W co inwestować w 2020 roku. 10 rynków, na których możemy pomnożyć swój majątek

fot. Adobe Stock
fot. Adobe Stock 60
Wall Street wchodzi w jedenasty rok hossy, ale nie oznacza to, że lada chwila grozi jej krach. Inflacja może być sprzymierzeńcem inwestycji, jeśli skorzysta się z odpowiednich produktów. Natomiast bierność będzie nieopłacalna – pieniądze w bankach nadal będą tracić siłę nabywczą. Przygotowaliśmy więc przegląd rynków, które mogą okazać się perspektywiczne w przyszłym roku. Znajdą tu coś dla siebie ci aktywni lubiący przerzucać aktywa na inne obszary rynku, ale będzie też coś dla tych, którzy lubią inwestować długoterminowo.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 1/2020 (52)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

1. Waluty Euro/Złoty

Minęła 11. rocznica najdynamiczniejszej fazy kryzysu finansowego. Krótkie przypomnienie, dla tych, którzy nie pamiętają – między lipcem 2008 r. a lutym 2009 r. kurs euro wzrósł z 3,22 zł do 4,94 zł. Przypomnienie ku przestrodze – rynek walutowy wygląda na stabilny, ale kiedy już nabierze rozpędu, zmiany nabierają dynamicznego charakteru. Niemniej przez ostatnich 10 lat mogliśmy o tym nieco zapomnieć. W tym czasie kurs euro poruszał się w zakresie 3,85–4,58 zł, ale jeśli skrócimy horyzont do ośmiu lat, przedział wahań zawęzi się do 4,0–4,5 zł, przy czym najczęściej były to okolice 4,3 zł. W tym kontekście wakacyjny skok notowań z 4,25 zł do 4,4 zł odebrano nieomal jako zapowiedź kryzysu.

Najbezpieczniej założyć, że niewiele się z kursem euro będzie działo również w kolejnych miesiącach. Polska gospodarka jest tak silnie powiązana z europejską, że złoty może uchodzić za walutę europodobną. Oczywiście, nic nie jest wieczne, również stabilizacja kursów walutowych.

Silniejsze wahania kursu złotego mogą pojawić się z dwóch powodów – wystąpienia czynników o charakterze lokalnym takich jak np. przeszarżowanie z wydatkami rządowymi, co mogłoby owocować wyprzedażą obligacji przez międzynarodowych inwestorów i osłabieniem złotego. Taki sam efekt może wywołać wzrost awersji do ryzyka na światowych rynkach, aczkolwiek musiałby on być wyjątkowo silny i dotyczyć czegoś więcej niż kolejnych kłopotów na rynkach wschodzących.

2. Dolar/Złoty

Znacznie szersze wahania dotyczyły kursu dolara, który w minionej dekadzie podróżował od 2,8 zł (w 2010 r.) do 4,26 zł u progu 2017 r. Silniejsze wahania tej pary wynikają z wahań kursu euro wobec dolara, a nie szczególnej niechęci amerykańskich inwestorów wobec złotego. Obecnie dolar ponownie umacnia się wobec euro, ale kurs tej pary przebywa w okolicach minimów z lat 2015–2017. Oczywiście dolar może umocnić się jeszcze bardziej – wszystko zależy od kondycji gospodarek USA i europejskiej oraz posunięć banków centralnych. Fed ma za sobą trzy obniżki stóp (i zapowiedź ich utrzymania), europejskich bank centralny stóp bardziej obniżać nie może (są ujemne), skupuje więc obligacje (Fed bony skarbowe). Można uznać, że jest to wyniszczająca wojna na osłabienie swojej waluty, lecz ma więcej wspólnego z pobudzaniem gospodarek. W roku wyborów prezydenckich w USA oraz wobec nierozwianych obaw związanych z brexitem i wojny celnej prowadzonej przez USA, a także słabości europejskiej gospodarki, wciąż to dolar ma większe szanse na przyciągnięcie inwestorów.

