Z cinkciarza bankier, czyli afera Grobelnego

Lech Grobelny, fot. East News
Lech Grobelny, fot. East News
Lech Grobelny to bohater pierwszej kapitalistycznej afery III Rzeczypospolitej. Jego Bezpieczna Kasa Oszczędności była klasyczną piramidą finansową, o czym Polacy – nieznający jeszcze wtedy tajników gospodarki rynkowej – nie mieli pojęcia. Skazując go na więzienie, sąd powie, że w innym systemie prawnym aferzysta dostałby ponad tysiąc lat więzienia.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 2/2024 (101)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Jeśli będziemy mieli takich biznesmenów, to albo zginiemy, albo się nauczymy rozumu – mówi latem  1990 r. reporterowi TVP jeden z poszkodowanych przez założoną przez Lecha Grobelnego Bezpieczną Kasę Oszczędności. Mężczyzna uświadomił sobie, że – podobnie jak tysiące innych Polaków – utopił właśnie oszczędności swojego życia. A przecież jeszcze niedawno właściciel BKO był bohaterem mediów, które robiły z niego geniusza biznesu. Jak to możliwe? Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć o kilka dekad.

Od cinkciarza do szefa kantorów

Lech Grobelny urodził się w 1949 r. w Warszawie. O jego dzieciństwie i młodości niewiele wiadomo, z wyjątkiem tego, że u progu dekady Gierka dostał się na prestiżowy Wydział Mechaniczny, Elektryczny i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Po godzinach dorabia jako bramkarz w klubach studenckich. Bardziej niż nauka interesuje go działalność w popierającym władzę Zrzeszeniu Studentów Polskich.

– Byłem podporą sekcji propagandy – pochwali się po latach Piotrowi Pytlakowskiemu, dziennikarzowi „Polityki”. Na uczelni jest wiecznym studentem. Choć uczy się 10 lat, inżynierem w końcu nie zostaje.

Komunistycznym działaczem też nie. Bardziej interesuje go zarabianie pieniędzy, jeszcze w latach 70. na warszawskim Targówku otwiera zakład fotograficzny. Pierwszych dużych pieniędzy dorabia się, gdy Karol Wojtyła zostaje papieżem, Grobelny produkuje wtedy masowo zdjęcia Jana Pawła II, które oprawia w ramki i sprzedaje na pniu. Później otwiera sieć punktów obróbki fotograficznej AFP (Art-Foto-Projekt), która rozrasta się na całą Polskę.

Po stanie wojennym, już z całkiem sporymi pieniędzmi, wyjeżdża na Zachód. Co wtedy robi? Dziennikarzom śledczym, mimo wieloletnich wysiłków, nie udaje się tego jednoznacznie ustalić. Wersji jest wiele, podobno pływał na jakichś statkach, handlował bronią, robił międzynarodowe interesy. Ale wszystkie te informacje opierają się głównie na jego własnych opowieściach.

Gdy pod koniec dekady Jaruzelskiego wraca do Polski, ma sporo pieniędzy. Lokuje je w firmę Dorchem handlującą chemią do potrzeb fotograficznych. Zostaje prezesem przedsiębiorstwa. Jest rok 1988, komuna chyli się ku upadkowi, władza patrzy coraz bardziej łaskawie na prywatną inicjatywę, przymykając oko na liczne nieprawidłowości.

Grobelny w tym czasie pracuje jako cinkciarz. Handel walutą jest w PRL-u nielegalny, ale pod koniec lat 80. władza przymyka na ten proceder oko, choć stara się mieć nad nim dyskretną kontrolę. Trudnią się nim ludzie nie tylko mający głowę do interesów, ale też rozległe kontakty, z jednej strony w półświatku, a z drugiej w milicji. Te rozległe relacje wykorzystują często do współpracy z SB, która z kolei roztacza nad nimi swego rodzaju parasol ochronny. Czy tak było też z Grobelnym? Można przypuszczać, że tak, skoro u schyłku komuny ma pod sobą grupę pracujących dla niego cinkciarzy. Gdy handel walutą zostaje zalegalizowany, zamienia ją w sieć legalnych kantorów.

Prezes na deskach

Niemal z dnia na dzień staje się wtedy popularny, występuje w mediach. Jest symbolem bogactwa i sukcesu, po latach wyliczy, że zarabiał wtedy miesięcznie 10-krotność średniej krajowej pensji. W telewizji regularnie komentuje wysokość kursu dolara. Staje się twarzą kapitalizmu. W 1989 r. w studiu telewizyjnym dyskutuje z prezesem PKO Marianem Krzakiem. Rozmawiają o szalejącej hiperinflacji i o tym, że w sytuacji, gdy pieniądze tracą kilkukrotność swej wartości rocznie, nie opłaca się już trzymać pieniędzy w banku.

