Zdjęcie Catherine Eddowes
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 1/2017 (16)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Odebrał nas mój wujek. Pierwszą noc mieliśmy spędzić u niego, w Grays, jednej z wielu sypialni na przedmieściach Londynu. Jest to bezbarwne miasteczko przy torach kolejowych, w którym osiedla się wielu imigrantów. Mieszka tam sporo Polaków, są też przynajmniej dwa polskie sklepy.
Dwa kościoły
Prawdopodobnie jedyną atrakcją Grays jest przeuroczy kościółek pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Jego początki sięgają Wilhelma Zdobywcy. Postanowiliśmy go obejrzeć jeszcze w dniu przylotu. O dziwo, panował tam spory ruch, chociaż nie było nabożeństwa. Stały za to stoły z kawą, herbatą i ciastkami. Pastor szybko domyślił się, że jesteśmy turystami. Zagadnął nas, zaproponował, że opowie o historii kościółka, wręczył kilka folderów. Mówił o tym, jak bardzo świecki stał się jego kraj. Przeszło połowa Anglików to zadeklarowani ateiści. Ale podobno kościoły są coraz częściej postrzegane jako miejsca spotkań lokalnych społeczności, pomagają budować poczucie jedności i przynależności kulturowej, co przyciąga nawet niedowiarków.
Do Londynu właściwego pojechaliśmy nazajutrz. Chcieliśmy zobaczyć to, co każdy turysta: budynek parlamentu ze słynnym Big Benem, British Museum i National Gallery, zmianę warty pod pałacem Buckingham, a wreszcie – opactwo westminsterskie. Opactwo i parlament rozdziela tylko Abingdon Street, która jest częstym świadkiem pochodów i demonstracji. Anglicy to naród rozpolitykowany i wysoko ceniący zaangażowanie społeczne. Również w dniu naszej wizyty natknęliśmy się na tłum ludzi z transparentami i megafonami. Wzywali do zwiększenia praw imigrantów i otoczenia ich lepszą opieką.
Opactwo jest pięknym zabytkiem, ale godne uwagi są też odbywające się w nim nabożeństwa. Anglikańscy duchowni zapraszają na nie również osoby niewierzące. Wzięliśmy udział w Evensong, czyli nabożeństwie wieczornym, i przyznam, że warto tego doświadczyć. Ostatnie promienie słońca wpadające przez wysokie okna i anielskie głosy chłopięcego chóru rozbrzmiewające pod gotyckim sklepieniem to niesamowite, mistyczne połączenie.
Wieczór postkolonialny
Po dniu pełnym wrażeń pojechaliśmy do East Ham. To kolejna londyńska sypialnia, choć, w odróżnieniu od Grays, znajduje się jeszcze w granicach administracyjnych miasta, w obrębie East Endu. Z centrum jedzie się do niej metrem jakieś 20–30 min. Wygodny dojazd i niskie ceny zachęciły nas do zarezerwowania tam noclegu. Gdy wyszliśmy ze stacji, znaleźliśmy się w tłumie ludzi. I byliśmy jedynymi białymi. Słyszeliśmy najróżniejsze języki – tylko nie angielski. W barach próżno było szukać hamburgerów czy tradycyjnej fish and chips, a powietrze było ciężkie od woni korzennych przypraw z bud z curry, falafelem czy kebabem. Tak oto wylądowaliśmy w najbardziej multi-kulti dzielnicy Londynu, w której biali stanowią mniej niż 12 proc. populacji. Wśród nich wielu to imigranci z Europy Wschodniej, zaś pozostałe 88 proc. stanowią przybysze z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji Południowej.
Nasz bed & breakfast znajdował się przy cichszej, bocznej uliczce, Milton Avenue, która z rzędami ceglanych bliźniaków i zadbanymi ogródkami wyglądała tak brytyjsko, jak się nazywała. A że akurat maszerowała nią kolumna około stu dzieciaków w białych szatach, eskortowana przez pięć mam w czarnych nikabach odsłaniających tylko oczy? Cóż, to jest właśnie Londyn.
Lody w teatrze
Chyba dla kontrastu na kolejną wycieczkę wybraliśmy się do Kensington, jednej z zamożniejszych dzielnic miasta. Słońce nadal świeciło mocno, odbijając się od białych ścian willi, łagodząc ciemną zieleń bram i furtek, którą z jakiegoś powodu upodobali sobie londyńscy bogacze. Cel mieliśmy konkretny – przybyliśmy jako pielgrzymi pragnący zobaczyć dom, w którym żył i umarł Farrokh Bulsara, to znaczy, przepraszam, Freddie Mercury, wokalista grupy Queen (jesteśmy jej zagorzałymi fanami). Nie był on zresztą jedynym artystą związanym z Kensington. W swoim czasie mieszkał tam też Elton John. A także Agatha Christie, która pod numerem 58 przy Sheffield Terrace spędziła 7 lat (między 1934 a 1941 r.) i napisała 16 książek. Jej willa była naszym kolejnym celem. A skoro już o pisarkach mowa, to wartą 4,5 mln funtów posiadłość miała tam też J.K. Rowling.
