Bankructwo dla zdrowia
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 6/2016 (9)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Pod koniec lat 90., analizując globalne trendy na potrzeby dialogu z inwestorami, stworzyłem „teorię różowej pigułki”. Można ją ująć tak: idziemy do zaprzyjaźnionego lekarza, który opiekuje się nami od lat, żeby poskarżyć się na coraz bardziej dokuczliwe bóle brzucha.
– Na pewno nie ma powodu do niepokoju – mówi – ale na wszelki wypadek zrobimy niezbędne badania.
Po kilku dniach dostajemy od niego telefon: – Mam dwie wiadomości: dobrą i złą.
– No to zacznijmy od tej złej...
– Słuchaj, naprawdę bardzo mi przykro, ale masz nowotwór żołądka. Nie martw się jednak – i to jest ta dobra wiadomość – bo mamy na to doskonałą różową pigułkę. Jedyny problem polega na tym, że jedna tabletka kosztuje aż 500 dol. i trzeba ją brać codziennie przez trzy miesiące, a twoje medyczne ubezpieczenie nie zwraca kosztów tej terapii.
– OK, pomyślę – odpowiadamy, a po powrocie do domu ze ściśniętym sercem podliczamy swoje oszczędności. Na szczęście wystarczy! Następnego dnia dzwonimy do gabinetu i z radością zaczynamy terapię.
Mija kilka kolejnych lat, aż któregoś dnia pojawiają się coraz bardziej dokuczliwe bóle głowy. Wracamy więc do naszego lekarza, robimy badania i po dwóch dniach dostajemy telefon: – Słuchaj, naprawdę bardzo mi przykro, ale tym razem to guz mózgu. Nie martw się jednak, bo mamy na to inną różową pigułkę. Jedyny problem polega na tym, że tabletka kosztuje aż 1 tys. dol. i trzeba ją brać codziennie przez sześć miesięcy, a twoje medyczne ubezpieczenie nie zwraca kosztów tej kuracji.
– OK, pomyślę... – a wieczorem ponownie podliczamy swe uszczuplone już oszczędności. Niestety, nie wystarczy!
Wtedy, w latach 90., pomysł, że pojedyncza pigułka mogłaby kosztować 1 tys. dol., a cała kuracja kilkaset tysięcy, wydawał się mym rozmówcom kompletnie abstrakcyjny. Niestety, to nie oni mieli rację. Mamy już bowiem coraz więcej dowodów na analityczną efektywność i trendową skuteczność mojej teorii, poczynając od leku na wirusowe zapalenie wątroby typu C, pierwszego w historii na liście „cenowych tysięczników”.
Tematem jednej z pierwszych lekcji na kursach relatywnie bezpiecznego inwestowania na rynkach akcji była od zawsze zasada stawiania na firmy farmaceutyczne, z ich przewidywalnymi wzrostami zysków i wypłacanych dywidend. No bo kto nie przełknie nawet szybko rosnących cen różowych pigułek, byle tylko wrócić do zdrowia? Aby się przekonać o żywotności tej zasady, wystarczy spojrzeć na dodatnie wskaźniki inflacyjne w przypadku cen usług medycznych i farmaceutyków na tle globalnie nam panującej deflacji!
Konsekwencją tego stanu rzeczy jest oczywiście skreślanie kolejnych drogich leków z list refundowanych terapii, rosnące dopłaty z prywatnej kieszeni do recept i zabiegów oraz pnące się w górę i tak już wysokie składki wymagane przez medycznych ubezpieczycieli zarówno prywatnych, jak i państwowych. Z kwitkiem od aptecznego okienka odchodzą jednak nie tylko polscy emeryci! Coraz częściej z terapii, także onkologicznych, rezygnują Amerykanie, i to nawet ci ubezpieczeni, a budżet przeciętnego Szwajcara coraz boleśniej odczuwa opłacanie kosztów obowiązkowego w tym kraju prywatnego ubezpieczenia medycznego.
Rodzi się pytanie: czy opieka medyczna, która skazuje nas na „finansowe dożywocie”, spełnia swój społeczny cel? I jakie mamy wyjścia alternatywne? Ograniczenie nakładów na badania? Nałożenie cenowego kagańca na firmy farmaceutyczne i szpitale? Strajk przeciwko kolejnym ograniczeniom w modelu państwa opiekuńczego? Traktowanie tych bardziej chorych jak trędowatych?
Chciałbym wierzyć, że przedsiębiorczość i postępujący rozwój technologiczny przyniosą nam wkrótce jakieś systemowe rozwiązanie. Ale na razie nie rezygnuję z prozdrowotnej diety i pilnuję swego profilaktycznego stylu życia w nadziei, że konieczność wykupienia pigułki, która okaże się śmiertelna dla moich rodzinnych finansów, pojawi się jak najpóźniej.
Więcej możesz przeczytać w 6/2016 (9) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.