Belgradzka układanka

© Shutterstock
© Shutterstock 91
Belgrad rozlewa się po naddunajskich wzgórzach. Kwartały liszajowatych bloków mieszają się tu z przepychem secesji, szklanymi biurami i śladami otomańskiego panowania. Trochę trzeci świat, a trochę pierwszy. Dla Polaka, z paru względów, egzotyczny.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 7/2016 (10)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Ludzie w pociągu z Budapesztu do Belgradu,  głównie Serbowie, opowiadają mi, co powinienem zobaczyć w Jugosławii. Tak, w Jugosławii. Być może to serbski kompleks, ale o urokach dalmatyńskiego Splitu czy starego miasta w Sarajewie opowiadają z dumą i zachętą, jakby chodziło o ich własny kraj. Zobacz to, zobacz tamto. Wszystko widzieli w tej swojej dawnej ojczyźnie. Nie mówią o antagonizmach, choć w wypowiedziach na temat Bośni czuć silną nutę antyislamizmu. Gdy zauważam, że Bośniacy przyjęli przecież islam już kilkaset lat temu, odpowiadają, że teraz to co innego i że oni celowo „sturczają” swój język, wychodzą z serbsko-chorwackiej wspólnoty. Bo tak o swoim języku mówią moi współpasażerowie. Nie serbski, a serbochorwacki. Jeden język. Kilka dialektów, ale język jeden. W chorwackim Nowym Sadzie dosiada się słoweńska turystka. – Jeden język – mówi. – Wszystko rozumiem, choć niby słoweński to odrębna bajka. Tylko ta cyrylica, ale można się nauczyć. 

Przeciętny Serb balansuje zresztą na granicy alfabetycznej schizofrenii. Często na jednym sklepie napis „przecena” jest w alfabecie łacińskim, a na drugim – w cyrylicy. Jeden autobus ma rozkład jazdy w tym alfabecie, drugi w tamtym. Ale Serbowie – przyzwyczajeni do chaosu w tylu innych dziedzinach życia – jakoś sobie z tym radzą. 

Docieramy do Belgradu. Największa metropolia byłej Jugosławii, imponująca kiedyś w komunistycznym świecie klimatem zamożnego Zachodu, przypomina wielką układankę. Wkrótce przekonujemy się, że w zależności od tego, w której jej części wybierzemy się na spacer, wyjdzie nam zupełnie inny wzór. 

Przybysze

Gdy wysiadamy na dworcu, od razu napotyka nas smutny widok: koczujące pod wiatą tutejszego baru dziesiątki smagłoskórych bezdomnych. Za dnia przesiadują też w pobliskim parku, słuchając muzyki z telefonu i paląc papierosy. To właśnie wzdłuż torów z Belgradu do Budapesztu szły tłumy szukające furtki do wymarzonego unijnego dobrobytu. Pozostałości wielkiej wędrówki ludów zdają się pogrążone w czarnej depresji. Nic nie mówią, niczym nie handlują, nie wchodzą do centrum miasta, zadowalając się terenami wkoło dworca. Naprzeciwko stoi kolorowo pomalowana lokomotywa. Z jej wnętrza wychodzi kilkunastu chłopaków. Podają sobie plecaki i karimaty i idą w kierunku parku-bazy. Chyba nie sprawiają problemów, nie interesuje się nimi policja. Na stromych uliczkach obok stacji wiele sklepów wywiesiło jakieś kartki po arabsku, ale dalej już nie. Jakby to było minimiasto, którego zapadnięci w sobie goście nie chcą opuszczać. 

Dla Polaka Belgrad jest milszy. Język podobny, ludzie pomocni, piwo tanie. Snujemy się po zaśmieconych ulicach. Z tramwajowych trakcji lecą iskry, po ulicach mkną swojskie Solarisy. Mam wrażenie, że to trochę trzeci świat, a trochę Zachód. Ekskluzywne marki dumnie prężą się na witrynach, a nad trotuarami górują XIX-wieczne kamienice. Jednak tuż obok prestiżowego hotelu Moskwa stoją domki z nieotynkowanych pustaków przypominające południowoamerykańskie favele. Widzę szklane gmachy międzynarodowych korporacji i drogie samochody wybijające się w ubogim i poszarzałym otoczeniu. 