3. Frank szwajcarski

Kiedy w wakacje kurs franka przekroczył 4 zł posiadacze kredytów frankowych mogli poczuć ukłucie niepokoju – kurs franka znalazł się na najwyższym poziomie od dwóch lat. Narodowy Bank Szwajcarii też nie jest zadowolony z umocnienia waluty i konsekwentnie utrzymuje stopy procentowe na ujemnym poziomie (każe bankom płacić za depozyty u siebie), a w razie dalszego umocnienia gotów jest do interwencji. Mimo to, powolny wzrost notowań franka jest możliwy, lecz zbyt niski (w granicach 4,10 zł), by uznać to za okazję inwestycyjną.

4. Obligacje oszczędnościowe i korporacyjne

W 2019 r. padł rekord na rynku obligacji oszczędnościowych Skarbu Państwa (tych oferowanych indywidualnym nabywcom) – już na koniec października wartość sprzedanych papierów zbliżyła się do 14 mld zł i pobiła rekord z całego 2017 r., gdy Polacy kupili obligacje oszczędnościowe za 12,7 mld zł. Można mówić o kontynuacji boomu na obligacje oszczędnościowe. W 2017 r. sprzedaż sięgnęła 6,9 mld zł, w 2016 r. 4,6 mld zł, a w latach wcześniejszych (od 2010 r.) było to 2,2–3,2 mld zł rocznie. W czasie trzech lat sprzedaż wzrosła 7-krotnie (lub więcej).

Szczególnie mocno nabywców przyciągają obligacje indeksowane inflacją. To one odpowiadały za ponad 83 proc. wzrostu zadłużenia Skarbu Państwa z tytułu emisji obligacji oszczędnościowych w 2019 r. (na koniec września). Wartość zadłużenia z emisji samych tylko obligacji 4-letnich (to one są najpopularniejsze) wzrosła prawie 7-krotnie w ciągu niespełna trzech lat.

Jest całkiem prawdopodobne, że obligacje oszczędnościowe oparte o inflację będą nadal wzbudzały zainteresowanie. Przy inflacji w granicach 2,6 proc. ich oprocentowanie wzrośnie (w drugim roku inwestycji) w okolice 4 proc., a prognozy ekonomistów przewidują, że inflacja może wzrosnąć nawet w okolice 3,5 proc. Jednak i bez tego 4 proc. zwrotu przy najniższym możliwym ryzyku inwestycji robi wrażenie. A do tego jeszcze warto pamiętać o postawie Rady Polityki Pieniężnej (wait and see). Od ostatniej obniżki stóp procentowych minie w marcu pięć lat. Od tego czasu inflacja wzrosła o 4 pkt proc. (z minus 1,5 proc.) przy braku reakcji RPP, co z kolei wymusza utrzymanie obecnych stawek oprocentowania depozytów bankowych.

Z rynku znikają natomiast powoli popularne w połowie dekady obligacje korporacyjne. W większości przypadków ich oprocentowanie oparte jest o WIBOR. Oferowane marże ponad WIBOR rosną, ale wzrost nie dotrzymuje tempa wzrostowi inflacji – premia za podjęcie ryzyka zatem maleje. Warto jednak obserwować i ten rynek, warunki rynkowe mogą przecież ulec zmianie.

5. Fundusze obligacji

Oile oszczędnościowe obligacje indeksowane inflacją dość łatwo wskazać jako pomysł na inwestycję, o tyle trudniej jest z funduszami obligacji skarbowych czy uniwersalnych po świetnym dla nich roku 2019 r. Najlepsze fundusze polskich obligacji skarbowych zarobiły ponad 9 proc. (dane na połowę listopada 2019 r.), a fundusze rynków wschodzących nawet 18 proc.

Czy taki wynik uda im się powtórzyć? Odpowiedź zależna jest od kontynuacji hossy na światowych rynkach obligacji. Paliwem dalszego wzrostu cen obligacji mogłyby być sygnały dalszego spowolnienia gospodarczego, lecz miejsca do wzrostu cen obligacji i tak nie zostało już dużo – nie mogą one przecież drożeć w nieskończoność, a rentowność 10-letnich obligacji niemieckich jest nadal ujemna, na większości rynków jest bliska historycznych minimów.

