Jak pokochałem przedsiębiorczość, czyli historia trzech wielkich miłości [FELIETON]
Cezary Kosiński / Fot. archiwum własnePierwsza miłość - taka z emocjami, motylami w brzuchu, zachłyśnięciem się i działaniem intuicyjnym - trwała 10 lat.
Przychody w gotówce po raz pierwszy pojawiły się w siódmej klasie, na początku lat 80-tych, w kagańcowej rzeczywistości stanu wojennego. Z kolegą pasjonowaliśmy się akwarystyką, sami pozyskując pokarm żywy. W pewnym momencie postanowiliśmy wyjść poza hobby - zaczęliśmy wyławiać rureczniki (tubifex) i dostarczać go do okolicznych sklepów akwarystycznych. Byliśmy w tym całkiem nieźli! Usprawnialiśmy metody połowu, opracowaliśmy harmonogramy codziennych dostaw... Sklepy akwarystyczne płaciły od ręki, a nasze mamy były wściekłe, gdyż robaki należało przechowywać w lodówkach. Cóż, taka dola "zakochanego"...
Biznes przestał żreć, kiedy przez dwa tygodnie nie dowieźliśmy robali do sklepów. Powodem zaniedbania był dłuższy wyjazd dwóch 13-latków, jeszcze nieświadomych odpowiedzialności „za miłość”, a biznesowo nie zdających sobie sprawy z faktu, że zaczynaliśmy wygryzać konkurencję. Zapamiętałem za to młodzieńcze marzenie, żeby za zarobione pieniądze kupić fiata 125p i z otwartymi oknami podróżować po Polsce.
Moja bardzo pierwsza miłość okazała jednocześnie mimowolną próbą ucieczki od ponurej rzeczywistości, co jest ważnym i częstym motywatorem podejmowania aktywności. "Uczucie" skończyło się na przełomie lat 80-tych i 90-tych. To był początek studiów, a dodatkowo cud uwolnienia gigadżuli energii ludzkiej związany z Ustawą Wilczka z 1988 roku. Entuzjazm porwał i mnie. Codziennie wsiadałem do pociągu relacji Białystok-Grodno z gotówką i niewielką torbą. Po co? W Grodnie kupowałem kurki, natomiast na dworcu w Białymstoku funkcjonowały punkty skupu grzybów, wystarczyło zadeklarować, że kurki zostały zebrane w okolicznych lasach. Dodatkowo do torby wrzucałem zapałki, ręczniki oraz szczotki do łazienek, na których marże osiągały nawet 90 proc. (marże, nie narzuty!!). Działo się!
Jednocześnie w tamtym okresie nieustanne wzrosty cen napędzała inflacja, co potęgowało narzekania kupujących. Wówczas w mojej głowie pierwszy raz pojawiła się refleksja, czy takie wysokie marże i ceny są etyczne (temat wrócił do mnie później pod postacią startupu z branży RetailTech, ale już w bardziej dojrzałej formie). Wtedy także pierwszy raz zorientowałem się, że istnieją ograniczenia w skalowaniu biznesu, bowiem w paszporcie zaczęło brakować stron na kolejne pieczątki przekraczania granicy. Celnicy przymykali oko na 1 kg kurek w bagażu podręcznym, ale na więcej już nie. Biznes zastopował nagle, pod koniec wakacji okazało się, że grzyby prosto z punktów skupu w Białymstoku jechały do Niemiec, a odbiorca zastanawiał się, jak to możliwe, że kurki mają kapelusze wielkości talerzy obiadowych. Bo te kurki kupowane w Grodnie były wcześniej zebrane w lasach skażonych po Czarnobylu. To był koniec przygody z „moim Klondike”. Nie było żalu, raczej pytanie, co dalej.
Kolejnych piętnaście lat było czasem, hmmm, zdrady. Zaraz po studiach koledzy rozkręcali firmy i „czesali kasę”. Ja wybrałem doktorat, rozwijanie algorytmów widzenia maszynowego i sztucznej inteligencji, zaawansowane eksperymenty z laserami oraz oglądanie produkcji luster do teleskopów kosmicznych. Finansowo wiodło się bardzo mizernie, ale ze świadomością, że to unikalna przygoda. Od razu po doktoracie wciągnęły mnie firmy technologiczne IT. Mimo tego „skoku w bok”, uczucie do innowacyjności wciąż się tliło.
Druga miłość ponoć jest trudniejsza, ze świadomym zaangażowaniem wcześniejszych doświadczeń, pragmatycznego myślenia, cierpliwości, a czasem z koniecznością kompromisów. Zaczęła się pojawiać ok. 2012-14 roku. Wracałem do przedsiębiorczości ostrożnie, celowałem w tematy związane z nowymi technologiami. Próbowałem wkomponować się w trend startupów, który wtedy PR-owo jawił się atrakcyjnie jako zamiana formalnego korpo garnituru i krawata na kolorowe bahamki i t-shirty. Druga miłość rozkwitała, lecz... nie rozkwitła, co spowodowało pewne zwątpienie w „związki miłosne z przedsiębiorczością”. Wiarę przywróciły rozmowy z przyjaciółmi ex-startupowcami, a najbardziej książka Marka Zmysłowskiego pt.: "Goniąc Czarne Jednorożce". Autor opisał podobne, niełatwe doświadczenia ze startupem i z funduszami inwestycyjnymi w Polsce, nawet poszorował po dnie, by na koniec odbić się na znacznie większą skalę. Książka odbudowała we mnie gotowość do spróbowania jeszcze raz, zaczęła nakręcać. Dodatkowo pomogła zaakceptować fakt, że ta druga miłość do przedsiębiorczości właśnie się skończyła, po ok. dziesięciu latach.
A trzecia miłość? Ponoć nie towarzyszą już jej burzliwe emocje. Ponoć przychodzi tak niespodziewanie i łatwo, że wydaje się nierealna. Czyżby była jeszcze przede mną?!
Chęć do innowacyjności nie wygasła, podobnie jak otwartość na przygodę jako przedsiębiorca. Z zaangażowaniem osobistym, z poczuciem pożyteczności, nie tylko dla zysku, żeby najzwyczajniej nie wypalić się jako człowiek. Bo czy potencjalne trwanie w związku tylko dla pieniędzy to wciąż byłaby miłość?
Dotychczas przedsiębiorczości uczyłem się, czerpiąc z doświadczeń rodziny, podpowiedzi znajomych, obserwując świat wokół, korzystając z rozwoju technologii, z czasem bardziej świadomie wskakując na fale trendów. Ale sama inklinacja do podejmowania nowych projektów to chyba coś bardziej pierwotnego niż okoliczności, specyfika czasu, forma przedsiębiorczości, coś co wynika z potrzeby zmieniania świata albo urządzania go po swojemu. Tak to oceniam.
Ogromnie ciekaw jestem tej trzeciej miłości. Skoro ma nadejść niespodziewana?
Tekst jest częścią akcji #WalentynkiwMyCompanyPolska. Wszystkie teksty dostępne są TUTAJ.