– Nie da się wypłacać ludziom 250 proc. odsetek od wkładu

– wyjaśnia Krzak. – Da się. Ja wypłacę! – odpowiada Grobelny. „Ma prezesa na deskach” – pisze prasa.

Po latach dziennikarz „Polityki” zapyta retorycznie:

– Jakim cudem ludność uwierzyła nie prezesowi wielkiego państwowego banku, ale niechlujnie ubranemu, otyłemu i spoconemu facetowi, którego, poza najbliższym otoczeniem, nikt wtedy nie znał? Eksperci od psychologii i socjologii nie umieli wyjaśnić. Ale ludzie uwierzyli!

Czy tamta rozmowa w telewizji go inspiruje? Czy też jest zręcznym posunięciem marketingowym dla wcześniej obmyślonego już planu? Trudno ocenić. Wiadomo, że już wkrótce Grobelny zakłada Bezpieczną Kasę Oszczędności (w skrócie BKO). Nawiązanie do nazwy państwowego banku jest aż nadto widoczne.

BKO to parabank przyjmujący lokaty. Oficjalnie nazywane są pożyczkami inwestycyjnymi, których klienci rzekomo udzielają właścicielowi na robienie interesów. Jako takie nie podlegają prawu bankowemu. Oferta jest powalająca – po roku można dostać 250 proc. odsetek, po dwóch latach

– 300 proc. Grobelny mówi, że pieniądze będą pochodzić z zysków z jego kantorów i handlu dolarami.

W Warszawie przed siedzibą BKO przy ul. Marszałkowskiej ustawiają się długie kolejki. Około 10 tys. klientów powierza Grobelnemu 32 mld starych złotych. Są to głównie ludzie mniej zamożni, emeryci i – jak się wówczas mówi – drobni ciułacze. Przerażeni, że inflacja zje im za chwilę oszczędności życia.

Naiwność? Na pewno tak. Ale nie aż taka, jak dziś, z perspektywy lat, może się wydawać.

Po pierwsze, pod koniec komuny wymiana walutowa uchodzi niemal za jedyny pewny i dochodowy interes. Wszystko inne może się zmienić, ale inwestowanie w dolary ma przyszłość.

Po drugie, BKO publikuje raporty o wynikach inwestycyjnych oraz planowanych kierunkach rozwoju. Wtedy jeszcze w Polsce mało kto to robi.

Po trzecie, media pokazują właściciela kasy jako geniusza biznesu. On sam w telewizji mówi o planach budowy własnego lotniska, kupna samolotów, podobno ma willę, jachty, a firmowa flota samochodowa składa się wyłącznie z mercedesów.

Po czwarte, ludzie, przez galopującą inflację, naprawdę tracą wszystkie swoje oszczędności. W tej sytuacji łatwo im uwierzyć komuś, kto obiecuje im ratunek, w dodatku ma w nazwie swojej firmy słowo „bezpieczna”.

To, że operacja nabicia Polaków w butelkę Grobelnemu się udaje, zawdzięcza on również sieci rozległych kontaktów, jeszcze z poprzedniej epoki. Już wtedy utrzymuje stosunki z mafiosami, o których będzie głośno za kilka lat – Pershingiem czy Dziadem. Zatrudnia też jako ochroniarzy negatywnie zweryfikowanych esbeków, których zna z czasów, kiedy był cinkciarzem. Niewykluczone, że to oni otwierają mu drzwi na salony i do mediów.

Lech Kantorny

Początek końca błyskotliwej kariery biznesowej Grobelnego to niewątpliwie 1 stycznia 1990 r. Wicepremier i minister finansów wprowadza wtedy pełną wymienialność złotego i sztywny kurs dolara, w wyniku czego amerykańska waluta przestaje być już tak opłacalną inwestycją. Gdy nadchodzi czas pierwszych wypłat „pożyczek” z odsetkami, okazuje się, że Bezpieczna Kasa Oszczędności nie posiada płynności finansowej. Czy rzeczywiście reforma Balcerowicza przekreśliła dobrze pomyślany biznes? Oczywiście nie. Cała koncepcja BKO opierała się na mechanizmie piramidy finansowej, znanej później m.in. z działalności Amber Gold. Oznacza to, że zyski były ludziom wypłacane nie z działalności gospodarczej firmy, lecz wpłat kolejnych klientów. Obiecywane wysokie stopy zwrotu nigdy nie były efektem rzetelnej kalkulacji. Niemniej, gdyby nie wprowadzenie przez rząd sztywnego kursu dolara, machina mogłaby się zapewne kręcić znacznie dłużej.