Obszedłszy Kensington i kilka innych miejsc związanych z królową kryminału (byliśmy m.in. we Florin Court, apartamentowcu w stylu art déco, w którym 24 lata swego telewizyjnego życia spędził Herkules Poirot, grany przez Davida Sucheta), przenieśliśmy się na West End. Szczególnie interesowały nas Soho i Chinatown. Dziś jest to modna, droga okolica. Soho słynie z ekskluzywnych klubów i wykwintnych restauracji. Jednak w XIX w. szanujący się londyńczycy tam nie zachodzili. Była to dzielnica imigrantów, prostytutek i szmatławych musicali. Sytuacja zaczęła się zmieniać w połowie XX w., a w latach 60. i 70. migrowali tam artyści (co zostało pokazane w słynnym „Powiększeniu” Antonioniego). W latach 80. ich tropem podążyły bogate mieszczuchy. Mimo to okolica pozostała wielokulturowa i niegrzeczna. Sąsiedztwo Brewer Street i Walker’s Court to tzw. dzielnica czerwonych latarni. Jest tam też sporo klubów gejowskich, przy których kręcą się m.in. transwestyci-prostytutki.
Chinatown też powstało w latach 70., kiedy Soho zaczęło się bogacić. Wcześniej chińscy imigranci swoją dzielnicę mieli na East Endzie, niedaleko East Ham, choć bliżej rzeki i doków. Marynarze ze statków przypływających z Chin mogli tam zjeść, przespać się, a także zakosztować słodkiego zapomnienia w jednej z niesławnych palarni opium.
Nasz pierwszy dzień na West Endzie zakończyliśmy wizytą w Wyndham’s Theatre (wybudowanym pod koniec XIX w.), gdzie obejrzeliśmy „Quartermaine’s Terms”, z Rowanem Atkinsonem w roli głównej. Siedząc w stromym amfiteatrze, z którego na scenę patrzyło się z góry, zafascynowani obserwowaliśmy Anglików, którzy, ilekroć po skończonym akcie zapadała pluszowa kurtyna, na 30 sek. podnosili taki rejwach, jakby siedzieli w pubie. Zjedliśmy także lody sprzedawane podczas antraktu przez przechadzające się między rzędami pracownice teatru. Okazało się, że to kilkusetletnia tradycja.
Morderstwa w Whitechapel
Strach to integralna część tożsamości Londynu. Tak było w latach jego wiktoriańskiej świetności, tak jest dzisiaj. O sile londyńczyków świadczy to, że nauczyli się z tym żyć, czasami stawiając czoło swym lękom, a czasami – robiąc z nich rozrywkę. Dobitnie świadczy o tym ich niesłabnąca fascynacja Kubą Rozpruwaczem (ang. Jack the Ripper), pierwszym seryjnym mordercą-celebrytą. Wycieczki śladami zbrodniarza to popularna atrakcja turystyczna, ale można z nich wiele się dowiedzieć o naturze miasta.
Wraz z grupą innych chętnych spotkaliśmy się wieczorem pod stacją metra Tower Hill, w osławionej dzielnicy Whitechapel. Było chłodno, w powietrzu wisiała mżawka, pomarańczowe światło latarni wydawało się rozmyte. Nasz przewodnik, Donald Rumbelow, światowej sławy ripperolog (tak, Anglicy zrobili z tego naukę), poprowadził nas na Mitre Street, spokojną uliczkę wypełnioną kawiarenkami, do których wyskakują na lunch pracownicy City. Zatrzymał się przy Mitre Square. Nad sceną górował słynny szklany biurowiec przezywany Ogórkiem.
– W tym miejscu, 30 września 1888 r., o godz. 1.45 nad ranem, znaleziono ciało Catherine Eddowes. Miała poderżnięte gardło, twarz pociętą brzytwą. Jej wnętrzności zostały wywleczone na wierzch i naciągnięte na prawe ramię – snuł opowieść przewodnik. Potem pokazał nam reprodukcje zdjęć z autopsji. Uczestnicy wycieczki (w większości Anglicy) byli przeszczęśliwi.
