To trzeba przeczytać
Igor Zalewski. / Fot. mat. pras.z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 9/2024 (108)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Konkretnie to było wtedy, kiedy w przedszkolu mojego syna planowano wycieczkę i podczas zebrania ktoś zaproponował, żeby pojechać na nią pociągiem. – Pociągiem?! – warknęła groźnie jedna z mam. – Przecież oni w pociągu mogą spotkać element.
Nikt się nie odezwał. Albo ta mama była przekonująca, albo element tak niebezpieczny. W każdym razie dzieci pojechały na wycieczkę autokarem, co też miało swoje słabe strony, bo jeden chłopiec się spóźnił i trzeba było na niego czekać pół godziny. W pociągu by to nie przeszło – po prostu by odjechał. Ale w autokarze na pewno nie było żadnego elementu. Jedynie gburowaty ojciec spóźnialskiego, który nie tylko nie przeprosił za spóźnienie, ale nawet nie powiedział „dzień dobry”.
Potem co rusz widziałem nadopiekuńczych rodziców (szczerze mówiąc, głównie matki, ale tatusiowie też się zdarzali). Lata mijały, napisałem o tym kilka felietonów, w tak zwanym międzyczasie powstało nawet pojęcie „rodzicielstwo helikopterowe”. Ale dopiero niedawno przeczytałem książkę, która nie tylko powierzchownie ślizgała się po powierzchni zjawiska, ale opisała jego konsekwencje. W sposób świetny, przenikliwy i cóż – dość przerażający.
„Rozpieszczony umysł” Grega Lukianoffa i Jonathana Haidta (podtytuł: „Jak dobre intencje i złe idee skazują pokolenia na porażkę” to książka, która wręcz genialnie tłumaczy współczesność. Tłumaczy, dlaczego wszystko idzie w złą stronę, chociaż powinno w dobrą. Wyjaśnia, co robimy nie tak, chociaż jesteśmy tacy dobrzy, mądrzy i pełni najlepszych intencji.
Wyjaśnia na przykład to, dlaczego młodzi ludzie są nieszczęśliwi, chociaż powinni być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Skąd ich kruchość, brak odporności, skłonność do depresji, zagubienie, rosnąca krzywa samobójstw. Otóż przyczyny są dwie: media społecznościowe (to pewnie wszyscy podejrzewaliśmy) oraz kultura sejfityzmu polegająca na kulcie maksymalnie szeroko pojmowanego bezpieczeństwa (także emocjonalnego), w której awangardzie oprócz amerykańskich uniwersytetów są również nadopiekuńczy rodzice. Czyli my.
Jak budujemy sejfityzm? Jak ta mama z przedszkola, która nie chciała, żeby jej synek zobaczył „element”, czyli człowieka, który nie wygląda jak z reklamy. Albo jak inna mama, która awanturowała się w internecie, że jej córka przeczytała w szkole „Chłopców z Placu Broni” i kiedy umierał Nemeczek, to się rozpłakała. A tak nie może być, że dziecko coś mocno przeżywa. Trzeba je przed tym ochronić. Żeby jego niewinnemu szczęściu absolutnie nic nie zagrażało.
Z różnych powodów, zasadniczo szlachetnych, odgradzamy dzieci od wszystkiego, co może zakłócić ich dobrostan. Ale to tak, jakby zamknąć je w aseptycznym środowisku, bez mikrobów i alergenów, co usypia ich układ odpornościowy, który jest bezradny, gdy w końcu wychodzą z tej szklanej kuli, a na zewnątrz napotykają i mikroby, i alergeny.
Zabawne, że autorzy książki postulują, by zapewniać dzieciom jak najwięcej swobodnego kontaktu z rówieśnikami. Swobodnego to znaczy bez nadzoru rodziców, czuwających w helikopterach, by nikt nie spadł z huśtawki i gotowych rozwiązywać wszelkie spory, które się między dziećmi pojawiają. Czyli sugerują, byśmy robili dokładnie to, co nasi rodzice, którzy puszczali nas samopas na podwórka, a przed czym my się wzdragamy, bo nie chcemy być „patologiczni”.
„Przygotuj swoje dziecko do drogi, a nie drogę dla dziecka” – piszą Lukianoff i Haidt. Koniecznie przeczytajcie „Rozpieszczony umysł”.
Więcej możesz przeczytać w 9/2024 (108) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.