Czy Polexit miałby sens?
© ShutterstockProf. Włodzimierz Julian Korab-Karpowicz, historyk myśli politycznej, politolog, Uczelnia Łazarskiego w Warszawie i Uniwersytet Zayed w Dubaju
Cieszę się, że Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Dużo się nauczyliśmy i zebraliśmy sporo doświadczeń, ale teraz należy pomyśleć, co dalej. Zwolennicy UE twierdzą, że korzystamy z jej dobrodziejstw, jak fundusze europejskie czy ułatwienia w eksporcie, oraz że cywilizujemy się przez dostosowanie do jej wymogów. Czy to prawda?
Zacznijmy od unijnych funduszy i dopłat. Polska zyskuje, lecz jednocześnie traci. Otrzymujemy je, ale i płacimy składki oraz podlegamy regulacjom, które zmniejszają naszą wolność gospodarczą. W rezultacie tracimy. Najlepszym tego dowodem są Grecja, Hiszpania, Portugalia i Irlandia. Były pierwszymi beneficjentami funduszu spójności, którego celem była restrukturyzacja i modernizacja tych krajów. Tam też na siłę wprowadzono euro. I to właśnie te kraje objął największy w Europie kryzys gospodarczy.
Funduszom zawdzięczamy lepsze drogi i piękne stadiony. Lecz wiele pieniędzy marnuje się na projekty, których jedynym celem jest je wydać. W niewielkim stopniu służą one poprawie gospodarki. Rzecz jasna bezpośredni beneficjenci funduszy są zadowoleni, ale naszej konkurencyjności to nie polepsza.
Dzisiaj Unia jest w poważnym kryzysie, który wyraża się brakiem konkurencyjności, niskim tempem wzrostu gospodarczego, problemami w strefie euro i bezrobociem przekraczającym w niektórych krajach 25 proc. Jednocześnie nie ma wizji. Preferowana jest konsumpcja prywatna i publiczna, co prowadzi do kolosalnego publicznego zadłużenia.
Ale jest jeszcze jeden ważny wymiar Unii – społeczny. Kiedy do niej wstępowaliśmy, wielu z nas miało przed oczami piękną wizję „Europy jako Ojczyzny Narodów”, jak sformułował to Charles de Gaulle. Ta wizja, realizowana przez EWG, była bardzo trafna. Zwiększyła zamożność i przyczyniła się do pokoju. Jednak widać wyraźnie, że dzisiejsza Unia coraz bardziej odchodzi od modelu współgrających ze sobą, wolnych państw w kierunku pogłębionej integracji, której celem jest państwo ponadnarodowe. Ten kierunek nazywam ideologią integracji. Nie ma on bowiem uzasadnienia gospodarczego ani politycznego. Jego wyrazem nie jest Europa z jej różnorodnością państw, lecz nowe Bizancjum – coraz większa centralizacja i biurokratyzacja, a zarazem działanie na pokaz i niesprawność organizacyjna. W dodatku rządzone niedemokratycznie przez wąskie elity, liczące na pochlebstwa, nieskore do refleksji nad popełnianymi błędami.
Z opuszczenia Unii na pewno nie byliby zadowoleni rolnicy. Lecz trzeba spojrzeć szerzej. Ich profity okupione są tym, że staliśmy się rynkiem zbytu zachodnich towarów, przed którymi nie można się bronić. Taka transakcja wiązana. I podejrzewam, że polskie rolnictwo stałoby się dużo bardziej konkurencyjne, gdybyśmy byli niezależni w kształtowaniu naszej polityki.
Są osoby, które twierdzą, że z członkostwem w UE wiąże się prestiż. Jest on jednak pozorny. Przepracowałem 20 lat na zagranicznych uczelniach i wiem, że prestiż na świecie wzbudza zwykle siła. Dzisiaj jednak jest już powszechnie wiadomo, że Unia jest słaba – gospodarczo i politycznie. Polska zaś wzbudza prestiż, szczególnie na Bliskim Wschodzie, bowiem naszą siłą jest stara kultura, a przede wszystkim religia chrześcijańska, którą, w wyniku sekularyzacji przestrzeni publicznej, państwa starej Unii utraciły.
Jeżeli UE będzie dalej zdążała ku Bizancjum, odłączmy się od chorego tworu i stwórzmy Unię Centralnej Europy, złożoną z państw niezadowolonych z brukselskiej biurokracji. Nie stanie się to od razu, ale jest to alternatywa. W takiej przyszłości będziemy liderem, zaś w UE – nigdy. Bo Niemcy i Francja nie oddadzą swej dominującej pozycji.
