Praktyczny jak Kolumbijczyk

© Shutterstock
© Shutterstock 56
Przeciętnemu Kowalskiemu Kolumbia kojarzy się z narkotykowymi kartelami. No, może jeszcze z plantacjami kawy, znacznie rzadziej z Shakirą, a już zupełnie sporadycznie z Gabrielem Garcíą Márquezem. Ten południowoamerykański kraj to przykład tego, do jakiego stopnia patrzymy na świat przez pryzmat stereotypów.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 9/2016 (12)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Kolumbia, z czego rzadko zdajemy sobie sprawę,  to kraj ponad trzy i pół razy większy niż Polska. A 50 mln jej mieszkańców czyni ją drugim – po Brazylii – najbardziej zaludnionym państwem na południowoamerykańskim kontynencie. 

Teraz zaskoczeń będzie więcej. Sporą niespodzianką może być dla nas to, że uznawane za siedzibę narkotykowej mafii Medellín – druga co do wielkości metropolia w kraju (prawie 4 mln mieszkańców) – zostało w 2012 r. uznane przez „The Wall Street Journal” i „Urban Land Institute” za... najbardziej innowacyjne miasto na świecie. Dlaczego? O tym za chwilę. Na razie rozprawmy się ze stereotypem dotyczącym czyhających wszędzie w Kolumbii, a już zwłaszcza we wspomnianym Medellín, niebezpieczeństwach. 

Każdy, kto po raz pierwszy przyjedzie do tego kraju, musi zwrócić uwagę na powszechną obecność funkcjonariuszy policji i wojskowych – na ulicach i w publicznych gmachach. W naszych oczach taki obraz kojarzy się właśnie z zagrożeniem, z jakimś ciągłym stanem wyjątkowym. Ale tutaj jest przeciwnie: umundurowani i uzbrojeni mężczyźni dają poczucie bezpieczeństwa. 

Oczywiście w kolumbijskich miastach wciąż są „złe dzielnice”, do których po zmroku nie radzę zapuszczać się nikomu, a zwłaszcza turystom. Choć czasami można się w nich znaleźć zupełnie niespodziewanie. W Bogocie (stolicy kraju z ponad 8 mln mieszkańców) jeden z takich niebezpiecznych kwartałów znajduje się raptem kilkaset metrów od prezydenckiego pałacu. Sporym zaskoczeniem dla przybyszów z Europy mogą być też nietypowe, jak na nasze warunki, zabezpieczenia hoteli czy domów. Na porządku dziennym jest np. stosowanie drutu kolczastego, czasami nawet pod prądem. 

Wszystko to służy jednak bezpieczeństwu i znacząco poprawia jakość życia, szczególnie w porównaniu z niedawną przeszłością. Dowód? Liczba morderstw i napaści w Medellín jest dziś 4-krotnie niższa niż jeszcze kilkanaście lat temu. 

Oczy dookoła głowy

Teoretycznie w Kolumbii obowiązuje ruch prawostronny, ale w praktyce bywa z tym różnie. Zarówno w miastach, jak i poza nimi, kierowcy jeżdżą na tyle szybko i agresywnie, że nawet ktoś znający zwyczaje panujące na drogach na południu Europy może być zaskoczony. Przepisy łamią wszyscy. Nie jest np. niczym nadzwyczajnym, że pasażerowie wsiadają lub wysiadają z taksówki, a także z autobusu, na środku skrzyżowania w centrum miasta. Zresztą podróżowanie transportem publicznym jest tu sztuką samą w sobie. Miejskie autobusy nie mają stałych tras ani przystanków, nie mówiąc już o regularnych rozkładach jazdy. Za przednią szybą znajduje się zwykle (choć nie zawsze) mała tabliczka z nazwami najważniejszych miejsc, które kierowca mija po drodze. Dla przyjezdnych odnalezienie się w tych warunkach może być nie lada wyzwaniem, tym bardziej że ulice w kolumbijskich miastach noszą zasadniczo tylko... dwie nazwy: Carrera (te z północy na południe) i Calle (ze wschodu na zachód) oraz numery, a czasami mają przypisane numery i litery. 

Gdy ktoś chce wysiąść z autobusu krzyczy do kierowcy: la proxima, por favor (przy następnej, poproszę) i może liczyć, że przy najbliższym skrzyżowaniu czy przecznicy pojazd przystanie na kilka sekund. 

Metro, metrobus i metrocable

Od kilku lat w największych miastach Kolumbii oprócz tradycyjnych autobusów funkcjonują także z powodzeniem tzw. metrobusy (zwane również BRT od Bus Rapid Transit). To bardzo typowy dla Ameryki Południowej środek transportu miejskiego: po wydzielonych pasach (zazwyczaj pośrodku jezdni) jeżdżą szybkie i zwykle dłuższe od tradycyjnych autobusy, które zatrzymują się na sporych przystankach-stacjach. 

W Medellín działa także jedyny w kraju system metra. Odbiega on jednak od tego, z czym metro nam się zwykle kojarzy. Nie ma tu żadnych tuneli ani podziemnych stacji. Główna, licząca 20 stacji linia A, biegnąca wzdłuż przecinającej miasto rzeki Medellín, zbudowana jest w całości na specjalnej estakadzie wznoszącej się kilka metrów nad ziemią. Metro to także jedno z najczystszych miejsc w mieście. Na stacjach i w pociągach obowiązuje kategoryczny zakaz jedzenia i picia czegokolwiek, a specjalne służby policyjno-porządkowe naprawdę pilnują, by pasażerowie go przestrzegali.