Na przystanku obładowany tobołami Rom uderza w potylicę córkę. Nikt nie zwraca uwagi. Dziewczynka w rewanżu kopie ojca w kolano. Matka, z drugim dzieckiem przy piersi, przygląda się temu obojętnie, paląc papierosa. Obok na murze ogromna twarz Nicolasa Cage’a. 

Szukamy imprezy

W internecie wyczytaliśmy, że Belgrad to najbardziej imprezowe miasto świata – tak uznali w 2012 r. użytkownicy portalu Lonely Planet. Może chodziło im o legendarne barki – ale one tętnią całonocnym życiem tylko wtedy, gdy jest ciepło. My przyjechaliśmy przed sezonem i spotyka nas lekki zawód. Większość knajp i klubów jest otwarta tylko do północy. To prawda, Belgrad szumi i bawi się, lecz o pewnej godzinie wszystko cichnie. Zastanawiając się, czy może źle szukamy, idziemy w okolice dworca, gdzie obok rozpadających się potureckich domków stoi kilka wielkomiejskich kamienic z dizajnerskimi sklepami i klubami. Naszą uwagę przyciąga knajpa Mladost opatrzona staromodnym neonem. Nie jesteśmy w stanie się do niej wcisnąć. Widocznie wszyscy mieszkańcy najbardziej zabawowego miasta globu spotkali się w tym jedynym, otwartym późną nocą, miejscu. 

Knajpiane życie Belgradu, choć nie tak szalone, jak twierdzi internet, ma jednak wielki urok. Jego podstawowym elementem jest muzyka. Serbowie nie traktują jej jako tła. Albo jest tak głośna, że trzeba sobie krzyczeć prosto do ucha, albo nie ma jej wcale. Ale jeśli już jest, to zazwyczaj na żywo. Tradycja grania w lokalach, w Polsce w zasadzie wymarła, w Belgradzie ma się świetnie. 

Warto też wiedzieć, że to miasto było kolebką jugosłowiańskiego new wave’u, jednego z najciekawszych muzycznych zjawisk lat 80. Słynna była też tutejsza scena klubowa, która eksplodowała w latach 90. wraz z początkiem wojny na Bałkanach. Były to podłe czasy, ludzie ginęli, inflacja szalała. Belgradczycy uznali, że już nic im nie zostało poza butelką i tańcem. Technokluby wyrastały jak grzyby po deszczu, na placach organizowano koncerty. Dziś wydaje się, że miastu brak już tej ekstremalnej energii. Wojna się skończyła, a mieszkańcy być może wolą się bogacić niż bawić do upadłego... 

– Poziom życia rośnie, to prawda – mówił poznany w pociągu Stefan – ale bardzo nierównomiernie. Jest grupa ludzi, którym się wiedzie, nie tylko gangsterów, ale też zwykłych Serbów, których coraz częściej stać na wakacje w Egipcie i obiad w drogiej restauracji. Belgrad się ugrzecznia i upodabnia do reszty kontynentu. 

Pomnik cara

Idziemy głównym deptakiem miasta, Knez Mihailova, w stronę XVII-wiecznego tureckiego fortu Kalemegdan. Grupka breakdancerów zachęca przechodniów, by wrzucili do czapki parę dinarów. Zazdrośnie spogląda na nich dziadek w tradycyjnym stroju z szerokimi spodniami, wygrywający na akordeonie bałkańskie piosenki. Trochę jak w filmach Kusturicy. Po ulicy przechadzają się panie w kostiumach w panterkę, w złotych butach. Wypatrujemy egzotyki, więc na takie widoki zwracamy uwagę bardziej, niż na powszechnych w całej Europie hipsterów i dziewczyny przyodziane w za duże szaliki. 

Rozbawieni Serbowie podążają do którejś z tysiąca knajp losowo rozrzuconych po mieście. Samochody trąbią, policja spisuje grupkę cygańskich dzieci, pod artystycznymi muralami przechadzają się zakapiory w skórzanych kurtkach. 