Dr hab. Marek Grela, profesor Akademii Finansów i Biznesu Vistula w Warszawie, były wiceminister spraw zagranicznych i pierwszy polski ambasador przy Unii Europejskiej
Polexit brzmi jak pytanie „czy chcesz być zdrowy, czy zostać kaleką”. Ci, którzy myślą o wyjściu Polski z UE, nie rozumieją współczesnego świata. W nim ścierają się interesy nie krajów, lecz wspólnot gospodarczych i handlowych. Nawet USA nie działają w pojedynkę. Obok silnych więzów z Europą są też związane układem NAFTA czy porozumieniem TPP.
Dziś świat jest powiązany siecią umów pozwalających regulować współpracę i równoważyć interesy. A suwerenność nie oznacza (i nigdy nie oznaczała) robienia „co się żywnie podoba”, bez poszanowania umów i prawa międzynarodowego. Unia Europejska, która jest obecnie wspólnotą głównie małych i średnich państw, zapewnia poszerzenie suwerenności mniejszych krajów, by – jak to ujął pewien irlandzki polityk – miały szansę przedstawiać swój punkt widzenia i współkształtować politykę, czego nigdy samodzielnie nie mogłyby czynić. W UE jest to możliwe tylko w warunkach przestrzegania kultury kompromisu, ciągle wątłej w naszym życiu politycznym.
Unia jest najbardziej zaawansowanym przedsięwzięciem integracyjnym. Jego fundamentem jest jednolity rynek liczący ponad 500 mln konsumentów. I jako całość jest w stanie uzyskać koncesje handlowe dla swych członków, bo o jej sile decyduje łączny potencjał 28 państw i wspólne prowadzenie negocjacji. Przykładem może być umowa z Koreą Południową czy Kanadą. W Europie nie ma miejsca dla „singli”, zwłaszcza ubogich i niedostatecznie obytych w wielkim świecie. Unia to również projekt cywilizacyjny i polityczny – wspólnota demokratycznych państw, które w art. 2 Traktatu Lizbońskiego zobowiązały się do poszanowania wartości demokracji i państwa prawa.
Pamiętajmy, że Polska to kraj na dorobku, zmagający się z wieloma problemami, ale i mający niekwestionowane sukcesy. Nasz eksport wzrósł od 2004 r. trzykrotnie, do blisko 180 mld euro rocznie. Mieliśmy najwyższy w UE wzrost PKB, zmniejszając różnicę w stosunku do bogatszych państw – z czterdziestu kilku do 68 proc. przeciętnej unijnej. Ale ciągle przed nami długa droga. Wykorzystaliśmy proste rezerwy, nasza konkurencyjność jest oparta na taniej sile roboczej, a gospodarka mało innowacyjna, mamy też skromną pozycję na rynkach pozaeuropejskich. Musimy więc swą pozycję wzmocnić, a nie marnować szanse.
Dobrowolne wystąpienie z Unii jest przewidziane przez Traktat o Unii Europejskiej (art. 50). To nowy przepis, ale drzwi wyjściowe mają klamkę tylko z jednej strony – powrót, bez względu na argumenty, jest wykluczony. Dla polskiego rolnictwa byłaby to katastrofa, bo unijny rynek jest szczególnie chroniony przed konkurencją z zewnątrz. Dla przemysłu oznaczałoby to wycofanie sporej części inwestycji bezpośrednich o wartości ponad 100 mld euro. Stracilibyśmy też korzystny dostęp do rynku niemieckiego, naszego głównego partnera.
Nawet jeśli na załatwienie „rozwodu” są dwa lata, to potem traci się wszelkie przywileje: dostęp do półmiliardowego rynku oraz swobodę podróżowania i osiedlania się czy podjęcia pracy. Lecz także prawo do podstawowej opieki zdrowotnej, udziału w wymianie studentów Erasmus czy korzystania z jakichkolwiek środków z budżetu UE – nie tylko na rolnictwo czy rozwój regionów, ale również na badania, uczestnictwo we wspólnych projektach itd. Owszem, potem można negocjować warunki relacji z Unią, co potrwa latami. Jednak im kto słabszy i bardziej skłócony, tym gorszy uzyska rezultat.
Z góry uprzedzam kontrargument, że możemy wypracować z UE specjalne stosunki – Polska nie jest Norwegią ani Szwajcarią. I zapewne nigdy nie będzie.