Rozkradziony skarb

Skarb w Środzie Śląskiej
Skarb w Środzie Śląskiej, fot. mat. prasowe
Znaleziony w Środzie Śląskiej skarb zyskał miano odkrycia tysiąclecia. Niestety, przez nieudolność służb schyłkowego PRL, ogromna jego część wylądowała na śmietniku albo stała się łupem cwaniaków, złodziei i paserów.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 3/2022 (78)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

W maju 1988 r. w Środzie Śląskiej przy ulicy Daszyńskiego robotnicy wyburzają starą kamienicę. Od wojny mieszkał w niej tzw. margines społeczny, funkcjonowała też najbardziej znana w mieście melina, tak więc, gdy zdewastowanemu budynkowi zaczęło groziło zawalenie, decyzję o jego rozbiórce władze miasta podjęły bez większego żalu. 

Dochodzi jedenasta, gdy jeden z robotników dostrzega wydobywający się z wykopu błyszczący kruszec przemieszany z kawałkami glinianych skorup. Natychmiast rzuca się w jego kierunku bez opamiętania, a w jego ślady idą inni. Gdy okazuje się, że to srebrne i złote monety, ludzie zaczynają je sobie wyrywać z rąk i chować do kieszeni. Niektórzy nie bawią się w detal, od razu idą w hurt. Dwaj pracownicy wynoszą z wykopu cały dzban monet i chowają w baraku, na blacie piły motorowej.

Skąd tak „przytomna” i błyskawiczna reakcja robotników? Otóż – jakkolwiek abstrakcyjnie to brzmi – mieszkańcy Środy są przyzwyczajeni, że od czasu do czasu w ich mieście można znaleźć skarb. Pierwszy raz ma to miejsce w 1976 r., gdy za zegarem ratuszowej wieży robotnicy odnajdują kilkaset drogocennych monet. Dwa lata później na budowie plebanii pomagający przy budowie parafianie podobno wykopują biżuterię, gdy jednak wieści trafiają do miejscowego dyrektora muzeum, ksiądz zdecydowanie zaprzecza. Jak było naprawdę, nie wiadomo do dziś. Z całą pewnością jednak w 1985 r. na starówce, właśnie przy Daszyńskiego, robotnicy budowlani natrafiają na gliniane naczynie z tysiącami monet. 

Pierwsza gorączka złota

Już wtedy miasteczko opanowuje swoista gorączka złota, ktoś powiadamia milicję, która najwyraźniej też nie zdaje sobie sprawy z wartości znaleziska. W sumie to co najmniej 3424 monety o łącznej wadze 12,7 kg! Funkcjonariusze nawet ich nie przeliczają, a robotnikom pracującym przy wykopie beztrosko rozdają po jednej na pamiątkę. Gdy o sprawie dowiaduje się dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu, przyjeżdża do Środy fiatem, pakuje skarb i wiezie do swojej placówki. Dopiero po jakimś czasie ustala, jak cenny skarb odkryto, jednak sprawą jego rozkradania nie zajmuje się ani prokuratura, ani milicja. Być może dlatego, że funkcjonariusze sami uczestniczyli w tym niechlubnym procederze.

Znalezisko z 1985 r., choć tak naprawdę wielkiej wagi, zostanie później nazwane „małym skarbem średzkim”. Dla odróżnienia od „Skarbu Tysiąclecia”, jaki zostaje odkryty w maju 1988 r.  i o którym pisze polska prasa. A amerykański „National Geographic” zalicza do 20 najcenniejszych skarbów świata. Osiem tysięcy XVI-wiecznych monet, gotycka korona ślubna złożona z drogocennych orzełków, złote pierścienie, zawieszki, kamee, pasy, złote taśmy – wszystko to warte jest setki milionów dolarów. Znaczenie kulturowe drogocennych przedmiotów pozostaje w zasadzie bezcenne.