Pomaszerowaliśmy dalej, oglądać kolejne miejsca zbrodni, a im bardziej oddalaliśmy się od City, tym węższe i ciemniejsze stawały się uliczki. Przytłaczały nas szarobure mury pomazane graffiti. Po drodze Donald opowiadał o historii Whitechapel. Do dziś jest to jedna z biedniejszych dzielnic Londynu, to tam zaczyna się East End. Ze względu na bliskość doków w XIX w. osiedlali się tam imigranci i robotnicy, głównie Polacy i polscy Żydzi. Rdzenni londyńczycy, tzw. cockneys, nie ufali im i bali się ich. Podobnie jak bogaczy i generalnie wszystkich, którzy byli w jakiś sposób inni. Lista popularnych podejrzanych w sprawie Rozpruwacza daje ciekawy wgląd w ich mentalność. Znaleźli się na niej m.in. Seweryn Kłosowski, Aaron Koźmiński (lub Kośmiński) i Michał Ostróg, ale także książę Albert, syn królowej Wiktorii, i John Merrick, zwany Człowiekiem Słoniem, ze względu na deformację fizyczną wskutek choroby zwanej zespołem Proteusza.
W pewnym momencie jedna z uczestniczek spaceru, Brytyjka spoza Londynu, zapytała, gdzie może wyrzucić papierek po batoniku, gdyż nigdzie nie widzi śmietnika.
– Bo żadnego nie ma – wyjaśnił Donald. – Wszystkie usunięto po zamachach z 2005 r.
– To paranoja – skomentowała kobieta.
Donald uśmiechnął się.
– Z paranoją to myśmy zawsze byli za pan brat, kochana – odparł. – W sprawie Rozpruwacza przesłuchano 2 tys. osób, 300 było podejrzanych, a 80 aresztowano. Kiedy w grę wchodzi strach, podejrzewamy każdego.
Mila i Westminster
Początki Londynu sięgają 43 r. n.e., kiedy Rzymianie założyli nad Tamizą warowny obóz Londinium. Siedlisko, które z początku zamieszkiwało kilkanaście tysięcy żołnierzy, musiało pochłonąć wiele okolicznych osad i miasteczek, aby stać się liczącą przeszło 13 mln mieszkańców metropolią. Nie każdy jednak wie, że Londyn to tak naprawdę dwa miasta, w znacznej mierze niezależne administracyjnie. Londyn właściwy, zwany też Milą Kwadratową, to samo City. Jego teren z grubsza pokrywa się z obszarem dawnego rzymskiego obozu i warownego miasta, które zajęło jego miejsce w średniowieczu. City jest własnością kupieckich gildii, ma własną policję i Lorda Burmistrza, który wcale nie jest tożsamy z burmistrzem Londynu. Drugi człon tego konglomeratu stanowi Westminster, miasto należące do korony. To tam znajdują się parlament i słynne opactwo, a porządku pilnuje policja metropolitarna, której rewir obejmuje też pozostałe 31 dzielnic miasta. City, Westminster i inne dzielnice razem tworzą tzw. Większy Londyn. Co ciekawe, zgodnie z tradycją, każdy, kto wchodzi lub wjeżdża do City, powinien pierwej otrzymać pozwolenie Lorda Burmistrza. Dotyczy to nawet samej królowej.
Błękitny ocean Carlo Gattiego
Lody były sprzedawane podczas antraktu w brytyjskich teatrach „od zawsze”. A przynajmniej tak odpowiadali Anglicy, których o to pytałem. Dlaczego? Czemu nie np. czekoladki? Można jednak ustalić, że „od zawsze” w rzeczywistości oznacza „od II połowy XIX w”. Lody serwowane jako deser w kubeczku, który można nabyć w budce przy plaży czy na ulicy, pojawiły się bowiem w Wielkiej Brytanii dopiero w 1849 r. Do ich rozpowszechnienia przyczynił się niejaki Carlo Gatti, szwajcarski imigrant, który na swym pomyśle dorobił się milionów. Alistair Smith, analizujący sprawę dla „The Guardian”, zwraca uwagę, że odniósłszy sukces w branży słodyczy, Gatti wszedł w biznes wodewilowy. Niewykluczone, że połączył w ten sposób dwie swoje pasje. Jakkolwiek było, w latach 20. XX w. lody w teatrach stały się problemem wagi narodowej, dyskutowano o nich nawet w parlamencie. A to za sprawą zazdrosnych cukierników, którym teatry podkradały klientów. Zdaje się, że Gatti stworzył klasyczny „błękitny ocean”. Ostatecznie rozeszło się po kościach i dziś nikt do tematu nie wraca.
Więcej możesz przeczytać w 1/2017 (16) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.