Systematycznie czy okazyjnie? Jak inwestować na giełdzie

GPW, fot. Shutterstock
GPW, fot. Shutterstock
W zaledwie 14 miesięcy WIG wzrósł z 45 tys. do 80 tys. pkt., czyli o 78 proc. Jak zacząć inwestycje, by nie kupić akcji na szczycie i nie sprzedawać ich w dołku?
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 3/2024 (102)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Mówi się, że zarabianie na giełdzie to podążanie wbrew emocjom tłumu. Kupuj, gdy leje się krew, sprzedawaj, gdy inni są chciwi – powiedzonek giełdowych jest tyle, że dla każdej sytuacji znajdzie się odpowiednie. Nawet kiedy nic ciekawego się nie dzieje, doświadczeni inwestorzy rzucą zasłyszaną gdzieś maksymą w rodzaju – „inwestowanie w akcje to patrzenie, jak rośnie trawa”.

W rzeczywistości rytm giełdy różni się od cyklu życia perzu. Ceny akcji poruszają się w pewnych zakresach i wydaje się, że niewiele się dzieje, ale po kilku tygodniach, czasem miesiącach, rzadko latach, następuje wybicie i często gwałtowny wzrost lub spadek cen. Czynników, wpływających na notowania akcji jest tak wiele, że nie sposób rozważać ich wszystkich. A spółek, których akcje są notowane na GPW są setki, zaś brokerzy oferują dostęp do rynków międzynarodowych i wydaje się, że możliwości inwestycyjnych jest więcej niż gwiazd na niebie w bezchmurną noc spędzoną na pustyni. Jak się w tym wszystkim połapać? A może… wcale nie trzeba?

Systematycznie do celu

O tej porze roku zazwyczaj okazuje się, że noworoczne postanowienia są guzik warte, a od zrywów i ambitnych zamierzeń ważniejsza jest systematyczność i osiąganie małych celów. Małe kroki, wykonywane w stałym powtarzalnym rytmie doprowadzą piechura do mety pewniej niż ostry sprint, na który wkrótce zabraknie energii. A może warto te same zasady przenieść na rynek akcji?

Systematyczne zakupy i ignorowanie bieżących wydarzeń wydają się znakomitym remedium na bolączki większości inwestorów, którzy każdego dnia analizują wykresy w poszukiwaniu sygnałów dokonania zakupów po najlepszej możliwej cenie i sprzedaży na górce. Jeśli ktoś zamierza tylko kupować akcje, a nie planuje ich sprzedaży wcześniej niż w dniu przejścia na emeryturę (co oznacza, że może też z tym działaniem się wstrzymać, gdyby w ostatnim dniu pracy na rynku akurat dominowała bessa), spadek notowań nie jest przeszkodą, lecz zaletą, bo umożliwia tańsze zakupy. Inwestycje w szczycie hossy też niczego nie zmieniają – wszak w ten sposób zainwestowany zostanie ułamek kapitału, a po jednej hossie przyjdzie kolejna, która przyniesie nowy, jeszcze wyższy szczyt. Przynajmniej tak to działało do tej pory.

Takie podejście wyklucza inwestycje w akcje pojedynczych spółek. Celem jest uproszczenie strategii do bezrefleksyjnego powtarzania miesiąc w miesiąc tego samego działania. Spółki wchodzą na szczyty, a później z nich spadają, giełdy poddają się modom. Na spółki internetowe, paliwowe, deweloperów, banki, zielonej energii, zrównoważonego rozwoju, producentów gier, leków na potencję, leków na otyłość, sztucznej inteligencji itd. Motorem rynków jest postęp, a nieustanny wzrost zysków jest wymogiem napędzającym ceny akcji. Pasywny inwestor, który nie zamierza podążać za modą, nie ma szans na sukces w tych warunkach. Musi kupić całe, jak najszersze indeksy giełdowe. Wagi poszczególnych spółek w indeksach zmieniają się właśnie w zależności od ich kapitalizacji i płynności obrotu, a te dwie cechy odzwierciedlają właśnie inwestorskie mody.

Mamy więc za sobą ustalenie metody (inwestycje systematyczne) i narzędzia (zakup indeksu lub czegoś podobnego, co odzwierciedli zachowanie rynku). Pozostaje sprawdzić, czy takie podejście ma jakieś szanse powodzenia.