W zasadzie mogą one zostać przekroczone, ale aby fundusze powtórzyły wyniki z 2019 r., w 2020 r. obligacje musiałyby drożeć równie silnie, co oznaczałoby spadek rentowności polskich obligacji grubo poniżej 1 proc., a niemieckich w okolice minus 1,5 proc. Teoretycznie jest to możliwe, ale raczej tylko w warunkach ostrego kryzysu gospodarczego.

Z drugiej strony, spowolnienie gospodarcze może popychać rządy do zwiększonej emisji długu – wydatki trzeba w jakiś sposób sfinansować, a obietnice wyborcze bywają drogie w realizacji. Bardziej prawdopodobne wydaje się więc, że rentowności obligacji nie będą już spadać, a funduszom nie uda się powtórzyć wyników z 2019 r. Przy braku zysków z wyceny obligacji, stopy zwrotu ograniczą się do naliczanych odsetek, te zaś są rekordowo niskie. 

6. Giełdy zagraniczne

Wchwili powstawania tego tekstu amerykańskie indeksy ustanawiają kolejne rekordy trwającej ponad 10 lat hossy. Zapewne wielu czytelnikom zapala się lampka ostrzegawcza – oho, skoro hossa trwa już ponad dekadę, a S&P 500 (najpopularniejszy indeks giełdowy Wall Street) wzrósł w tym czasie prawie 5-krotnie, to najlepiej trzymać się za portfel.

Jednak hossy nie umierają ze starości, a ich paliwem bywają często niskie stopy procentowe – dzięki nim kredyty są tanie (konsumenci mogą się zadłużać, a przedsiębiorstwa inwestować), a obligacje nisko oprocentowane (kapitał przepływa z rynku długu na rynek akcji, szukając okazji do zarobku). Po bardzo dobrym roku na rynku obligacji i spadku rentowności do rekordowo niskich poziomów (co oznacza, że miejsca na dalszy wzrost cen obligacji jest bardzo mało), szansa na kontynuację hossy na rynkach akcji jest bardzo duża.

Oczywiście należy zachować ostrożność – akcje na Wall Street faktycznie są drogie, średnia cena za papier odpowiada zyskom na akcje z 24 lat (tyle czasu trzeba czekać, aż wypracowane zyski pokryją koszt zakupu akcji). To znacznie powyżej średniej wynoszącej 17 lat. 

Warto jednak pamiętać, że hossy nie kończą się wówczas, kiedy wszyscy wokół są ostrożni. Przeciwnie – poprzedza je wybuch euforii, duże zakupy i rajd cen akcji. Kondycja amerykańskiej gospodarki wciąż jest bardzo dobra, a ewentualne zakończenie sporu handlowego z Chinami jeszcze ją umocni. Lecz – tu uwaga – samo podpisanie umowy handlowej z Chinami, o ile w ogóle do tego dojdzie, może wyzwolić właśnie coś na kształt euforii, tak typowej dla końcowego etapu hossy. Warto więc zachować ostrożność i nie poddawać się emocjom.

Podobną, ale nie taką samą, sytuację obserwujemy na rynkach europejskich. Dane z gospodarki są na Starym Kontynencie znacznie słabsze, Niemcy ocierają się o recesję, ale indeks niemieckiej giełdy – DAX – zyskał już blisko 30 proc. w 2019 r. i znajduje się blisko rekordów hossy z 2018 roku. (od dołka z 2009 r. wzrósł 6,5-krotnie). Także w tym wypadku paliwem hossy są działania banku centralnego i rekordowo tanie kredyty, także hipoteczne.