Na początku czerwca 1990 r. Grobelny wyjeżdża do Niemiec. Trzy tygodnie później pod siedzibą BKO znów ustawiają się kolejki klientów, tym razem jednak rozwścieczonych tym, że nie mogą odzyskać swoich pieniędzy.

– Pierwsza w nowej epoce pyskówka, w której, zamiast mięsa i łaciny, są już swojskie terminy z podręczników gospodarki rynkowej – opisują reakcję tłumów pod siedzibą firmy przy Marszałkowskiej reporterzy Polskiej Kroniki Filmowej. Tytuł materiału brzmi „Drogi nieobecny – wierzyciele Lecha Grobelnego” i zwiastuje, że dla telewizji dotychczasowy bohater stał się właśnie oszustem.

W „Teleexpressie” właściciel BKO zostaje – niby przypadkiem – nazwany „Lechem Kantornym”.

Ponad tysiąc lat więzienia

Ponieważ Grobelny nie zostawia nikomu pełnomocnictw do prowadzenia interesów w Polsce, jego pracownicy orientują się, że padli ofiarą oszustwa. Sami powiadamiają prokuraturę. 28 czerwca właściciel BKP dzwoni do Polski ostatni raz, z Hamburga. Zapewnia, że za tydzień wróci. Po czym znika na dwa lata.

Okazuje się, że Grobelny nie miał licencji Narodowego Banku Polskiego na prowadzenie banku, a umowy podpisywane z klientami nie dawały im odpowiednich gwarancji. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że on sam nigdy nie twierdził, że posiada bank.

Prokuratura wystawia za nim międzynarodowy list gończy. Jednak dopiero w 1992 r. niemiecki Interpol zatrzymuje szemranego biznesmena i dokonuje ekstradycji do Polski. Sam zainteresowany będzie twierdził, że nikt go nie złapał.

– Sam podszedłem do policjantów na stacji benzynowej i uprosiłem o to, by mnie aresztowali. Nie chciałem uciekać, wyjechałem do Niemiec jedynie po to, by wschodnie marki wymienić na zachodnie – wyjaśni dziennikarzom po latach.

Prokurator Tadeusz Muller w jednym z wywiadów nieco pochopnie stwierdza, że biznes Grobelnego był do odratowania. – Można było za pieniądze klientów kupić dewizy, wywieźć je za granicę, tam kupić alkohol, przywieźć go do Polski, sprzedać z podwójnym zyskiem, całą operację powtórzyć kilka razy i w ten sposób zaspokoić roszczenia – przekonuje.

Niefortunne słowa śledczego wielokrotnie posłużą Grobelnemu do tego, żeby twierdzić, że tak naprawdę był wypłacalny. I że to państwo zniszczyło mu dobrze prosperujący biznes. Przekonuje też (nie bez pewnej racji), że BKO podpisywała umowy pożyczek jako prywatne przedsiębiorstwo z prywatnymi osobami, obiecując im określony zysk. Skoro więc panuje swoboda zawierania umów, nie można powiedzieć, że ta praktyka – niemająca nic wspólnego z działalnością bankową – była niezgodna z prawem.

W 1996 r. sąd uznaje go jednak za winnego zagarnięcia w latach 1989–1990 ponad 8 mld starych złotych. Wymierza mu karę 12 lat więzienia. – Gdybyśmy żyli na przykład w amerykańskim systemie prawnym, w którym roszczenia wszystkich oszukanych trzeba by było zsumować, biorąc pod uwagę liczbę kilku tysięcy poszkodowanych, sąd wymierzyłby oskarżonemu karę co najmniej 1725 lat więzienia – podkreśla sędzia. – Nikt mnie nie złamie – rzuca w powietrze z ławy oskarżonej Grobelny, słysząc wyrok.

Rzeczywiście nie daje łatwo za wygraną. Za kratkami domaga się biurka i komputera, bo – zgodnie z prawem – nawet w więzieniu ma prawo prowadzić działalność gospodarczą. Odkupuje wtedy od swojej wspólniczki firmę LeGro, której nazwa pochodzi od jego inicjałów. Podobno dostaje to, czego chce, plus jeszcze krzesło obrotowe.

Powrót na Pragę

Za murami więzienia spędza pięć lat. W tym czasie się odwołuje. W 1997 r. zostaje oczyszczony z zarzutów, nie dlatego że nic złego nie zrobił, ale że sąd pierwszej instancji popełnił dużo błędów. Wychodzi na wolność w 2002 r., w myśl prawa jest niewinny. Prokurator prowadzi sprawę jeszcze przez sześć lat. Nie udaje mu się jednak na Grobelnego znaleźć dowodów, które mogłyby go ponownie wysłać za kratki. Śledztwo zostaje ostatecznie umorzone.