Wizytówka schyłkowego PRL

To, co wiosną 1988 r. następuje po odkryciu skarbu, mogłoby się stać wizytówką schyłkowego PRL z jego nieudolnością, bałaganem i wszechobecnym złodziejstwem. Mimo że przecież wiadomo, że w przeszłości w miasteczku odnajdowano cenne precjoza, prac budowlanych nie poprzedza żadne badanie archeologiczne. Na miejscu w charakterze eksperta jako pierwszy pojawia się… student trzeciego roku archeologii. Powiadomieni specjaliści z Wrocławia przyjeżdżają dopiero na drugi dzień. Miejscowy dyrektor muzeum zarządza przeszukiwanie terenu przez ekipę kilkudziesięciu nastoletnich uczniów miejscowej szkoły. Dzieciaki mają akurat wolne dni w związku z odbywającymi się gminnymi igrzyskami sportowymi. Za każdą znalezioną monetę dyrektor obiecuje im 500 zł, ale część skarbów uczniowie biorą sobie na pamiątkę.

– To, co zobaczyliśmy, było przerażające – będzie wspominał Tadeusz Kaletyn, ówczesny szef Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego, w książce Tomasza Bonka „Miasto skarbów”.  – Grupa kilkudziesięciu uczniów rywalizowała między sobą o to, kto znajdzie więcej monet. Niektórzy chowali je do kieszeni. Zdziwiłem się, że na miejscu nie było żadnego archeologa z miejscowego muzeum. 

Skarby na wysypisku

Szybko udaje się ustalić, że duża część cennych skarbów trafiła na wysypisko śmieci, wraz z gruzem z rozbieranego domu. – Mimo to na wysypisko ciągle przywożono gruz. Były tego całe wywrotki. Wysypywano je, gdzie popadło, a potem plantowano archaicznym spychaczem gąsienicowym typu „Staliniec” – zapamięta Tadeusz Kaletyn.

Jego pierwszą decyzją jest zarządzenie, by natychmiast zakończyć prymitywną i niewychowawczą akcję z dziećmi. Zamiast nich do poszukiwań zostają zaangażowani słuchacze Wojewódzkiego Ośrodka Szkolenia Milicji Obywatelskiej we Wrocławiu. W gruncie rzeczy też niedoświadczeni amatorzy. Młodzi milicjanci nie do końca wiedzą, na czym polega ich zadanie, nie zabezpieczają więc skutecznie terenu. Podobno nie przeszkadza im, że tuż obok nich skarbów w najlepsze nadal szukają mieszkańcy Środy.

Milicjantom brakuje nie tylko wiedzy, ale i sprzętu. Jeden z najcenniejszych skarbów świata przekopywany jest za pomocą zwykłych szpadli i łopat. W ruch idą też grabie i sita budowlane. Ktoś wpada na pomysł, by z milicyjnych nys zdjąć kratki zabezpieczające okna przed uderzeniem kamieniem. Służą one do przesypywania ziemi, problem w tym, że za pomocą „urządzenia” udaje się odsiać tylko grosze praskie. Najcenniejsze złote floreny o średnicy zaledwie 15 mm, bez problemu przelatują przez siatkę.

W nocy młodym funkcjonariuszom nie chce się pilnować powierzonego terenu, nazajutrz okazuje się, że stanowisko archeologiczne zostało doszczętnie zniszczone przez mieszkańców, których już na dobre ogarnęła gorączka złota. Wkrótce zresztą funkcjonariusze muszą wracać do Wrocławia na sesję egzaminacyjną. Skarbu znów właściwie nikt nie pilnuje. 

