Jak będziemy pracować w przyszłości
© Getty ImagesOd czasu, gdy wstąpiliśmy do UE, z Polski wyjechało już „za pracą” ok. 2,3 mln naszych rodaków – podaje GUS. W Europie w poszukiwaniu zatrudnienia opuszczają ojczyznę także Ukraińcy, Rumuni, Bułgarzy, Węgrzy, Czesi, Hiszpanie, Grecy, narody będące w różnych sytuacjach, czasem skrajnie odmiennych, jak Czesi, którzy mają najniższy wskaźnik bezrobocia w Unii, i Grecy – ze wskaźnikiem najwyższym. Aby pracować gdzie indziej, wyjechało też ponad 1,5 mln Brytyjczyków, choć trzeba zaznaczyć, że dużo rzadziej są to ludzie na dorobku.
– Baza państw się rozszerzyła. Migrację ułatwia otwarcie granic, ale także technologia. Dzisiaj przez Skype’a łatwo kontaktować się z rodziną, rozwiązania cyfrowe ułatwiają wysyłanie przelewów itd. Do tego dochodzi przystępność podróżowania. Mamy tanie linie lotnicze, a w Polsce np. busy z rozkładami jazdy dostosowanymi do potrzeb czasowo przebywających za granicą – wymienia Jarosław Adamkiewicz, prezes Stowarzyszenia Agencji Zatrudnienia, ekspert ds. rynku pracy BCC i prezes agencji pracy tymczasowej Wadwicz.
Oczywiście Europa to tylko wycinek – migracje mają wymiar ogólnoświatowy. Stephen Castles, Hein de Haas i Mark J. Miller w książce „The Age of Migration” stwierdzają, że masowe przemieszczanie się ludności jest spowodowane coraz szybciej postępującą globalną integracją. I dodają: „ten trend będzie trwał”.
Według danych Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju przy ONZ w tej chwili poza krajem swojego urodzenia żyje ponad 200 mln ludzi, a do 2050 r. ta liczba ma się podwoić. Na czele listy przyczyn globalnych migracji jest poszukiwanie zatrudnienia, zaraz za nim są nadzieje na wyższe zarobki. Do rangi symbolu urosło kilka kierunków: Meksyk–USA, Turcja–Niemcy, Bangladesz–Indie.
Do tego dochodzą migranci ze wsi do miast, na masową skalę. Najbardziej odczuwalne przez światowy rynek pracy było przemieszczanie się ich w Chinach, gdzie wydawało się, że nieograniczone zasoby taniej siły roboczej nigdy się nie wyczerpią. W ciągu kilku ostatnich dekad migracja ta zapewniła ogromną podaż pracowników, z czego korzystały położone nad morzem strefy przemysłowe. Ale to już się skończyło, czego zwiastunem były parę lat temu protesty chińskich pracowników i stopniowy wzrost ich płac. Teraz sytuacja przypomina trochę Japonię z lat 70. Tam też w pewnym momencie migracja do Tokio gwałtownie spadła, powodując zaognienie licznych konfliktów na rynku pracy. W najbliższych dekadach kolejne rejony świata będą zapewne powtarzać ten scenariusz (zwłaszcza Afryka).
Niedobory
Ta wędrówka ludów, choć generalnie postrzegana jako dobra dla zamożnych gospodarek ze starzejącymi się społeczeństwami, dla takich krajów jak Polska (z szybko starzejącą się populacją i wciąż niezbyt zamożnego) oznacza już teraz kłopoty: ubytek siły roboczej. Szczególnie fachowej. 30-, 40-letnich budowlańców, kierowców, operatorów maszyn trudno zastąpić, nie pomaga nawet przypływ Ukraińców, którzy zresztą często traktują nasz kraj jako przystań tymczasową. Ożywienie gospodarcze w minionych miesiącach pokazało, jak trudno znaleźć pracownika do produkcji. Niedobory dotyczą też kadr wykształconych: inżynierów, lekarzy, informatyków. Na tych ostatnich popyt w Europie jeszcze mocno skoczy.
