak głosi dorobek najnowszej polskiej myśli społeczno-politycznej, to my Polacy nauczyliśmy Francuzów, jak jeść widelcem.
Jak wiadomo, podróże to logistyka i planowanie. Nie zawsze trzeba zachować się konsekwentnie i zgodnie z planem, by wyszła z tego na koniec ciekawa wyprawa. Ja swoją zacząłem od przeznaczenia na nią zaledwie siedmiu dni. Po prostu tylko po to, by dolecieć z Warszawy do stolicy Angoli, Luandy, zwiedzić miasto i coś poza nim. Ile się da, w tak krótkim czasie i będąc ograniczonym jakością angolskich dróg, dziurawych lub niemal nieistniejących, bo w budowie. Przynajmniej tam, dokąd chciałem dojechać wypożyczonym na lotnisku dusterem.
W poprzek kontynentu
Ale niedługo po kupieniu powrotnego biletu lotniczego naszły mnie myśli: „hm, będę w Afryce, tym najbardziej fascynującym kontynencie. I mam tak po prostu wrócić z niej po kilku dniach”. Skończyło się na tym, że z Luandy poleciałem do Addis Abeby i zamiast przesiadać się na lot powrotny do Warszawy opuściłem lotnisko (zaopatrzony w uzyskaną wcześniej wizę elektroniczną) i zostałem na kilka dni w Etiopii. Do tego dorzuciłem dwudniowy wypad do wspomnianego Dżibuti.
Takie szybkie zmiany planów są możliwe, bo podstawowym instrumentem sprawnego podróżowania w XXI w. nie jest samochód, pociąg czy, wbrew wszelkim pozorom, samolot. Nie są nawet pieniądze. Podstawowym instrumentem jest telefon i dostęp do internetu.
Podróż, obok wymiarów lingwistycznego, estetycznego, a także antropologicznego, biurokratycznego oraz policyjnego miała też wymiar przestrzenno-geograficzny. To jest pewnego rodzaju przyjemność przenieść się w ciągu zaledwie dwóch tygodni z wybrzeża Atlantyku na wybrzeże Oceanu Indyjskiego (dokładnie – nad Zatokę Adeńską), przelatując w poprzek Afryki.
Jednak bez popadania w romantyzowanie. Bo oprócz tego wszystkiego, co istnieje jako materia przygodowej opowieści podróżniczej o Afryce, a którą w czasach dzisiejszych odczuwamy głownie dzięki wyobraźni, jest też rzeczywistość społeczna i ekonomiczna.
To już obecnie truizm stwierdzić, że Afryka, tak jak dawniej, tak samo i dziś jest kontynentem będącym areną rywalizacji i ekspansji światowych mocarstw. Krytycznie ważne pierwiastki, w ogromnym tempie rosnąca liczba ludności (to już 1,5 mld ludzi), strategiczne położenie wielu regionów, takich jak Róg Afryki, leżący przy kluczowych drogach morskich. Inwestycje chińskie, a także amerykańskie, tureckie, indyjskie. Bazy wojskowe. Tak naprawdę to na pewnym poziomie uogólnienia niewiele się zmieniło od czasów Henryka Żeglarza, Vasco da Gamy czy Cecila Rhodesa.
Co więcej, to wszystko widać. Afryka się zmienia, niestety popadając przy tym w większe lub mniejsze zależności, na których w dodatku to nie zwyczajni mieszkańcy kontynentu korzystają najbardziej. Środowisko naturalne? Koszmar. Tu najpierw widać śmieci, w niektórych miejscach apokaliptyczne. Rozwarstwienie ekonomiczne – ogromne. A zarazem wszystko buzuje, jest w budowie lub w rozbiórce, w hałasie, w nieustannym ruchu, czy to środek nocy czy tuż przed świtem. W słońcu wytwarzającym skwar i kurz, w deszczu zamieniającym ziemię w błoto.
Z wizytą u Arthura Rimbaud
Znajdziemy również to, po co przede wszystkim jedziemy na ten kontynent. Wodospad Kalandula w Angoli, drugi największy w Afryce, po Wodospadach Wiktorii. Niektórzy twierdzą, że nawet piękniejszy, ale to raczej efekt docenienia tego, że angolski wodospad nie jest jak na razie otoczony barierkami, alejkami, ogrodzeniem i tym wszystkim co wiąże się z zarabianiem pieniędzy na masowej turystyce. Bo nad Kalandulą turystów spotkamy niewielu, przynajmniej w porze suchej, a więc w czasie europejskich wakacji. W listopadzie, grudniu czy styczniu będzie ich więcej, podobnie jak jeszcze więcej wody będzie spadać z wysokości ponad 100 m.
Do Angoli jedziemy po to, by zobaczyć tajemnicze Czarne Skały, wybrzeże Atlantyku na południe od Luandy i jeszcze kilka innych smakowitości. Tak jak do Etiopii – wyruszamy do tego kraju nie po to, by zdziwić się wielkomiejskością i przestrzennym rozmachem Addis Abeby, lecz by np. dotrzeć do islamskiego Hararu. Tam, gdzie dobrze smakuje i pachnie kawa, gdzie jeszcze gdzieniegdzie można zobaczyć ślady dawnego rodowodu tego miasta, gdzie kiedyś mieszkał i prowadził tam, jeśli tak można powiedzieć, biznes, geniusz francuskiej poezji, Arthur Rimbaud. I gdzie dzisiaj jeszcze można być świadkiem, a nawet aktywnym uczestnikiem karmienia hien, choć niestety i ten wielowiekowy obyczaj ulega komercjalizacji. Jedzie się do Etiopii także po to, by w Lalibeli zadumać się nad duchowością ludzi gromadzących się wokół i w wykutych w skałach świątyniach. By poczuć ich skupienie, oddanie i wiarę. Lalibela to miejsce znane na całym świecie, a zarazem w jakiś niewytłumaczalny sposób nadal będące zwykłym miasteczkiem, z centralnym klepiskiem w samym jego centrum.
Jest więc ta nowa Afryka, i jest też Afryka „Piętnastoletniego kapitana” i „Pięciu tygodni w balonie” Verne’a. Choć ta druga, jak powiedziałem, istnieje już głównie w wyobraźni. Ale na szczęście wyobraźnię zabieramy zawsze ze sobą, gdy wybieramy się w podróż.

Więcej możesz przeczytać w 5/2025 (116) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.