7. GPW

Na tle dojrzałych rynków dokonania naszych indeksów wyglądają marnie. Od dołka bessy z początku 2009 r. WIG wzrósł wprawdzie blisko 3-krotnie, ale od dwóch lat porusza się w trendzie bocznym i nie widać symptomów poprawy. Sytuacja na innych rynkach wschodzących jest mniej lub bardziej podobna. Są takie, które w ostatnich miesiącach spisują się wyraźnie lepiej (giełda węgierska czy rosyjska) jak i takie, które nie mogą złapać wiatru w żagle (np. giełdy chińskie czy koreańska). Ale już np. brazylijski indeks potroił wartość w ciągu trzech lat.

Trudno znaleźć jeden pasujący klucz do wszystkich rynków – poza krajami rozwiniętymi. Skupmy się więc na hamulcach trzymających w blokach nasze indeksy. Pierwszym jest widoczny brak zaufania inwestorów indywidualnych. Wiele dużych spółek na GPW kontrolowanych jest przez Skarb Państwa, co sprawia, że podejmowane przez nie działania mogą być oceniane jako krzywdzące dla akcjonariuszy mniejszościowych (szczególnie energetyka wydaje się takim obszarem). 

Jednak także mWIG i sWIG – indeksy średnich i małych spółek zdominowanych już przez podmioty prywatne – od dwóch lat tracą na wartości mimo dobrej koniunktury gospodarczej i wzrostu zysków. Akcje stały się z tego powodu historycznie tanie, w relacji do zysków osiąganych przez notowane na giełdzie spółki. Jeśli ktoś chce szukać szczęścia na GPW, powinien więc zwrócić uwagę na małe i średnie spółki, najlepiej regularnie wypłacające dywidendę. Stopa dywidendy może być atrakcyjna w 2020 r.

8. Metale szlachetne

Od września 2018 r. do września 2019 r. notowania złota wzrosły z 1200 dol. do 1550 dol. za uncję, osiągając zarazem najwyższą wycenę od 2013 r. Od tego czasu kurs uncji kruszcu spadł o 100 dol. Podobny przebieg miały notowania srebra (wzrost z 14 dol. do blisko 

20 dol. i potem spadek do 17 dol. za uncję), przy czym w tym wypadku droga do szczytu z 2011 r. na poziomie 50 dol. za uncję była jeszcze bardzo daleka. 

Również platyna traktowana jest po macoszemu, za to gwiazdą rynku metali szlachetnych jest pallad, który w ciągu trzech lat podrożał niemal 4-krotnie (z 500 dol. do 1800 dol. za uncję) i jest najdroższy w historii. Popularność palladu wynika jednak nie tyle z blasku wyrobów jubilerskich z niego wykonanych, ile niezastąpionych obecnie właściwości fizycznych skwapliwie wykorzystywanych przez producentów samochodów doskonalących katalizatory spalin (to w nich pallad ma zastosowanie), a także przez producentów elektroniki (tej w naszych domach systematycznie przybywa) i telekomunikacji.

Metale szlachetne w ogóle nie powinny być chyba rozpatrywane w kategoriach inwestycyjnych. Złota moneta za 10 i 100 lat nadal pozostanie złotą monetą, nie wypracuje w tym czasie żadnej dodatkowej wartości, ale jest spora szansa, że jej wartość będzie zbliżona do obecnej i za jedną uncję uda się np. wyżywić rodzinę przez miesiąc, ponieważ będzie ją można zamienić na obowiązujące w przyszłości środki płatnicze.

Mniej więcej tym jest inwestycja w metale – formą przechowania wartości na przestrzeni dekad, pokoleń i wieków. Ten ostatni horyzont ma niewielkie zastosowanie w rozważaniach na temat najlepszych inwestycji 2020 r., ale złoto, srebro czy platyna mają też inne zastosowanie – są formą polisy ubezpieczeniowej na wypadek, gdyby okazało się, że z jakiegoś powodu względnej równowagi w globalnej gospodarce i polityce nie udało się utrzymać. Nie da się uciec z kraju z nieruchomością w walizce, niewiele warte będą też obligacje, jeśli inflacja zmieni się w hiperinflację, niewiele warte będą akcje wszystkich spółek świata, jeśli kryzys klimatyczny będzie rozwijał się w tempie geometrycznym i łańcuchy dostaw do osiedlowych sklepów zostaną przerwane przez susze, powodzie czy inne kataklizmy. Złote i srebrne monety pozostaną wówczas walutą ostateczną – jedyną, która jest i będzie akceptowana w dowolnym zakątku świata, niezależnie od panującego w danym kraju systemu politycznego, monetarnego czy wyznania.