Do 2020 r. ma zniknąć z naszego rynku pracy około miliona osób w wieku produkcyjnym. – To największa wyrwa od czasów II wojny światowej – zauważa Andrzej Kubisiak, szef biura prasowego Work Service. Wpływa na to właśnie emigracja plus nasz ujemny przyrost naturalny – jeden z najgorszych w Europie. Według GUS ok. 2050 r. będzie w kraju nieco ponad 34 mln mieszkańców (dziś jest powyżej 38 mln). Przybędzie jedynie seniorów.
Ale globalnie ludność świata rośnie: dziś liczy 7 mld, w 2040 r. ma być 9 mld, a w 2099 r. prawdopodobnie ok. 12 mld. „Świeżą krew” na światowym rynku pracy zapewnią zwłaszcza kraje afrykańskie i Indie. W Chinach czy Brazylii już zaczęły się z nią problemy. Pytanie, czy kwalifikacje i wykształcenie tych ludzi będą tym, czego w pierwszym rzędzie będzie potrzebował świat, zwłaszcza rozwinięty, a dokładniej – biznes (o czym dalej).
Tak czy owak, Rainer Strack, niemiecki ekspert od zasobów ludzkich, przewiduje, że w 2030 r. będzie na Ziemi więcej miejsc pracy niż dorosłych, którzy mogliby ją podjąć. Niedoborów doświadczą przede wszystkim bogate gospodarki, np. niemiecka, ze względu na niski przyrost naturalny w ich społeczeństwach. Według Stracka w jego kraju za kilkanaście lat może zabraknąć aż 8 mln ludzi, czyli 20 proc. obecnej siły roboczej. Proponuje więc, by państwa w podobnej sytuacji tworzyły zachęty dla mobilnych emigrantów – wysoko kwalifikowanych fachowców, wybitnych specjalistów, przedsiębiorców. Powinny też zwiększyć rolę kobiet i seniorów, stwarzając im warunki zachęcające do podejmowania pracy. To oczywiście propozycja także dla Polski.
Andrzej Kubisiak zauważa, że w przypadku starszych pracowników powinniśmy dążyć do modelu znanego np. z rynku brytyjskiego, gdzie jest bardzo rozwinięta relacja mistrz-uczeń. Warto też rozważyć zmniejszenie liczby godzin pracy seniorów w tygodniu, wydłużenie ich urlopów czy też np. przerw w dniu roboczym.
Nowa era maszyny
Ten obraz komplikują kolejne silne trendy: robotyzacja i automatyzacja. Budzą emocje – pomagają w powrocie produkcji do państw rozwiniętych, ale dla wielu ludzi niosą groźbę bezrobocia. City Group i Oxford Martin School przygotowały raport „Technology at Work v 2.0”, z którego wynika, że w krajach OECD maszyny mogą przejąć średnio aż 57 proc. obecnych miejsc pracy. Jak twierdzi dr Tomasz Napiórkowski, adiunkt w Instytucie Gospodarki Światowej SGH, ten proces najmniej dotknie państwa, które najwcześniej zaczęły wprowadzać nowoczesne rozwiązania, więc mają odpowiednio wykształconą kadrę (jak Niemcy, Japonia czy USA). Najbardziej zagrożone są rynki wschodzące, zwłaszcza Afryka. Np. w Etiopii można zautomatyzować aż 85 proc. miejsc pracy. W Azji jest niewiele lepiej. W Chinach maszyny mogą przejąć 77 proc. rynku pracy, w Tajlandii 72 proc., a w Indiach 69 proc. Polski wspomniany raport nie uwzględnia, ale w innym, przygotowanym przez Centre for European Economic Research, szacuje się, że u nas może w ten sposób zniknąć 50 proc. miejsc pracy.