Kryptonim „Korona”

Złote żniwa zaczynają się na dobre. Miejscowa ludność pod osłoną nocy przekopuje teren i przeczesuje wysypisko śmieci, na który trafia ziemia i gruz ze likwidowanej posesji. W książce Bodyka jeden z ówczesnych uczniów wspomina: – Jak wyjechali milicjanci z Wrocławia, na miejsce wykopaliska ściągali ludzie w różnym wieku. I to nie tylko ze Środy, lecz z całej Polski. Przychodziły całe rodziny, z łopatami i grabiami. Wśród nich byli także synowie lokalnych prominentów. Potem w miasteczku opowiadano bardzo ciekawe historie. Znajdowano nie tylko monety. Kilku szczęśliwców trafiło na złotą biżuterię. Mówiono o olbrzymich broszkach, złotych orłach, pierścieniach oraz o łańcuchu podobnym do sędziowskiego, który miał oczka wielkości fasoli jaś.

Wkrótce w miasteczku pojawiają się paserzy i antykwariusze. Nie wiadomo skąd wiedzą, do kogo trzeba uderzać, bo przecież nocne wyprawy po skarb każdy starał się zachować w tajemnicy przed sąsiadami i znajomymi. Pojawiają się też autokary z niemieckimi turystami, którzy oficjalnie chcą odwiedzić miasto swojego dzieciństwa lub przodków. Przy okazji kupują bezcenne precjoza za szynkę w puszkach i niemiecką czekoladę. Średniowieczny srebrny grosz praski kosztuje pięć czekolad Milka oraz paczkę kawy. Podobno zdarzają się sytuacje, że miejscowi żule w ratuszowej knajpie „Pod zegarem” oddają szklankę srebrnych monet za dwa kufle beczkowego piwa.

Dopiero po kilku dniach do akcji wkracza Milicja Obywatelska. W ramach akcji o kryptonimie „Korona” funkcjonariusze wchodzą do mieszkań obywateli podejrzewanych o nielegalne przeszukiwanie stanowisk archeologicznych. Część mieszkańców zabierają na przesłuchania do Wrocławia. Rewidują dom po domu, nawet bez formalnych podstaw. Znajdują niezliczone poukrywane monety, porozrywane na kawałki drogocenne pasy, korony i zapinki. 

Z dokumentów śledztwa wiemy np., że Tadeusz O. praskie grosze trzyma w kryształowym naczyniu w kredensie, a fragment pasa codziennie w teczce nosi ze sobą do pracy. Bracia Jan i Jerzy K. cenne monety ukrywają w ściennym kontakcie, a fragment korony w piwnicy. Ostatecznie prokuratura stawia zarzuty 30 osobom, ale prawie wszystkie sprawy zostają umorzone. Podejrzani tłumaczą bowiem, że skarby znaleźli przypadkowo i chcieli je oddać milicji. Już po zakończeniu śledztwa w artykule „Był skarb”, opublikowanym w „Odrodzeniu”, Maciej Piotrowski pisze, że nikt z podejrzanych nigdy nie trafił za kratki. „Andrzej K., miejscowy zegarmistrz, Piotr P., pracownik handlu mięsem, i Jan K., bezrobotny, otrzymali wyroki sądu od 6 miesięcy do 1,5 roku oraz grzywny. Do więzienia nie trafili, bo dostali wyroki w zawieszeniu. Skazano ich, bo nie oddali znalezionych przedmiotów mimo wielokrotnych apeli. 26 spraw umorzono, bo nie było dostatecznych dowodów popełnienia przestępstwa lub z powodu znikomego zagrożenia społecznego”. 

Dzięki dość brutalnej akcji policji i śledztwu prokuratorskiemu udaje się ocalić znaczną część znaleziska. Między innymi osiem segmentów korony zwieńczonych sześcioma orłami i spiętych sześcioma szpilami z kwiatonami, kolistą zaponę z kameą – jedną z największych w świecie, zawieszki, bransolety, trzy ozdobne pierścienie, a także prawie 4 tys. złotych i srebrnych monet. 