Na placu Republiki żebrak pokazuje wrzody na nodze i zbiera na szpital. Z modnej kawiarni dobywa się hałas popowych hitów, które mieszają się z pasażami Liszta granymi na mobilnym pianinie przez długowłosego chłopaka... Przez Terazije zmierzamy w stronę parlamentu przypominającego amerykański Kapitol. W jego pobliżu natrafiamy na pomnik ostatniego rosyjskiego cara Mikołaja II. Jest nowy, z 2014 r. Czarno-złoty metal mieni się w słońcu, na granitowym postumencie wyrazy wdzięczności i deklaracja wiecznej przyjaźni. Nieopodal powiewają flagi Rosji i Serbii. To pokazuje, jak niewspółmierne i wykluczające się nawzajem są różne narodowe narracje historyczne. Dla nas carat to zaborca, ciemiężyciel, atakowany przez wielkich poetów. Dla Serbów przeciwnie  – Rosjanie to wyzwoliciele, w dodatku prawosławni bracia. Aleksander II – ten sam, który krwawo stłumił powstanie styczniowe – 15 lat później, podczas wojny z Turcją, obiecał południowym Słowianom wyzwolenie z otomańskich kajdan i niepodległy żywot gwarantowany siłą carskiego imperium. Z przyczyn strategicznych, by kontrolować Bałkany, ale jednak Serbię wyzwolił. 

Pierwszym obcym językiem, którego młodzi Serbowie uczą się w szkołach, jest rosyjski. Angielski dochodzi w późniejszych klasach i nawet obecny proeuropejski rząd nie chce tego zmieniać. To ważne, by młodzi mogli dogadać się z największym przyjacielem Serbii – szczególnie teraz, gdy bałkańscy kuzyni zostawili ją na lodzie. 

Ten sentyment dostrzegam co i rusz. Na straganach dwugłowy serbski orzeł przytula się do dwugłowego rosyjskiego orła na koszulkach, Putin pozdrawia z ręczników i klapek. Nacjonalizm, wyrażany w ten więcej niż egzotyczny dla Polaka sposób, ciągle jest w Belgradzie modny, choć napisy „Serbia dla Serbów” mieszają się z „Go vegan” czy „Kapitalizm zabija”. 

Dunaj i Sawa

Zapada zmrok. Wracamy z tureckiej twierdzy, otoczonej rozległym parkiem. Roztacza się z niej niesamowity widok na tzw. Novi Beograd – budowaną od lat 60. dzielnicę futurystycznych bloków, które, wspinając się po wzgórzach, wyglądają jak osiedla jakiejś pozaziemskiej cywilizacji. Rzeka ma tutaj dwa kolory. W pobliżu Kalemegdan ciemna Sawa wpada do jasnego, turkusowego Dunaju i przez jakiś czas widać te barwy płynące obok siebie. Przychodzi mi na myśl, że z całym tym miastem jest podobnie – zmierza w jakimś kierunku, lecz widać, że koegzystują w nim skrajnie różne siły. Belgradczycy chcą być wielkomieszczańskimi Europejczykami, chodzić do Starbucksa, ale nie kosztem tradycji i kawiarni z kawą w miedzianych rondelkach. Chcą do Unii, hołdując jednocześnie bezkrytycznej przyjaźni z Rosją. Ulotek „Belgrade Transsexuals Liberation” jest nie mniej niż tych o serbskości Kosowa. Nietrudno o portrety Tity i o obrazki ze zbrodniarzami wojennymi z lat 90. Flagi Unii i krzyże celtyckie. Artystyczne kafejki i nowobogackie jadłodajnie. Japońscy turyści i ponurzy skinheadzi. Belgrad chce być jednocześnie stolicą niegdysiejszej Jugosławii, Wielkiej Serbii i małej, południowoeuropejskiej demokracji. Ma wielkie ambicje, tylko jeszcze nie wie, jakie. Układa się sam i wciąż szuka odpowiednich puzzli. 

My Company Polska wydanie 7/2016 (10)

Więcej możesz przeczytać w 7/2016 (10) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