Skądinąd, nie każda czynność, którą może zrobić maszyna, będzie przez nią wykonywana (przynajmniej dopóki roboty nie zaczną bardziej przypominać człowieka). Decydują o tym bowiem czynniki zarówno technologiczne i ekonomiczne, jak i psychospołeczne. Weźmy supermarkety, z których kasjerzy jakoś nie zniknęli, mimo że istnieją kasy samoobsługowe. Jednak robotyzacja i automatyzacja wpływają na strukturę zatrudnienia, która zmienia się coraz bardziej na korzyść pracowników lepiej wykształconych i wciąż podnoszących swoje kwalifikacje.
Skutki najszybciej odczuje oczywiście sfera produkcji, choćby branża motoryzacyjna. Co prawda ludzie znikają z hal fabrycznych już od ponad 100 lat, a od 30 wpływają na to roboty. Rozwiązaniem było przechodzenie do pracy umysłowej i w usługach. Lecz teraz maszyny zaczęły wkraczać i tutaj (co wyraźnie widać np. w bankowości). Jak podkreślają eksperci, automaty dobrze się sprawdzają przy wszelkich zadaniach, które są ciężkie, monotonne czy odtwórcze. Mogą nas wyręczyć nie tylko w pracy fizycznej, ale też tam, gdzie potrzebne są wiedza czy pamięć.
Są już np. roboty, które potrafią samodzielnie przygotowywać i serwować posiłki (choć jeszcze za drogie, by opłacało się z nich korzystać). Wielcy szefowie kuchni pewnie są bezpieczni, ale pracownicy fast foodów mogą wkrótce znaleźć się w tarapatach. Zagrożone są też np. sprzątaczki czy ci, którzy wykonują proste, typowe prace serwisowe. Co więcej, Amerykanie przeprowadzają eksperymenty, w których roboty okazują się lepszymi diagnostami niż lekarze. Maszyny zastępują już reporterów zajmujących się prostym dziennikarstwem informacyjnym w niektórych agencjach prasowych. Google Translate to dziś obiekt kpin, jednak za 10 lat on i podobne rozwiązania mogą zacząć wypierać tłumaczy-ludzi.
Jest jednak kilka pól, na których roboty nieprędko nas zastąpią. Autorzy „Technology at Work v 2.0” wskazują zwłaszcza na inteligencję twórczą, inteligencję społeczną oraz zdolność postrzegania i manipulacji. Inteligencja twórcza decyduje o naszej pomysłowości i elastyczności. Maszyny wciąż nie potrafią radzić sobie z sytuacjami, których nie znają. Nie mogą być naprawdę kreatywne, bo nie szukają sobie problemów do rozwiązania. Inteligencja społeczna z kolei obejmuje m.in. empatię, wyczucie towarzyskie, charyzmę, rozumienie kontekstów kulturowych. Ludzie mają z tym problem, a co dopiero roboty. Jeśli zaś chodzi o percepcję i manipulację, to gdy trzeba wykonać dużo złożonych czynności, aktywnie reagując przy tym na nie do końca przewidywalne otoczenie, potrzebny jest człowiek.
Najbardziej odporne na automatyzację będą zatem te branże i zawody, w których trzy powyższe sfery mają duże znaczenie. Co nie znaczy, że wraz z rozwojem sztucznej inteligencji również i z nich nie zostaniemy wyparci. Na razie jednak np. reporterzy czy maklerzy są zagrożeni, ale już nie pomysłowi i twórczy dziennikarze czy menedżerowie funduszy. Spokojni o swoje posady mogą być także nauczyciele, programiści, projektanci, architekci itp. Lecz nie wszyscy, bo część z nich (np. niektórych nauczycieli) zastąpią w wielu przypadkach algorytmy.
A kto najbardziej i najszybciej oberwie (oprócz pracowników produkcji)? Zatrudnieni w transporcie, logistyce, administracji, a także wykonujący wszelkie zajęcia związane z gromadzeniem i przetwarzaniem danych.
