Zielone Strony Biznesu. Czemu szaleją ceny gazu

Zima uderzyła w produkcję gazu w USA
Zima uderzyła w produkcję gazu w USA. To jedna z części globalnego domina, fot. Adobe Stock
Wszyscy wpadli na ten sam pomysł – na drodze ku neutralności klimatycznej zastąpmy węgiel gazem. Wystarczyła jednak jedna sroga zima oraz postpandemiczne przyspieszenie gospodarcze, by ceny gazu wzrosły dziesięciokrotnie. Gazprom lubi to.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 12/2021 (75)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Partner publikacji:

Na początku października cena gazu rosyjskiego w Europie wzrosła nawet do 160 euro za MWh. Ale trzeba wiedzieć, że znalezienie jednej rynkowej ceny gazu nie jest zadaniem prostym. Amerykanie odnoszą ceny gazu do brytyjskiej jednostki ciepła (btu) i za cenę referencyjną uznają notowania Henry Hub, przy czym Henry Hub jest punktem dostaw w Erath w Luizjanie, gdzie zbiegają się nitki gazociągów lądowych i gdzie znajduje się także port przeładunkowy, skąd skroplony gaz LNG płynie dalej w świat. Cena kontraktów na gaz Henry Hub jest ceną referencyjną, choć w istocie, w wielu miejscach na świecie jest ona zupełnie inna. W Europie ceną referencyjną rynku spot (dostawa „natychmiastowa”) są notowana gazu na giełdzie w Amsterdamie (TTF), Japonia posługuje się cenami indonezyjskiego gazu LNG. Poza Europą i USA to LNG jest standardem, a gazociągi i długoterminowe kontrakty rzadkością. Długoterminowe kontrakty na dostawy gazu między jego producentem a odbiorcą uzależniają wynagrodzenie od… notowań ropy naftowej i to ona jest tu ceną referencyjną, przy czym płacić trzeba i za gaz odebrany, i za nieodebrany (jeśli zamówi się więcej niż się zużyje płaci się za niezużyty gaz). Ceny dla odbiorców przemysłowych, komercyjnych i indywidualnych to jeszcze inna para kaloszy. 

Już sam sposób rozliczeń sprawia, że jest to rynek niezwykle skomplikowany. A to dopiero wstęp do jeszcze bardziej skomplikowanych przyczyn drożejącego gazu w Europie.

Covid i śnieg w Teksasie

Od lat popyt na gaz ziemny w gospodarce światowej systematycznie rośnie o 2 do 5 proc. (jak w 2018 r.) rocznie. I to niezależnie od wzrostu średnich temperatur na ziemi, które teoretycznie powinny obniżać popyt na ogrzewanie. Gaz wykorzystywany jest nie tylko w przydomowych kotłowniach i kuchenkach, ale przede wszystkim w przemyśle i elektrowniach. W największym stopniu za wzrost popytu odpowiada jednak przemysł, a więc i koniunktura gospodarcza. Najsilniej popyt na gaz rośnie w pacyficznej części Azji, gdzie w dostawach dominuje gaz LNG.

Jeśli zdarza się, że popyt na gaz spada to nieznacznie i tylko w latach ostrego kryzysu. Tak było w 2009 r. i tak stało się również w 2020 r., kiedy światowy popyt na gaz spadł o… 1,9 proc., czyli o 75 mld m sześc. (dane za Międzynarodową Agencją Energii). To wystarczyło, by ceny gazu Henry Hub załamały się i z 4,9 dol./m sześc. u progu 2019 r. spadły do 1,5 dol. W październiku 2021 r. przekraczały 6 dol. i były czterokrotnie wyższe niż rok wcześniej i o 20 proc. wyższe niż w szczycie sprzed dwóch lat. Nadal jednak daleko im do notowań z 2007 r. (szczytu koniunktury gospodarczej), aby dotrzeć do tego poziomu musiałyby wzrosnąć jeszcze prawie trzykrotnie (dziesięciokrotnie od dołka z 2020 r.). 

W Europie na giełdzie w Amsterdamie notowania gazu na rynku spot (natychmiastowych dostaw) na zawierane kontrakty osiągnęły poziom dziewięciokrotnie wyższy niż w maju 2020 r. (dołek po załamaniu covidowym), gaz rosyjski podrożał nawet dziesięciokrotnie (za Analizy Makroekonomiczne Pekao). W październiku te rekordy zostały jeszcze pobite. Ceny gazu w Japonii po prostu wróciły do poziomów sprzed pandemii.

Dlaczego rynek gazu zachowuje się jak igła kompasu w sklepie z magnesami? Złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, rola gazu w światowej energetyce stopniowo rośnie kosztem węgla. Rządy kolejnych krajów zdają sobie sprawę, że zmiany klimatu są wyzwaniem globalnym i każdy kraj musi wnieść swój wkład w rozwiązanie problemu. A podstawowym warunkiem jest odejście od spalania węgla. Spalanie gazu także oznacza emisje dwutlenku węgla, ale mniejsze. Jednocześnie po awarii w Fukushimie rządy niektórych krajów np. Niemiec starały się ograniczyć udział elektrowni atomowych w miksie energetycznym, a wzmocnić rolę sektora odnawianych źródeł energii. Do pewnego momentu zdawało to nawet egzamin, aż przyszedł rok 2021, który przyniósł serię nieprzewidywanych wcześniej zdarzeń, ale powiązanych ze zmianami klimatycznymi.