Dlatego przyszły rok jest tak samo dobry jak każdy inny, by kupić nieco kruszców w ich najprostszej, bulionowej postaci, a dobrym momentem są właśnie chwilowe korekty ich notowań. Jeśli kurs w przyszłości spadnie jeszcze bardziej nie warto się przejmować – celem zakupu polisy ubezpieczeniowej nie jest osiąganie zysków.

Wyjątkiem są notowania palladu, ewidentnie powiązane z koniunkturą gospodarczą i sytuacją na rynkach rozwiniętych. Choć metal jest coraz droższy, na razie wciąż wykorzystywany jest chętniej niż mające podobne właściwości platyna. A ponieważ przy okazji jest także metalem szlachetnym i rzadkim, można połączyć dwie potrzeby (inwestycyjną i bezpieczeństwa) w jednej inwestycji. Nie warto jednak zapominać i o tym, że po ostatnich wzrostach notowania znalazły się na wysokim poziomie. W ostateczności można też przyglądać się notowaniom palladu jako prostemu w obserwacji wskaźnikowi wyprzedzającemu. W ostatnich latach jego korekty i ich zakończenie poprzedzały analogiczne ruchy najważniejszych indeksów światowych.

9. Nieruchomości

Zgodnie z danymi z systemu SARFiN AMRON, przez ostatnie cztery lata średnie ceny nowych mieszkań w siedmiu największych miastach Polski wzrosły o 21,5 proc., a stawki najmu podążyły za nimi rosnąc o 20,5 proc. (nieco szybciej, bo o 10 pkt proc. w stosunku do cen mieszkań rosły stawki najmu w Warszawie, Wrocławiu i Łodzi). Innymi słowy – rynek najmu mieszkań daje wciąż tak samo dobre zwroty jak w ostatnich latach i oferuje dwucyfrowy zysk, jeśli zsumować przychody z najmu i ze wzrostu wartości nieruchomości. Jeszcze lepiej sprawa wygląda, jeśli ktoś kupuje mieszkania na wynajem nie za gotówkę, ale za kredyt hipoteczny oprocentowany zwykle w granicach 4 proc. – wyraźnie poniżej stopy najmu. Nic więc dziwnego, że ta forma inwestycji przyciąga coraz więcej zainteresowanych. 

Według danych tej samej instytucji, w ostatnich czterech kwartałach zaciągnięto w Polsce 221 tys. kredytów hipotecznych – najwięcej od 2008 r., jednak wciąż daleko od rekordowego 2007 r. (314 tys.). Należy jednak pamiętać, że obecnie znacznie więcej mieszkań kupowanych jest za gotówkę (nawet 40 proc. transakcji). Sumując łącznie kredyty oraz transakcje gotówkowe, możemy mówić o liczbie transakcji porównywalnej lub wyższej niż z okresu boomu z lat 2007–2008 wspieranego przez kredyty walutowe.

Tempo rozwoju rynku jest wysokie i blisko górnej granicy potencjału. Sama liczba kredytów na to nie wskazuje, ale szacunkowa liczba wszystkich transakcji wskazuje na ryzyko przegrzania rynku. Również dane GUS dotyczące liczby oddawanych do użytkowania mieszkań (a także pozwoleń i budów rozpoczętych) są bliskie rekordowych wartości i z grubsza podwoiły się w ostatnich pięciu latach.

Rynek mieszkaniowy utrzymuje w znakomitej kondycji koniunktura gospodarcza, a przede wszystkim sytuacja na rynku pracy (wysokie zatrudnienie) oraz dynamika wynagrodzeń. Nie można tych spraw rozpatrywać oddzielnie – pewność zatrudnienia i rosnące zarobki wpływają na decyzje o wynajmie lub zakupie mieszkań. Pytanie brzmi, jak długo taka sytuacja może się utrzymywać, bo trudno wyobrazić sobie, że może być jeszcze lepsza.