Tajemnice orłów

Najcenniejszym zabytkiem znalezionym w Środzie jest, bez wątpienia, korona z orłami. Milicja odzyskuje sześć orzełków, problem w tym, że nie wiadomo, ile ich było w oryginale, a to ważne do rekonstrukcji arcydzieła. Historycy przez lata będą się o to kłócić, zazwyczaj będą wskazywać liczby od dziesięciu do 16. 

Gdy trwają spory, w listopadzie 1992 r. do redakcji wrocławskiego „Słowa Polskiego” przybywa Jerzy S. Chce rozmawiać z Joanną Lamparską, dziennikarką wyspecjalizowaną w historii Dolnego Śląska, która wielokrotnie pisała o średzkim skarbie. Kładzie przed nią na stole… siódmego orzełka. - Chcę się pozbyć tego orzełka, bo wiem, że to przeklęty skarb – oznajmia. 

Mówi, że dostał rok wcześniej od partnerki mężczyzny, któremu kiedyś pożyczył duże pieniądze. Gdy dłużnik zmarł, wdowa nie miała z czego spłacić pożyczki, postanowiła więc w ten sposób uregulować dług. Dziennikarka, oczywiście, nie przyjmuje „prezentu”, podpowiada mężczyźnie, jak bezpiecznie przekazać go Skarbowi Państwa. Ponieważ prokuratura dochodzi do wniosku, że nowy właściciel nabył go legalnie, Jerzy S. dostaje za niego rekompensatę.

Niestety, z różnych powodów, w czasie prac rekonstrukcyjnych „siódmy orzełek” od Jerzego S. nie zostaje włączony do korony. – Od początku miałem wrażenie, że to nikogo nie obchodzi. Ministerstwo  przysyłało do mnie różnych specjalistów, a myśmy tego orzełka trzymali w szafce pod bielizną – mówi w reportażu Lamparskiej zamieszczonym w „National Geographic”.

Z kolei ósmy orzełek odnajduje się w kwietniu 2005 r. Także przypadkowo. Do jednego z antykwariatów w Olsztynie przynoszą go dwaj mężczyźni, ojciec i syn. Właścicielka skupu antyków, widząc, że ma do czynienia z bezcennym unikatem, wzywa policję. Mężczyźni tłumaczą, że obiekt kupili na Kole, warszawskim targu staroci. Po przeszukaniu okazuje się, że w reklamówce mają jeszcze szpilę w kształcie drzewka i szeroki pierścień. Warte miliony dolarów przedmioty chcieli spieniężyć za 50 tys. dol.

Krwawe klejnoty i śmierć królowej

Tak więc można powiedzieć, że bezcenna korona ma i pecha, i szczęście. Wprawdzie została rozkradziona, ale większą jej część udało się odzyskać. Nie wiadomo, ile jeszcze orzełków tkwi w ziemi, a ile np. u niemieckich kolekcjonerów, którzy ponad 30 lat temu mogli je kupić za czekolady Milka czy zachodni alkohol. 

Wiadomo natomiast do kogo należała. Po długich dyskusjach historycy ustalają, że jej właścicielką była młodziutka Blanka de Valois, królowa Czech i Niemiec, niedoszła cesarzowa. Historię skarbu znamy dzięki Rainerowi Sachsowi, młodemu niemieckiemu historykowi sztuki pracującemu wówczas na Politechnice Wrocławskiej, późniejszemu attaché kulturalnemu w konsulacie niemieckim w stolicy Dolnego  Śląska. W bibliotece uniwersytetu w Münster naukowiec trafia na dokument opisujący niezwykłą transakcję sprzed ponad sześciu wieków, która rzuca nowe światło na podwrocławskie znalezisko z 1988 r.

W późnym średniowieczu Środa Śląska jest ważnym ośrodkiem handlu. Odbywają się tu jedne z największych targów w tej części Europy, zresztą właśnie w środy, z czego wzięła się nazwa miejscowości. Miasto szybko się bogaci, osiedla się w nim także kilku zamożnych bankierów – Żydów. Wśród nich niejaki Mojżesz.