Zimą opady śniegu dotarły aż do Teksasu, a popyt na prąd wzrósł tak bardzo, że linie energetyczne nie wytrzymywały takiego obciążenia. Mroźna zima dotarła również do Europy, opady śniegu pojawiły się nawet w Hiszpanii, a sążniste i długotrwałe mrozy zagościły także w Rosji. Wszystko to oznaczało wzrost popytu na gaz. 

Dodatkowo wychodząca z ograniczeń gospodarka światowa składała kolejne zamówienia w Chinach, gdzie popyt na błękitne paliwo wzrósł najbardziej. Kosztem Europy, która wiosną korzystała z zapasów zgromadzonych w magazynach, jednak w lecie nie zdołała ich odbudować.

Ujęcie globalne

Tyle teoria. W liczbach wygląda to znacznie mniej przerażająco. MAE szacuje, że w tym roku globalny popyt na gaz ziemny powiększy się o 3,6 proc., a do 2024 r. wzrost zużycia sięgnie 7 proc. w porównaniu ze stanem sprzed pandemii. Dwie trzecie tego wzrostu ma być skutkiem rozwoju gospodarczego, a jedna trzecia efektem odchodzenia od spalania węgla w energetyce. 

Rok 2021 był dla rynku gazu pod wieloma względami wyjątkowy. Jeśli splot podobnych czynników nie powtórzy się w kolejnych latach, MAE oczekuje spadku cen gazu z obecnych poziomów, szczególnie gazu LNG kupowanego przez azjatyckich odbiorców (o ok. 30 proc.). Wyjątkiem są ceny gazu indeksowane notowaniami ropy – tu przestrzeń do wzrostu cen wciąż istnieje, a prognozowany spadek przypadnie dopiero na lata 2023–2024 i ma sprowadzić ceny zaledwie do ich obecnych poziomów. Co oznacza, że dla indywidualnych odbiorców gazu w Polsce ceny pozostaną wysokie, w przyszłym roku rachunki na pewno wzrosną, a w kolejnych może obniżą się, ale ceny i tak pozostaną większe niż np. rok temu.

W specyficznej sytuacji znalazła się Europa, która stara się utrzymać pozycję lidera w tempie odchodzenia od brudnej energii. Elektrownie gazowe mają pełnić funkcję stabilizatora systemu w czasie, gdy odnawialne źródła energii nie pracują, choćby ze względu na pogodę. I tak właśnie stało się w tym roku – wiatr osłabł, a chmury zasłaniały niebo przez wiele tygodni i energia wiatrowa i słoneczna nie odgrywały w tym roku tak istotnej roli w produkcji energii jak zdarzało się w latach wcześniejszych. Jednocześnie dostawy gazu LNG z Kataru i USA zmniejszyły się, ponieważ korzystniejsze cenowo oferty składał pacyficzny region Azji. Popyt na gaz rośnie także w Ameryce Południowej i w Afryce. A więc na rynkach wschodzących. 

W efekcie w lecie europejskie magazyny gazu, pełniące w zimie funkcję bufora, nie zostały odbudowane i jesienią ceny gazu mocno wzrosły, kiedy Europejczycy zdali sobie sprawę, że znaleźli się na łasce pogody. Kolejna mroźna zima byłaby prawdziwym ciosem dla gospodarki, ale już teraz można przewidywać, że konsekwencją rosnących kosztów energii będzie przyspieszenie inflacji przy jednoczesnym spowolnieniu gospodarczym.

Ile polityki w gazie

O notowaniach kontraktów TTF na giełdzie w Amsterdamie rozpisywała się prasa. Nic dziwnego – ceny wzrosły prawie dziewięciokrotnie od dołka sprzed półtora roku, a ceny gazu rosyjskiego nawet dziesięciokrotnie. Rosyjski gaz odpowiada za 41 proc. importu gazu do Unii Europejskiej, zaś import to 90 proc. zaopatrzenia Unii w błękitne paliwo. Innymi słowy – Unia zależy od importu, a Rosja jest czołowym dostawcą. Jednak na mapie świata Europa nie jest zbyt wielkim graczem. Roczne zapotrzebowanie na gaz to ok. 5500 mld m sześc., czyli ok. 13,5 proc. światowego popytu. Znacznie bardziej liczą się zamówienia z Azji (22,4 proc. światowej konsumpcji), a konkretnie z Chin, które płacą wyższe stawki. Dlatego, kiedy Państwo Środka zgłosiło zwiększony popyt na gaz LNG, tankowce popłynęły na Morze Chińskie, a nie do brzegów Europy.

Pozostało nam liczyć na Rosję (i Norwegię – 16 proc. gazu zużywanego w UE pochodzi z Norwegii), ale interesy z Rosją mają zwykle swoje drugie dno, choć uczciwie mówiąc, gdy w grę wchodzą dostawy paliw, zawsze jest jakieś drugie dno. Ostatecznie przemysł energetyczny i paliwowy w innych krajach Europy także kontrolowane są przez rządy.