Już będąc na wolności, domaga się od Skarbu Państwa 16 mln zł zadośćuczynienia i odszkodowania. W 2005 r. sąd oddala jego żądania. Mniej więcej w tym samym czasie przedawnia się większość roszczeń jego wierzycieli.

Na wolności teoretycznie nie powinien już dysponować żadnym majątkiem, bo wszystko, co miał, teoretycznie zostało przejęte przez syndyka na roszczenia poszkodowanych (procesy cywilne toczyły się niezależnie od karnego). Okazuje się jednak, że ciągle ma kilka pawilonów handlowych na warszawskiej Pradze. Jeden z nich (podobno ten, w którym kiedyś miał punkt Dorchemu) przerabia na mieszkanie, inne podnajmuje. Handluje też złomem. Zakłada firmę Odzysk zajmującą się – nomen omen – odzyskiwaniem długów, jednak sukcesu w tej dziedzinie nie odnosi.

W 2006 r. wraz z partnerką otwiera sklep mięsny. Znajomym opowiada, że zamieni go w dużą sieć, która rozłoży na łopatki zachodnie supermarkety. Plan się jednak nie udaje, kobieta wyprowadza się od niego po kilku miesiącach.

Udawać Greka

Grobelny coraz częściej sięga po alkohol. Przestaje o siebie dbać, choć i tak nigdy nie był przykładem biznesmena w dobrze skrojonym, drogim garniturze. Teraz jednak chodzi brudny, zdarza mu się wyjść z psem na ulicę w szlafroku albo różowym, damskim dresie. Zaczepia sąsiadów, prosi o drobne na wódkę lub papierosy. Zbiera puszki po piwie. Gdy ludzie go rozpoznają, mówi, że jest klonem Grobelnego. Komuś innemu tłumaczy, że tak naprawdę jest

Grekiem bułgarskiego pochodzenia, który w wyniku operacji plastycznych upodobnił się do szefa Bezpiecznej Kasy Oszczędności. Opowiada też, że śledzą go służby, bo ma papiery na „Bolka”.

Jeszcze raz staje się o nim głośno. W styczniu 2007 r. Grobelny informuje Biuro Ochrony Rządu, że gangsterzy planują zamach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ponieważ służby wiedzą o związkach szefa BKO ze światem przestępczym, traktują doniesienie poważnie i wszczynają alarm. – Oznajmił, że od Janka, ps. Żyd, dowiedział się o planie „odwalenia prezydenta”. Jednak Janek od wielu lat… już nie żył – relacjonuje dziennikarz „Polityki”.

W kwietniu 2007 r. sąsiedzi Grobelnego słyszą w jego mieszkaniu przerażające miauczenie kota. Po kilku godzinach powiadamiają policję. Funkcjonariusze wchodzą do otwartego pawilonu i znajdują zwłoki biznesmena w stanie rozkładu. Okazuje się, że pięć dni wcześniej został zadźgany nożem. Prawdopodobnie zabójcą był ktoś, z kim Grobelny pił alkohol (świadkowie zarzekają się, że denat nigdy nie wpuszczał do domu nieznajomych).

– Krótko przed śmiercią często telefonował do redakcji „Polityki” – napisze po zabójstwie Piotr Pytlakowski.

– Dzielił się kłopotami, opowiadał o planach, ale w gruncie rzeczy był już wtedy w stanie metafizycznym, miał kontakty z zaświatami.

Post scriptum

Syndykiem masy upadłościowej po Bezpiecznej Kasie Oszczędności zostanie mec. Henryk Dzido, o którym po latach stanie się głośno jako o prawej ręce Andrzeja Leppera. Wypłaci wierzycielom 7 mld starych złotych, czyli około kilkanaście procent roszczeń.

W latach 90. Jan Łomnicki wyreżyseruje film „Wielka wsypa”, oparty na motywach historii BKO. Główne role zagrają Jan Englert i Krzysztof Wakuliński.

Policja nigdy nie wykryje mordercy Lecha Grobelnego, mimo zabezpieczenia odcisków palców i śladów DNA. Po roku umorzy śledztwo. Śledczy będą przypuszczać, że motywem zbrodni mogła być zemsta któregoś z poszkodowanych przy upadku BKO.

Publicyści przez lata będą zadawali sobie pytanie, czyim słupem był Grobelny, bo przecież niemożliwe, żeby były cinkciarz samodzielnie wymyślił i zrealizował tak gigantyczny przekręt. Odpowiedzi na to pytanie nikt nigdy nie znajdzie.

My Company Polska wydanie 2/2024 (101)

Więcej możesz przeczytać w 2/2024 (101) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