Dla historii znaczenie ma też fakt, że w XIV w. Śląsk jest pod panowaniem Karola IV, który popada w ogromne kłopoty finansowe. Marzy mu się jednak cesarska korona, potrzebuje więc pieniędzy, żeby wzmacniać swoje wpływy. Z pomocą przychodzi mu ks. Jan, urodzony w Środzie proboszcz Kościoła Wszystkich Świętych na Hradczanach w czeskiej Pradze. Duchowny załatwia władcy ogromny kredyt u mieszkającego w Środzie Mojżesza. Z odnalezionych przez Reinera Sachsa dokumentów wiemy, że transakcja dochodzi do skutku w 1348 r., jednak Karol musi dać żydowskiemu bankierowi w zastaw dworskie klejnoty. 

Polityczny plan Karola IV wkrótce się ziszcza, zostaje on nie tylko królem Niemiec i Czech, ale wkrótce też otrzymuje tytuł cesarza. Pochodzący ze Środy praski proboszcz w nagrodę za wsparcie zostaje cesarskim kanonikiem. Znacznie gorszy los spotyka jednak Mojżesza. Na Śląsku wybucha bowiem epidemia dżumy, o jej przywleczenie oskarżeni zostają Żydzi. Wybuchają pogromy, przestraszony Mojżesz ucieka z miasta, zakopując cesarskie klejnoty pod swoim domem. Myśli, że po nie wróci, zapewne jednak pada ofiarą antyżydowskich zajść. Tajemnicę skarbu ze Środy Śląskiej na sześć i pół wieku zabiera ze sobą do grobu. – Domyślamy się, że skarb został zakopany w pośpiechu w chwili grożącego niebezpieczeństwa, o czym świadczą: złe uszczelnienie zakopanego naczynia, niewielka głębokość od powierzchni ziemi, bliskość zabudowy miejskiej. Właściciel zakopał ten skarb w chwili zagrożenia i jego nagła śmierć nie pozwoliła go wydobyć ani jemu, ani jego rodzinie – pisze w opracowaniu naukowym Lucjan Owczarenko, dawny dyrektor średzkiego muzeum.

Dziennikarka Joanna Lamparska, ta, do której przypadkowo trafił siódmy orzeł z korony królowej Blanki, zwraca uwagę, że od śmierci Mojżesza nad skarbem jakby zawisła klątwa. Zresztą mieszkańcy Środy nazywali go „krwawymi klejnotami”. Sama królowa Blanka, dla której przeznaczona była bezcenna korona, nie doczekała się tytułu cesarzowej. Zmarła przedwcześnie rok przed koronacją męża.

Post scriptum

Skarb Średzki można dziś oglądać w trzech dolnośląskich placówkach: Muzeum Archeologicznym we Wrocławiu, tamtejszym Muzeum Narodowym i Muzeum Regionalnym w Środzie Śląskiej. W tym ostatnim przechowywana jest korona Blanki, którą krakowscy specjaliści zrekonstruowali i odrestaurowali w 1995 r.

Dziennikarz i historyk Tomasz Bonek napisał o znalezisku dwie książki: „Miasto skarbów” i „Przeklęty skarb. Opowieść o klejnotach wartych 100 milionów dolarów, które w PRL wyrzucono na śmietnik”. W trakcie zbierania materiałów został pobity przez nieznanego sprawcę. Jego zdaniem wielu ludziom do dziś zależy, by nie drążyć sprawy.

Nikt nie wie, jak duża część skarbu trafiła nielegalnie do prywatnych rąk w Polsce i za granicą.  

Za rażące zaniedbania przy zabezpieczeniu skarbu tysiąclecia nigdy nikt nie poniósł kary.

My Company Polska wydanie 3/2022 (78)

Więcej możesz przeczytać w 3/2022 (78) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