Pewne oznaki spowolnienia gospodarczego już są widoczne, ale związane są przede wszystkim z eksportem na rynki europejskie. Dotyczą więc przede wszystkim sektora produkcyjnego, podczas gdy duże miasta z reguły zorientowane są raczej na usługi. Pewną rolę mogą odegrać rosnące ceny towarów i mediów (prądu, śmieci) spodziewane szczególnie w przyszłym roku. Wyższe opłaty skłaniają do poszukiwania oszczędności. Po drugie, rosnąca systematycznie liczba mieszkań na wynajem sprawia, że ich dostępność sukcesywnie rośnie, a rynek się nasyca. Wszystko to może zdecydować o tym, że przestrzeń do dalszego podnoszenia stawek najmu może się skurczyć. Czy sytuacja ta może zagrozić także trendowi wzrostu cen mieszkań? Rynek mieszkaniowy cechuje ogromna inercja i wyhamowanie trendów nie następuje – bez wystąpienia wyjątkowych okoliczności – z kwartału na kwartał, ani nawet z roku na rok. Czynnikiem wspierającym rynek nieruchomości są niskie stopy procentowe i brak skłonności Rady Polityki Pieniężnej do ich podnoszenia, a także nadpłynność systemu bankowego. Równie ważne jest także powszechne przekonanie, że nieruchomości są jedną z najbezpieczniejszych, długoterminowych form lokaty kapitału.

Inwestując w mieszkania na wynajem, trzeba jednak liczyć się z tym, że rynek osiągnął już dojrzałą fazę hossy, co grozi jej zatrzymaniem. Oznaczałoby to wzrost ryzyka dla transakcji lewarowanych kredytem i – być może – pierwsze próby wyjścia z rynku przez tych, którzy przeliczyli się z siłami (np. stawki najmu nie pokrywają kosztów kredytu i dodatkowych opłat). Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że w niezbyt odległej przyszłości pojawią się możliwości korzystniejszego wejścia na ten rynek niż w okresie bliskim historycznemu szczytowi jego aktywności.

10. Oszczędzanie

Od połowy 2016 r. średnie oprocentowanie depozytów złotowych (do dwóch lat) w bankach nie przekracza 1,5 proc., a oprocentowanie bieżących środków 0,5 proc. (za danymi NBP).

To parametry grubo poniżej wysokości inflacji – tej obecnej i prognozowanej. W 2020 r. centralna projekcja inflacji autorstwa Narodowego Banku Polskiego przewiduje ją na poziomie 2,8 proc., a rok później 2,6 proc. Oznacza to, że aby ochronić oszczędności przed utratą ich realnej siły nabywczej powinny być ulokowane co najmniej na 3,5 proc. w 2020 r. i 3,2 proc. w 2021 r. (z uwzględnieniem wpływu podatku na wynik lokaty).

Teoretycznie jest to wykonalne przy korzystaniu z promocyjnych stawek oprocentowania depozytów, jednak zwykle w tylko niewielkim zakresie i po spełnieniu dodatkowych warunków. Wybrane banki oferują czasowo takie promocje, ale skorzystanie z nich wiąże się z koniecznością otworzenia rachunku oszczędnościowego (przeniesienia do banku centrum operacji), zaś wysokość lokat ograniczona jest np. 10 tys. zł, a okres promocyjnego oprocentowania trwa zwykle trzy miesiące, po czym stawki spadają do regularnych poziomów. Innymi słowy – pokonać inflację przy pomocy depozytów bankowych może posiadacz relatywnie niewielkich oszczędności, który będzie wyjątkowo często dokonywał zmiany banku. Biorąc pod uwagę, że nagrodą może być maksymalnie 50 zł dodatkowego (ponad standardowe) zysku co trzy miesiące, nie będzie to raczej aktywność przyciągająca tłumy chętnych.

