Nie zawsze są motyle w brzuchu. Jak przetrwać pierwszy poważny kryzys w biznesie [FELIETON]

Michał Seidel
Michał Seidel / Fot. materiały prasowe
Pokonanie kryzysu kojarzy się zwykle z dalszym rozwojem tej samej firmy. Ja postanowiłem wykorzystać zdobyte doświadczenie i zacząć działać w tej samej branży, ale podążając w nieco innym kierunku - pisze Michał Seidel, seryjny przedsiębiorca.

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!


Szedłem po ulicy, jechałem na rowerze, a może stałem w korku. Gdybym był pewny, gdzie wtedy byłem, brzmiałoby to pewnie bardziej sentymentalnie, ale muszę być szczery – nie pamiętam. Wiem natomiast, iż wtedy jeszcze myślałem, że ten dzień jest taki sam jak wszystkie. Z perspektywy wszechświata – cóż, pewnie miałem rację. Ale wtedy TO spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Poczułem jakby milion motylich skrzydełek wachlował w moim brzuchu. I już wiedziałem, że nic nie będzie takie samo.

Wpadłem na pomysł na biznes.

I w sumie na tym romantyzm się kończy, bo jeśli ktoś twierdzi, że do stworzenia biznesu wystarczy dobry pomysł – jest w błędzie. Oczywiście, podstawą jest, aby pomysł był w miarę sensowny - w moim przypadku było to stworzenie marketplace’u i portalu przeznaczonego dla zapalonych rowerzystów. Nie da się jednak ukryć, że od pomysłu do realizacji musi upłynąć sporo wody, trzeba przeanalizować rynek, porozmawiać z potencjalnymi odbiorcami, znaleźć inwestora, rozhulać temat marketingowo… Słowem: jest co robić. Na fali pierwszego zakochania to wszystko nie jest straszne – fajnie jest spędzać ze swoim projektem coraz więcej czasu i odkrywać go z każdej strony. Wtedy przecież wszystko jest takie fascynujące!

Kiedy platforma wystartowała i zaczęła się rozwijać, ta fascynacja przeplatała się z dumą. O ile oczywiście miałem czas, żeby zastanowić się nad tym, co czuję, bo każdy, kto rozkręcał kiedykolwiek biznes wie, że czego jak czego, ale czasu to zajmuje sporo. To nie było tak, że czułem, jakbym złapał Pana Boga za nogi, ale w tamtym momencie byłem pewien – gdybym go spotkał, sprzedałbym mu rower. Żyłem tym tematem, wsiąkałem w niego, wjeżdżałem z rozpędu. Platforma rozkręcała się w świetnym tempie – w ciągu kilku miesięcy osiągnęliśmy całkiem niezłe jak na startup wyniki. Miesięcznie pojawiało się u nas kilkadziesiąt tysięcy unikalnych użytkowników, byłem pewien, że możemy sięgnąć po więcej!

I wtedy zaczęła się pandemia. Ludzie pracowali zdalnie, piekli w domu chleb i jeździli rowerami, żeby unikać komunikacji miejskiej oraz korków. Tak, rowery były wszędzie. Nagle tysiące ludzi odkryło, jak bardzo ich potrzebują. Pomijając branżę FMCG - bo na cukier, makaron i papier toaletowy nie było wtedy mocnych - rowery stały się jednym z najbardziej pożądanych towarów. A skoro wszyscy chcieli je kupować, wszyscy szukali do nich drogi. Dobijali się do producentów i salonów rowerowych, zapisywali się na listy oczekujących, kupowali rowery, które nie do końca odpowiadały ich oczekiwaniom – byle tylko mieć jakiś jednoślad.

Skoro wszyscy nagle chcieli mieć rowery, wszyscy chcieli je kupować, wszyscy chcieli je sprzedawać – czy to był złoty czas dla platformy rowerowej, która zarabiała na marży od sprzedanych egzemplarzy? Nie. Producenci odkryli, że nie potrzebują szukać klientów, bo klienci sami dobijają się do nich w dzikim szale. Rowerowy bum zapowiadał się dla nas jako prawdziwa bomba… I faktycznie nią był. Po prostu zrobił BUM i zmiótł nas w parę sekund.

Kiedy z biznesu powietrze zaczęło uchodzić jak z przebitej rowerowej dętki, liczba ogłoszeń zaczęła drastycznie spadać, a producenci nagminnie tracili zainteresowanie współpracą. Już wiedziałem, że moja historia z tą platformą nie kończy się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. Zastanawiałem się, co mogę zrobić, żeby jeszcze tchnąć w projekt choć odrobinę życia, rozpalić ostatnią iskrę. Przeczekać – a nuż to wszystko minie? Próbować reanimować, zbierać resztki?

Widząc, jak wszystko się rozpada, marzyłem tylko o jednym – wrócić do tego uczucia motyli w brzuchu. Znowu poczuć, że zaczyna się coś niesamowitego, chcieć zanurzyć się w to razem z głową…

Serce podpowiadało, że wcale nie chcę rozstawać się z rowerami, więc tego nie zrobiłem. Rozglądałem się za czymś, co mogło zaiskrzyć, aż trafiłem na pomysł, który podziałał na mnie wręcz elektryzująco. Serce znowu zabiło mocniej. Nie rozstałem się z rowerami, ale wymieniłem je na lepszy model. Zamiast sprzedawać cudze rowery, postanowiłem zagłębić się w produkcję własnych rowerów elektrycznych.

Ruszyliśmy pod rozpoznawalną już marką, działającą wcześniej w innej branży. Już preorder pokazał, że to dobry kierunek! Potem przyszedł czas na wejście w struktury spółki giełdowej, co było dużym sukcesem, biorąc pod uwagę, że byliśmy cały czas startupem. Pracy po raz kolejny było sporo, szczególnie, że działaliśmy na wielu polach, mocno łącząc działania offline i online. Udało nam się nawet stworzyć pierwszy w Polsce showroom rowerowy! W tym przypadku świetnie się to sprawdziło – ludzie chcieli dokładnie obejrzeć rower i przetestować go, ale ze względu na gabaryty, znacznie wygodniejsze jest zamówienie online. Tutaj udało nam się to wygodnie połączyć i stworzyć naprawdę efektywny nowoczesny kanał sprzedaży.

Czy to sposób na wyjście z kryzysu, o jakim większość z nas marzy? Być może nie. Pokonanie kryzysu kojarzy się zwykle z dalszym rozwojem tej samej firmy. Ja postanowiłem wykorzystać zdobyte doświadczenie i zacząć działać w tej samej branży, ale podążając w nieco innym kierunku. Najważniejsze jest jednak, by znaleźć na to swój sposób. Wszystko potoczyło się w taki sposób, że dziś nie uznaję już rozstania z marketplacem rowerowym za porażkę. I chociaż moje decyzje biznesowe sprawiły, że oddaliłem się dziś od rowerów elektrycznych i pojechałem nieco inną drogą, chętnie jednak wróciłbym na ścieżkę rowerową.

Tekst jest częścią akcji #WalentynkiwMyCompanyPolska. Wszystkie teksty dostępne są TUTAJ.

ZOBACZ RÓWNIEŻ