Zmiany w globalizacji
Rozwój technologiczny połączył się ze zmianami gospodarczymi. W efekcie, w trwającej od kilkudziesięciu lat globalizacji, zaczęły się wybijać zupełnie nowe tendencje. – Głównym ogólnoświatowym trendem jest udomowienie technologii – stwierdza Napiórkowski. Masowy dostęp do urządzeń mobilnych i internetu ułatwia dotarcie do konsumentów i pracowników, a rozpowszechnianie się drukarek 3D i robotyzacja sprzyjają skracaniu łańcuchów dostaw.
– Czwarta rewolucja przemysłowa jest naturalnym krokiem w kierunku przybliżenia produkcji do jej konkretnych odbiorców – tłumaczy z kolei dr Jarosław Panasiuk z warszawskiej WAT. – Już od dawna, kupując samochód, zamawiamy produkt zindywidualizowany. Jesteśmy przyzwyczajeni, że pewne produkty, choć wytwarzane seryjnie, dzięki zaawansowanemu oprogramowaniu mogą być indywidualizowane.
Z punktu widzenia rynku pracy oznacza to, że wzrośnie popyt na projektantów, analityków, specjalistów od marketingu czy antropologów społecznych, którzy będą nie tylko śledzić dynamicznie zmieniające się potrzeby klientów (bo to potrafią też maszyny), ale wręcz przewidywać czy narzucać to, czego odbiorcy powinni chcieć, tak jak to robi dzisiaj choćby Apple. Potrzebni będą też informatycy, automatycy i robotycy, aby sprawnie modyfikować produkcję w zależności od potrzeb. W cieniu wielkich producentów mogą znaleźć dla siebie miejsce drobni wytwórcy czy serwisanci oferujący możliwość dalszej indywidualizacji.
W trend tej kastomizacji produkcji i jej „ulokalniania” dobrze wpasowali się browarnicy. Dzięki nowoczesnym maszynom i oprogramowaniu powstają krótkie serie piw rzemieślniczych o zróżnicowanych smakach. To oraz dostosowanie do gustów niewielkich grup odbiorców pozwala zachować cechy produkcji domowej, a „seryjność” obniża jej koszt. Powoli podchwytuje to cała branża spożywcza, choć różnice w cenach nadal są na tyle wyraźne, że produkcja stricte masowa zniknie raczej nieprędko.
Na zmianach w globalizacji najbardziej mogą ucierpieć branże, które dotąd najwięcej na niej zyskiwały, czyli znów – transport i logistyka. – Przy założeniu, że druk 3D osiągnie przewidywany poziom rozpowszechnienia, przesyłanie produktów ustąpi miejsca wysyłaniu plików z danymi potrzebnymi do ich wydrukowania – mówi Napiórkowski. – Jednak nie oznacza to końca rynku transportowego, tylko jego przekwalifikowanie. Np. w miejsce transportu dóbr „drukowalnych” wejdzie przewóz wkładów do drukarek 3D.
W swej pierwszej fazie zmiany w globalizacji najprawdopodobniej uderzą w kraje rozwijające się, ponieważ wzrośnie popyt na pracowników związanych z planowaniem i projektowaniem, a zmaleje na fabrycznych robotników. Na razie Zachód ma tu przewagę. Jednak na dłuższą metę sprawa nie jest taka prosta. Według raportu „Technology at Work v 2.0” w Europie czy Ameryce Północnej znikanie miejsc pracy nie będzie może aż takim problemem, jak w Chinach, ale da się mocno odczuć wspomniany już niedobór odpowiednio wykwalifikowanych kadr. Pocieszające, że próg zdobycia specjalizacji się obniża. Robotyka i automatyka w ostatnich pięciu czy 10 latach bardzo się zmieniły. Teraz nie jest to coś, do czego potrzebne są 5-letnie studia. Przedstawiciele przemysłu zwracają uwagę, że kurs robotyki trwa dwa dni. Po 16 godz. szkolenia można nie tylko operować stanowiskiem robotycznym, ale i modyfikować programy.