Uzupełnieniem linii A jest tzw. metrocable, czyli system kolejek linowych łączących znajdujące się na dnie doliny centrum Medellín z położonymi na pobliskich stokach ubogimi przedmieściami. Budowa tych linii była jednym ze sposobów władz miasta na walkę z bezrobociem.  Metrocable pozwala bowiem mieszkańcom najbiedniejszych i położonych najwyżej slumsów dostać się do centrum w ciągu zaledwie pół godziny. Jadący krętymi ulicami autobus na przemierzenie samej tylko trasy z góry w dół (różnica wzniesień sięga tu nawet 300 m) potrzebuje zazwyczaj od półtorej do dwóch godzin. A właśnie czas dojazdu był jednym z powodów, dla których tutejsi najbiedniejsi mieli kłopoty z podjęciem pracy zarobkowej.

Z myślą o nich samorząd miasta nie tylko zbudował metrocable, ale stale dofinansowuje też przejazdy samą  kolejką. Lokalni mieszkańcy mają prawo do aż 90-procentowej zniżki na ceny biletów. Czy przyznanie Medellín tytułu najbardziej innowacyjnego miasta na planecie jeszcze kogoś teraz dziwi?

Długi weekend

Władze Medellín zrobiły w ogóle w ostatnich latach bardzo dużo, aby ograniczyć wpływy mafii, walczyć ze społecznymi nierównościami i aktywizować mieszkańców. Obecnie na budżet partycypacyjny wydawanych jest już kilka procent wszystkich pieniędzy, jakimi dysponują. W mieście, zwłaszcza w biedniejszych dzielnicach, powstają biblioteki wyposażone w komputery z dostępem do internetu, które pełnią funkcję centrów kulturalno-społecznych, wstęp do sporej części muzeów i na wiele wystaw jest bezpłatny, a na skwerach, na których zamontowano przyrządy do ćwiczeń, organizowane są zajęcia sportowe, np. animowana przez trenerów poranna gimnastyka dla seniorów. 

A tego typu zajęcia ruchowe mogą się tu odbywać przez okrągły rok, bo w leżącej na równiku Kolumbii nie ma tradycyjnych pór roku. Słońce wstaje tu zawsze ok. godz. 6 rano i zachodzi o 18. Przyzwyczajony do tego Kolumbijczyk, który po raz pierwszy przyjeżdża np. do Europy czy USA, bywa w lekkim szoku, gdy okazuje się,  że zimą już wczesnym popołudniem robi się ciemno, a latem dnieje przed czwartą nad ranem. 

Brak pór roku ma też swoje praktyczne konsekwencje. Wakacje w kolumbijskich szkołach są... dość nieregularne. W części szkół wolne jest np. w lutym i marcu, w innych w czerwcu i lipcu, a jeszcze w innych we wrześniu i w październiku (trochę jak w Polsce ferie zimowe, choć u nas dotyczy to tylko dwóch miesięcy). Mieszkańcy Kolumbii mają zresztą więcej tego typu praktycznych i pożytecznych rozwiązań. Każde święto i dzień ustawowo wolny od pracy są tu ruchome. Jeśli taki dzień wypada np. w środę, jest przesuwany na poniedziałek lub piątek i już można się cieszyć długim weekendem. 

Wszystko na sprzedaż

Choć oficjalne statystyki mówią o kilkuprocentowej stopie bezrobocia, brak pracy w przypadku sporej części społeczeństwa to wciąż jeden z poważniejszych problemów Kolumbii. Nic więc dziwnego, że w kraju hojnie obdarzonym najróżniejszymi bogactwami naturalnymi – od węgla i ropy naftowej, poprzez rudy złota i srebra, aż po kamienie szlachetne (największe zasoby szmaragdów na świecie) – kwitnie proceder nielegalnego pozyskiwania tych kopalin. Zjawisko to jest tak rozpowszechnione, że w niektórych departamentach (odpowiednikach naszych województw) z takich właśnie nielegalnych i skrajnie niebezpiecznych kopalń pochodzi ponad połowa wydobywanego tam węgla czy rud metali. Oczywiście wypadki, w tym śmiertelne, są na porządku dziennym.

Kolumbijczycy nie lubią jednak narzekać i starają się na własną rękę działać, aby zarobić kilka groszy. Zwykły obrazek w centrum każdego tutejszego miasta w godzinach szczytu, to mężczyźni przechadzający się pomiędzy stojącymi w korkach samochodami, którzy trzymają wielkie tace z plastikowymi kubeczkami. Sprzedają świeżo wyciśnięte soki owocowe. Na ulicach handluje się tu wszystkim: warzywami i owocami (np. bezpośrednio z taczek), gorącymi przekąskami, kapeluszami i sznurowadłami, aż po... minuty połączeń telefonicznych. Wszędzie spotkać można ludzi z „szyldami” minuto celular lub llamadas i paroma telefonami komórkowymi (najczęściej na łańcuszkach). Oferują tanie rozmowy, a z ich usług korzystają wszyscy, od biedaków, poprzez turystów, aż po biznesmenów.

Choć życie w tym kraju nie należy do łatwych, to Kolumbijczycy, którzy, jak już wspomniałem, nie narzekają i nie rozpamiętują, są jednymi z najszczęśliwszych mieszkańców naszego globu (zaraz po mieszkańcach Kostaryki i Wietnamczykach). Wskazuje na to choćby Happy Planet Index ogłaszany co roku przez New Economics Foundation, ale poczuje to też każdy, kto ich choć trochę pozna. 

My Company Polska wydanie 9/2016 (12)

Więcej możesz przeczytać w 9/2016 (12) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