Zaciskam pasa i tyję. Felieton Igora Zalewskiego
fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 5/2020 (56)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Zerkam co jakiś czas na swoje konto i oczom nie wierzę. Jeszcze miesiąc temu pieniądze znikały z niego w tempie olimpijskiego sprintu. Ledwo coś zarobiłem, a już wydawałem. Ledwo coś napływało, a już wypływało. Konto to był taki pokój przechodni, przez który moje dochody przechodziły bardzo szybko. Nie rozgaszczały się.
A teraz wszystko stanęło. Niby cały czas kupuję, ale pieniądze topnieją powoli, jak kiedyś bałwan w marcu (w czasach, w których było z czego lepić bałwany). Po raz pierwszy od bardzo dawna, szybciej zarabiam niż wydaję. Pieniądze umościły się na moim koncie i niechętnie je opuszczają.
O tyle to dziwne, że nie pogrążyłem się w ascezie. Nie głodujemy, a raczej wręcz przeciwnie, czego dowodem są nasze coraz ciaśniejsze ubrania. Nie oszczędzamy na rozrywce i opłacamy większość istniejących telewizji płatnych, chociaż i tak wieczorami głowimy się, co by tu sensownego obejrzeć. Nie popadliśmy w abstynencję i to nawet bardzo mocno nie popadliśmy. W dodatku zwiększyliśmy nakłady na książki. Mój syn, dzięki Bogu, uwielbia czytać i w sytuacji kiedy biblioteki są pozamykane, dokładamy się właścicielom księgarni internetowych do ich przyszłych basenów. A jednak w jakiś tajemniczy sposób pieniądze nie znikają jak kiedyś.
Wziąłem pod lupę ten finansowy cud. Pierwszy wniosek był dość oczywisty. Skończyły się podróże, które kosztowały mnie najwięcej. Bilety lotnicze, hotele, używanie życia podczas wyjazdów – wszystko to chwilowo zniknęło. I zniknęła też wyrwa w moich finansach. Ale to było dość oczywiste.
Drugą wyrwą było coś, co można by określić mianem życia miejskiego, które zostało zastąpione przez życie domowe. Przed epidemią, nawet śniadania często jadałem na mieście. Potem były kawki, lanczyki, obiadki, a wieczorem kolacje i drinki. No i ciągłe płacenie za parkometr. I wizyty w sklepach, w których kupowałem rzeczy zupełnie mi niepotrzebne. Uznawałem, że inaczej żyć się po prostu nie da.
Że to nie fanaberia tylko fizjologia. Epidemia pokazała mi, że wcale tak nie jest.
Nie miałem zielonego pojęcia, że tak dużo wydaję na to wielkomiejskie życie i że tak łatwo te wydatki ograniczyć. Bo czy cierpię z powodu tych ograniczeń? Nieszczególnie. A widok konta z pozatykanymi dziurami sprawia mi sporo satysfakcji.
Zapewne podobnych odkryć dokonuje teraz wielu ludzi. I pojawia się kwestia, czy doświadczenie epidemii nas zmieni. Czy – jak marzą niektórzy idealiści – odwrócimy się od pustego konsumpcjonizmu, a zwrócimy się ku rzeczom bardziej wzniosłym? Staniemy się bardziej uduchowieni, religijni albo wrażliwi? Zwrócimy się ku metafizyce?
Szczerze w to wątpię. Myślę, że kiedy to się naprawdę skończy, rzucimy się łapczywie na nasze dawne życie. Nastąpi festiwal orgii: rozrywkowych, zakupowych, kulinarnych, alkoholowych, a może i tych seksualnych. Będziemy używać życia jeszcze bardziej zapamiętale. Tak jak sto lat temu, kiedy po straszliwej Wielkiej Wojnie i epidemii hiszpanki nastąpiły szalone lata dwudzieste.
Jedyne co może powstrzymać ten karnawał, to nie nadmiar metafizyki, lecz brak pieniędzy. Ale wszyscy je teraz drukują. I nikt nie myśli o prohibicji.
Więcej możesz przeczytać w 5/2020 (56) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.