257 proc. zysku

Na pozór statystki wyglądają przekonująco. Na koniec 2023 r. Warszawski Indeks Giełdowy (WIG), najstarszy i najszerszy indeks naszej giełdy, uwzględniający wypłacone dywidendy oraz odzwierciedlający zainteresowania i zachowanie inwestorów, wzrósł w 20 lat o 257 proc. 20 lat to okres wystarczająco długi, by sprawdzić, czy dana metoda działa. Zarazem inwestor, który realizuje jedną strategię przez połowę zawodowego życia, nie może pozwolić sobie na pomyłkę. Dwie dekady oddzielają lata młodości od wieku średniego i wiek średni od lat przedemerytalnych. Wiadomo więc, czego możemy się mniej więcej spodziewać. Przez 20 lat rynek rośnie czasem powoli, czasem dynamicznie, czasem zaś wartość indeksu w kilkanaście miesięcy niszczy bessa dewastująca lata „pracy” kapitału.

Co więc się okazuje? Jeśli ktoś, przez 20 lat każdego ostatniego dnia miesiąca przeznaczał 100 zł na zakup WIG, wydał na ten cel 24 tys. zł. Ale wartość zainwestowanego kapitału wzrosła do… 41,7 tys. zł, czyli o niecałe 74 proc. To niezbyt imponujący zwrot jak na 20-letnią inwestycję. Podobny wynik dałby zakup dwóch kartonów papierosów. Jednak wynika on z faktu, że względnie tanio udawało się kupować akcje tylko w początkowych latach budowania portfela, czyli do początku 2006 r. Późniejsza hossa wyniosła WIG tak wysoko, że zyski z wieloletniej inwestycji nie były już zbyt imponujące. Pojawiły się jeszcze jako efekt zakupów poczynionych w trakcie bessy wielkiego kryzysu finansowego (w latach 2007-2009), ale zakupy dokonywane w innym terminie nie pozwoliły zarobić zbyt wiele. Dopiero niedawno (w 2021 r.) WIG pokonał szczyt z 2007 r. W efekcie strategia systematycznych zakupów zaowocowała kupnem WIG z wielu miesięcy, kiedy jego wartość była tylko nieznacznie niższa niż obecnie, a raczej rzadko udawało się kupować akcje naprawdę tanio.

To jednak nie koniec złych wiadomości. W praktyce indywidualny inwestor nie ma możliwości zakupu akcji odzwierciedlających skład WIG, a już na pewno nie zrobi tego za 100 zł miesięcznie. Takie kwoty chętnie przyjmą za to fundusze inwestycyjne, ale nie zrobią tego za darmo. Jeśli wynagrodzenie za zarządzanie wyniesie 3 proc. rocznie, to ze 100 zł wpłaconych 20 lat temu, zostało tylko 56 zł kapitału, oczywiście powiększonego o zyski, jakie dała inwestycja w akcje. Ale warto pamiętać, że fundusze zarządzane aktywnie nigdy nie pokonują indeksów giełdowych w długim terminie, co nie jest wcale trudne do zrozumienia – ich portfele nie mogą być w 100 proc. wypełnione akcjami, zawsze muszą utrzymywać poduszkę płynnościową na wypadek wypłat.

Do tego dochodzi jeszcze inflacja, która wyjątkowo nie sprzyjała omawianemu systemowi inwestycyjnemu, bo w ostatnich latach dosłownie zżarła siłę nabywczą złotego. 100 zł sprzed 20 lat ma dziś siłę nabywczą niecałych 52 zł (jeszcze cztery lata temu były to 74 zł). Więc nawet jeśli ktoś odkryłby metodę bezkosztowej inwestycji w WIG na przestrzeni 20 lat, gros osiągniętych zysków i tak pochłonęła utrata wartości pieniądza w ostatnich latach. Pretensje pod adresem banku centralnego, którego polityka zaprzepaściła wieloletnie wysiłki oszczędzających, wydają się uzasadnione.

Zmiana rynku Lub metody

Warszawska giełda nie wypada jednak dobrze w porównaniu z większością rynków rozwiniętych, na których rekordy hossy z 2007 r. zostały pobite już w 2013 r., czyli ponad dekadę temu. A od tego czasu wartość np. indeksu S&P 500 wzrosła mniej więcej trzykrotnie, podczas gdy WIG od szczytu z 2007 r. oddalił się raptem o 15 proc.

Sprawdźmy więc, jak wyglądałoby analogiczne ćwiczenie, gdyby zamiast kupować WIG, nasz inwestor kupowałbyS&P 500 – szeroki rynek dużych spółek notowanych na Wall Streeet. To zadanie jest o tyle łatwiejsze do przeprowadzenia, że istniały już wówczas ETFy (Exchanded Trade Fund), czyli pasywnie zarządzane fundusze, których zadaniem jest odzwierciedlenie zachowania aktywa bazowego, których koszty zarządzania są minimalne) na S&P 500. Obecnie takie ETFy są notowane nawet na GPW.