Lepsze zwroty można uzyskać, lokując oszczędności w funduszach z kategorii „dłużnych polskich skarbowych”, z których przynajmniej część statutowo zobowiązuje się do inwestycji wyłącznie w krótkoterminowe papiery dłużne (bony i obligacje). Ostatni rok był dla nich udany, ponieważ obligacyjna hossa poprawiła także wyniki funduszy inwestujących na krótki termin, ale nie może to być gwarancją, że w 2020 r. również uda się wypracować więcej niż 2 proc. zysku rocznie (a nie wszystkim się to udało). W lokowaniu oszczędności (a nie inwestowaniu) chodzi jednak o unikanie jakiegokolwiek ryzyka, dlatego osobną propozycją mogą być obligacje oszczędnościowe Skarbu Państwa.

Te o najkrótszym – 3-miesięcznym – terminie wykupu oferują 1,5 proc. w skali roku. Regularnie sprzedawane są także papiery 2-letnie dające 2,1 proc. rocznie – także poniżej inflacji, ale powyżej średniego oprocentowania lokat bankowych. Raz w roku – w czerwcu – Ministerstwo Finansów – sprzedaje też obligacje 10-miesięczne przynoszące 1,5 proc. rocznie. Kupujący ten rodzaj obligacji uczestniczą w loterii, w której wygraną są nagrody pieniężne – w razie znalezienia się w gronie zwycięzcy nie będzie można wprawdzie myśleć o zakupie nowego samochodu czy domu (maksymalna wygrana to 10 tys. zł), ale stopa zwrotu z zainwestowanych 100 zł (minimalna inwestycja) może być imponująca, zaś w razie braku wygranej inwestor zostaje z odsetkami 1,5 proc. w skali roku, czyli nie gorszymi niż te, które uzyskałby w banku.

---

Maciej Kawecki, Prezes Zarządu Rodzinnych Inwestycji 

Inwestowanie w ostatnich latach wiązało się z zaangażowaniem, cierpliwością oraz nierzadko z zawiedzionymi oczekiwaniami. Oprocentowanie lokat i obligacji skarbowych ukształtowało się i pozostaje na rekordowo niskim poziomie. Obligacje korporacyjne mimo względnie wysokiej stopy zwrotu nie są już tak bezpieczne. Inwestycja w sztukę i alternatywne rozwiązania inwestycyjne zawsze jest ryzykowna i niepewna.  Co więcej, gwałtowny wzrost cen lokali połączony z wolniejszym wzrostem przychodów z wynajmu obniżył stopę zwrotu z inwestycji w mieszkania. Na tym tle, z roku na rok coraz ciekawiej prezentuje się zakup nieruchomości gruntowej. Ceny tego typu aktywów rosną niemal w całej Polsce, ale w odróżnieniu od rynku mieszkań dzieje się to stabilnie i nie ma obaw związanych z  wystąpieniem bańki spekulacyjnej. Mimo to, na przestrzeni ostatnich lat i w wybranych rejonach, ten stabilny wzrost  osiągał nawet kilkanaście procent w skali roku! Wydaje się, że pewnym oporem dla inwestorów może być niewielka wiedza o rynku, który, nie ukrywajmy, nie jest najprostszy. Prawdę mówiąc, by móc liczyć na osiągnięcie zadowalających zysków, trzeba mieć odpowiednie kompetencje albo dużo szczęścia. Zawsze wolę twardo stąpać po ziemi, dlatego pierwsze rozwiązanie wydaje mi się dużo bardziej odpowiednie. W takiej sytuacji pomocą mogą służyć eksperci z wiedzą i doświadczeniem. Drobny przykład: przeciętny inwestor przy wycenie działki bierze pod uwagę 3–5 podstawowych czynników. To stanowczo za mało! Przy ocenie jej wartości i potencjału inwestycyjnego niejednokrotnie rozważałem 30–40 różnorodnych czynników.

My Company Polska wydanie 1/2020 (52)

Więcej możesz przeczytać w 1/2020 (52) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