Najczęściej jednak nadal pełne przystosowanie nawet dobrze przygotowanego nowego pracownika zajmuje w przypadku firm wymagających wysokich i specyficznych kwalifikacji od kilku miesięcy do roku.
Kraje rozwijające się, zwłaszcza azjatyckie i południowoamerykańskie, bardzo dziś stawiają na edukację techniczną i pobudzanie innowacyjności. Wystarczy jedno pokolenie, aby przestały być źródłem taniej siły roboczej, a stały się dostawcami wysoko wykwalifikowanych specjalistów. W najgorszej sytuacji, na krótszą i na dłuższą metę, wydaje się być Afryka.
– Ogólnie koszty pracy powinny spaść – mówi Napiórkowski. – Na początku każdej zmiany eksperci są wysoko opłacani, ale po pewnym czasie (a okres ten za każdym razem jest coraz krótszy) skoncentrowana wiedza ulega rozproszeniu i w efekcie tanieje.
Co będzie?
Część z opisanych wyżej zjawisk to zdecydowanie melodia przyszłości. Autorytety śledzące trendy zgodnie natomiast potwierdzają, że dziś, jutro i pojutrze praca po prostu będzie szukać pracownika – oczywiście posiadającego odpowiednie dla nowych czasów kwalifikacje i podejście do własnego rozwoju. I na to się trzeba przygotować, podobnie jak na fakt, że o takiego pracownika zaczynają rywalizować całe kraje.
Wobec tego, a także długofalowych tendencji w demografii, gospodarce i technologii, analitycy radzą przewidującym społeczeństwom skoncentrować się na takich obszarach, jak:
- napędzanie wzrostu (w tym regionalnego i lokalnego, np. tworzenie prężnych klastrów),
- rozwój wysokiej jakości usług,
- postawienie na innowacyjność, a nawet przełomowość,
- działanie jak największej liczby firm na skalę międzynarodową,
- elastyczne kształcenie kadr (o czym piszemy w dalszej części naszego raportu),
- przyciąganie talentów oraz aktywizacja zawodowa kobiet i seniorów.
Większość z tych rzeczy powinien sobie wziąć do serca także sam biznes, czyli te firmy, które chcą nie tylko być atrakcyjne dla pracowników, ale także agresywniej konkurować na rynku.
Co będzie za, powiedzmy, 50–100 lat? Tak dokładnie nikt nie wie, choć przewiduje się, że inteligentne maszyny, z powodów ekonomicznych i technologicznych, w końcu i tak będą górą. W pesymistycznych wizjach przepowiada się „technofeudalizm” – powstanie dwuwarstwowego społeczeństwa: z jednej strony właściciele maszyn, środków produkcji i specjaliści, a z drugiej cała reszta ludzi, pogrążona w marazmie.
Ale nie musi tak być, ponieważ zjawiska społeczno-gospodarcze można jednak w dużym stopniu kontrolować, włączając w to pracę traktowaną po nowemu: jako wyzwanie i rozrywka, a nie sposób zarabiania na życie. Aby jednak wygrała ta bardziej optymistyczna wersja, konieczne będą zmiany. Trzeba np. będzie inaczej redystrybuować dochody i bogactwo, choćby w formie podstawowej pensji dla wszystkich dorosłych (niektóre najbogatsze kraje już to rozważają) i darmowej edukacji na każdym etapie życia. Pieniądze na to mogą pochodzić z opodatkowania „złych rzeczy”, np. zanieczyszczeń, państwo może też mieć udział w dochodach z własności intelektualnej, którą chroni. I w końcu, trzeba będzie sprawić, by podaż pracy spotykała się z popytem na nią. To, że trudno jest to osiągnąć, nie znaczy, że jest niemożliwe.