Po dwóch dekadach systematycznego odkładania i inwestowania w amerykański indeks, wartość portfela wzrosłaby o 179 proc, pokonując zarówno inflację, jak i koszty zarządzania. Wartość zainwestowanych 24 tys. zł urosłaby do 67 tys. zł. Lepiej niż w przypadku WIG, ale to wciąż nie jest efekt WOW. Sęk bowiem w tym, że inwestując bez kapitału, pierwsze lata, a właściwie dekady, trzeba poświęcić na jego budowanie, a dopiero w kolejnych wartość kapitału będzie już mocniej zależna od zachowania rynku, a nie od systematycznych wpłat.

Jednak w miarę budowy tego kapitału, wraz z postępem hossy, wcześniej czy później pojawi się pytanie: Po co właściwie kupować akcje, o których „wiadomo, że są drogie”? Czy nie należałoby raczej stosować strategii wytrawnych inwestorów, ruszających na okazyjne zakupy „gdy leje się krew”?

Przy założeniu, że nasz inwestor kupowałby WIG za każdym razem, gdy jego wartość spadała o 10 proc. (pod uwagę braliśmy tylko wartości z końca miesiąca), a gdyby spadała niżej, kupowałby nadal i za każdym razem przeznaczał na zakupy 1 tys. zł, w ciągu 20 lat dokonałby 30 takich transakcji. A efektem byłby zarobek nieco ponad 86 proc. (wobec blisko 74 proc. w strategii „kupuję co miesiąc”). Gdyby przenieść tę samą metodę na S&P 500, ale z obniżeniem progu wejścia na rynek po 5 proc. spadku indeksu (gdyby trzymać się 10 proc., tych inwestycji byłoby niewiele), nasz inwestor wydałby 37 tys. zł, a zarobił 192 proc. (wobec 179 proc., gdyby po prostu kupował systematycznie).

Wypracowana dzięki tańszym zakupom przewaga nie jest więc istotna, zwłaszcza że przyszłość nie daje gwarancji, że akcje będą w niej tańsze niż obecnie.

Poszukiwacze pereł

Przyszłość tak naprawdę nie daje żadnych gwarancji, nawet na to, że w ogóle jakaś będzie. Ale to nie jest artykuł o końcu świata, jaki znamy. Tu skupmy się na tym, że przewaga giełd zachodnich nad polską nie jest dana raz na zawsze i równie dobrze w najbliższych latach sytuacja może się odwrócić (znalazłoby się kilka argumentów za tą tezą).

Prawda jest taka, że inwestując bez kapitału, za to systematycznie, nie można się na giełdzie wzbogacić. Nie w czasie tak krótkim jak 20 lat i nie inwestując w indeksy giełdowe. Oczywiście lepiej po 20 latach mieć odłożone pieniądze niż nie mieć ich wcale, ale „średnie stopy zwrotu” nie będą satysfakcjonujące. Nie w tym terminie. Jak więc zarabiają na giełdzie krezusi? Wybierają akcje pojedynczych spółek, które szybują niczym Apple, Tesla czy CD Projekt. Na takich inwestycjach można zarobić krocie nawet z niewielkim kapitałem początkowym. 1 tys. zł wydanych w styczniu 2004 r. na akcje CD Projektu pozwoliło pomnożyć kapitał ponad 30-krotnie (a w szczycie notowań prawie 110-krotnie).

Jednak i ta strategia poszukiwacza pereł wymaga przede wszystkim cierpliwości i coraz rzadszej umiejętności przyglądania się jak rośnie trawa. Minęło 17 lat, zanim początkowa cena 10 zł za akcję CD Projektu przekroczyła 100 zł. Przez pierwszych 20 lat na giełdzie akcje Apple można było kupić za mniej niż dolara (teraz kosztują prawie 200), akcje Tesli przez sześć lat między 2013 a 2019 r. poruszały się w granicach 13-25 dol. (w 2021 r. przebiły na krótko pułap 400 dol.).

Odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi więc – inwestując systematycznie, nastaw się na naprawdę długi termin, zanim zobaczysz tego owoce. Jeśli natomiast szukasz okazji, musisz ćwiczyć się w cnocie cierpliwości.

My Company Polska wydanie 3/2024 (102)

Więcej możesz przeczytać w 3/2024 (102) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