Nowa homofobia

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 7/2025 (118)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
No cóż, taki to już wiek, że często chadzam do apteki. Niedaleko domu mam ulubioną, która ma tę zaletę, że jest droższa. Tak, to zaleta, bo jeszcze bliżej jest apteka nieco tańsza, ale oblegana niczym Zbaraż. A ja nie cierpię stać w kolejkach, może dlatego, że wystałem się jako dziecko w ogonkach po tak absurdalne rzeczy jak piątkowy „Express Wieczorny”, jajka oraz karp. Bez wątpienia uczyniło mnie to twardszym człowiekiem, ale obrzydziło kolejki na resztę życia.
Ale chyba straciłem wątek. Ta moja ulubiona apteka ma też niesamowity duet farmaceutów sprzedających medykamenty z entuzjazmem, który każe się zastanowić, czy nie podkradają aby sporych ilości leków antydepresyjnych. W każdym razie, jak muszę kupić jakieś mikstury to aż się cieszę na spotkanie z nimi.
Niestety są takie lekarstwa, których w mojej aptece nie ma. Za pomocą specjalnej wyszukiwarki do leków (nowoczesność jest, a w każdym razie bywa, super) wyszukałem, gdzie znajdę potrzebne mi pigułki. Okazało się, że całkiem niedaleko. Poszedłem, wszedłem i… przeżyłem dość dziwną przygodę.
Za aptekarską szybą stoją trzy dziewczyny. Młode. Młodziutkie. Góra 25 lat. Jestem jedynym klientem, dość gromko się witam, a nawet szeroko uśmiecham. Dziewczyny nie odpowiadają i rozpaczliwie unikają kontaktu wzrokowego. Mniej więcej tak, jak się robiło w szkole, gdy pani pytała, a ty byłeś nieprzygotowany. Gdybyśmy żyli w Ameryce to pomyślałbym, że w aptece trwa napad i farmaceutki są na muszce jakiegoś zbira, który czai się za nimi i każe się zachowywać normalnie. Bo zachowują się nienormalnie.
Po krótkim wahaniu podchodzę do jednej z nich. – Chciałbym zrealizować receptę – mówię. I podaje kod. – Pesel – szepcze dziewczyna na granicy słyszalności. Podaje go. Chwila stukania w komputer i widzę, że są jakieś problemy. Widzę, bo nic nie słyszę. Dziewczyna zdecydowanie unika strzępienia języka.
Czekam cierpliwie. Dziewczyna szuka pomocy u koleżanki. Pi, pi, pi – wydaje jakieś mikrodźwięki. Tamta o dziwo ją rozumie, a jeszcze dziwniejsze, że ja też rozumiem o co chodzi, chociaż nikt nie uznaje za stosowne odezwać się do mnie choćby słowem. No i żadnego patrzenia w moja stronę, bo jeszcze nie daj Boże, podchwycę to spojrzenie, a to byłby jakiś horror. Z popiskiwań wnioskuję, że lek jest, ale chyba ktoś go zarezerwował. Druga dziewczyna stuka w klawisze, szuka czegoś, a wreszcie zdobywa się na heroiczny wysiłek i zwraca się do mnie: „Pan to u nas zamawiał?”.
Zaprzeczam. Podchodzi trzecia i wspólnie szmerają oraz unikają kontaktu wzrokowego. Do mnie nic nie mówią. Mijają minuty. Długie minuty. Normalnie bym się wkurzył, ale sytuacja jest tak absurdalna, że mnie to bawi, więc się uśmiecham. Uśmiech chyba nie działa na nie dobrze. Wyglądają na jeszcze bardziej przerażone.
W końcu komputer mówi tak. Pierwsza idzie na zaplecze i podaje lek drugiej, druga trzeciej, a trzecia mnie. Płacę, dziękuję, wychodzę i za sobą słyszę niemal namacalny jęk ulgi. Co się właśnie wydarzyło? Jeśli nie było tam jakiegoś przestępcy, który je terroryzował – bo tego do końca wykluczyć się nie da – to właśnie byłem świadkiem, a także i po trosze ofiarą, problemów komunikacyjnych najmłodszego pokolenia pracowników. Na taki lęk przed kontaktem z drugim człowiekiem natykam się coraz częściej i moim zdaniem zaczyna być to całkiem spory problem społeczny. To homofobia zupełnie nowego rodzaju.
Szczerze mówiąc miałem sadystyczną ochotę wrócić do apteki i krzyknąć: „Uuu!”. Ale wtedy miałbym na sumieniu trzy młode życia. No dobra, przesadzam. Tak najbardziej wygadana pewnie by przeżyła.

Więcej możesz przeczytać w 7/2025 (118) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.