O sztuce
Fot. Materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 5/2018 (32)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Prośba o krótką rozmowę od kolegi Marka, mojego serdecznego przyjaciela z pięknego Krakowa. Czemu nie? Wszak z przyjaciółmi zawsze przyjemnie pogadać, zwłaszcza jeśli ma się podejrzenia, że chodzi o coś, co jest nam szczególnie bliskie... No i się nie pomyliłem. Zaczęliśmy rozmawiać o sztuce!
Mówienie o czymkolwiek jest prostsze, jeśli się na tym znamy. Szczęśliwie, Marek doskonale wie, czym jest sztuka, więc wieczór był udany, mimo że od czasu do czasu natykałem się na woń palonych w okolicznych piecach zimowych kapci...
Ze sztuką nie jest tak prosto jak z samochodem, domem, krwistym stekiem czy nawet giełdową spółką... Sztuka nie ma jednej jedynej definicji. Każdy może (i powinien) definiować ją po swojemu i żadnym krytykom sztuki, parlamentarzystom czy organom władzy wykonawczej (prawie) nic do tego. Z licznych znanych mi definicji tego zjawiska najbardziej sobie cenię stwierdzenie Donalda Judda, według którego „sztuką jest to, co się za sztukę uważa”. Tu, nieco paradoksalnie, bardzo ważne jest to małe „się”. Jeśli dziecko namaluje na niebieskiej ścianie czerwoną kropkę, pewnie nie uznamy tego za sztukę, a i malec nie wie jeszcze, czym ona jest. Jeżeli podobną kropkę namaluje to samo dziecko, ale 25 lat później, może ona zostać uznana za sztukę przez tego młodego człowieka, lecz niekoniecznie przez jego otoczenie. Czy wtedy mamy już do czynienia ze sztuką? Być może, ale to się okaże dopiero za jakiś czas, gdy otoczenie ewentualnie podzieli jego opinię. Jest ono jednak zmienne i niejednolite, więc dla jednych będzie to sztuka, a dla innych – zwykła kropka. Zatem, kiedy to będzie sztuka, a kiedy kropka? To pierwsze może wtedy, gdy jakaś istotna część tego otoczenia uzna to za sztukę („uważa się”). Jak widać, nawet, wydawałoby się, bardzo inteligentna definicja sztuki stwarza spory problem. Pewnie najbardziej precyzyjny w rozumieniu sztuki okazałby się fiskus, próbując znaleźć kolejne źródło przychodu do opodatkowania... Kończąc ten wątek, proponuję przyjąć, że każdy sam sobie definiuje, co za sztukę uważa, a czego nie. Dyskusje w tej kwestii i tak nie zakończą się znalezieniem definicji doskonałej. Bo i nie ma takiej potrzeby.
Sztuka we współczesnym świecie to też spory biznes. Nie ogromny, jak to często przedstawiają entuzjaści, ale właśnie spory. Globalna wartość tego rynku to ok. 40–50 mld dol. rocznie, z czego udział Polski to tylko jakieś 0,15 proc., czyli kilkakrotnie mniej niż jej udział w globalnym PKB czy w liczbie ludności świata. Mamy tu zatem spory potencjał wzrostu i zaczynamy go wykorzystywać. W 2017 r. krajowy rynek sztuki wzrósł o 28 proc. Każda inwestycja deweloperska, która chce uchodzić za prestiżową, uwzględnia dzisiaj sztukę jako integralny element architektoniczny. Wśród moich znajomych kolekcje malarstwa, grafiki, rzeźby stały się już nie ekstrawagancją, ale normą estetyczną, choć jeszcze w niewielkim stopniu inwestycyjną. Trzeba jednak pamiętać, że jak na każdym rynku, i tutaj dzieją się rzeczy naganne, a nawet przestępcze. Dlatego wskazana jest daleko idąca ostrożność oraz korzystanie z profesjonalnych i uznanych doradców.
I tu rzecz kluczowa – według badań prowadzonych w Europie przez firmę doradczą Deloitte głównym czynnikiem motywującym nabywców sztuki jest jej wartość emocjonalna. I do tego szczerze namawiam. Nie moda, nie cena, ale własne emocje. A skoro już mowa o wartości, także tej emocjonalnej, pragnę przypomnieć jedno z opowiadań nieco zapomnianego Jerzego Szaniawskiego – „Wykład Profesora Tutki w Wyższej Szkole Handlowej”. Polecam też doskonałą ekranizację tego opowiadania z tytułową rolą Gustawa Holoubka z 1966 r. (czasy zamierzchłe, ale ile w tym wdzięku i mądrości...). Nie, nie zdradzę, jak Profesor Tutka mierzył wartość pewnych dwóch przedmiotów – lepiej sami to zobaczcie, zanim z YouTube’a nie znikną wszystkie odcinki tego wspaniałego miniserialu.
Więcej możesz przeczytać w 5/2018 (32) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.