Przez lata stabilne ceny gazu zachęcały odbiorców do niezawierania długoterminowych kontraktów stabilizujących cenę, ale rodzących wieloletnie zobowiązania wobec Gazpromu. Dlatego dziś Gazprom może powtarzać zgodnie z prawdą, że wywiązuje się ze wszystkich zawartych zobowiązań handlowych, wśród których nie ma dostaw gazu „na życzenie”. 

Co prawda pod koniec października Władimir Putin polecił Gazpromowi, żeby wspomógł „europejskich partnerów”, ale Aleksiej Miller (prezes Gazpromu) przypomniał w mediach, że Rosja sama doświadczyła skutków mroźnej zimy i zanim zacznie pomagać, sama musi odbudować zapasy w magazynach. Rosja chce pomóc, ale obiektywne trudności jej to uniemożliwiają…

Tak działa polityka. Rosja wciąż zmaga się ze skutkami sankcji nałożonymi na nią przez UE po aneksji Krymu. Kreml niedwuznacznie daje do zrozumienia, że przesył gazu ruszy z kopyta, jeśli tylko Niemcy, a po nich UE wyrażą zgodę na jego transport gazociągiem Nord Stream 2, a długoterminowe kontrakty na dostawy gazu byłyby „korzystne dla obydwu stron”. Obydwu, bo każdy kraj musiałby dogadać się z Gazpromem osobno. 

Wygląda na to, że najwięcej zależy teraz od pogody – mroźna zima zapewne skłoni Europejczyków do ustępstw, ciepła będzie oznaczała odsunięcie kłopotów o kolejny rok. Co dla nas jest szczególnie ważne.

Przed rozpoczęciem sezonu nasza sytuacja prezentuje się całkiem nieźle na tle większości krajów europejskich. Polskie magazyny gazu są napełnione w 96 proc., podczas gdy w UE plus Wielkiej Brytanii było to średnio 75 proc. w październiku 2021 r. – o 14 pkt proc. poniżej średniej dla tego miesiąca z lat 2011–2020. Tak niskiego wskaźnika nie notowano w całej minionej dekadzie (dane za Analizy Makroekonomiczne Pekao).

W ostatnich latach Polska zdołała zmniejszyć swoją zależność od Gazpromu, ale nadal prawie połowa zużywanego gazu pochodzi z Rosji (a tylko 20 proc. w ogóle z krajowych źródeł. A to oznacza, że udział Gazpromu w imporcie wynosi 60 proc.). W 2023 r. gaz do Polski ma już płynąć przez Baltic Pipe – podmorski gazociąg, którym popłynie gaz norweski, częściowo ze złóż należących do PGNiG. Przepustowość Baltic Pipe (10 mld m sześc.) będzie równa lub nawet nieco większa niż obecne dostawy z Rosji (9 mld m sześc.), a kontrakt z Gazpromem wygasa właśnie z końcem 2022 r. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem nasza zależność gazowa będzie więc wyraźnie mniejsza, aczkolwiek zapotrzebowanie na gaz będzie w Polsce rosło, więc być może jakieś spotowe zamówienia w Rosji będą realizowane (nie wyklucza tego samo PGNiG). Ale Gazprom nie będzie miał już przygniatającej przewagi w negocjacjach.

A na pewno nie takiej, jaką ma w Mołdawii, której próbuje narzucić trzykrotny wzrost cen w kontrakcie długoterminowym, w porównaniu z ceną z kontraktu, który wygasł w tym roku. Proeuropejski rząd Mołdawii, uważa, że Gazprom wykorzystuje pozycję monopolisty, aby doprowadzić do zmiany u steru władzy. Opozycja jest ostentacyjnie prorosyjska. Rząd ma większość w społeczeństwie, ale zimne kaloryfery mogą zmienić sympatie polityczne. Ostatecznie podpisano umowę na – jak twierdzi Gazprom – „obustronnie korzystnych warunkach”. Zanim jednak do tego doszło Mołdawia w trybie pilnym musiała importować gaz, którego brak doprowadził tam do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Warto dodać, że pierwszą nierosyjską dostawę gazu do Mołdawii zrealizowało PGNiG.

Inna strategię zastosował rząd Viktora Orbána, który zawarł piętnastoletni kontrakt na dostawy gazu do Węgier. 

Co dalej?

Czy Europa jest bezbronna wobec Gazpromu? Jeszcze w trzecim kwartale wzrósł udział energii produkowanej z atomu i węgla (bo przy tak wysokich cenach gazu opłaca się niektórym przełączać na węgiel). Z prognoz jednak wynika, że w najbliższych dekadach popyt na gaz w Europie będzie raczej spadał niż rósł. Europa stawia na odnawialne źródła energii, a przyszłość wiąże z nowymi technologiami. Być może kiedyś rozwiązaniem okaże się energia ze sztucznej gwiazdy nad którą trwają prace w kilku krajach. Droga do tego jeszcze jednak będzie długa. 

W zdecydowanie krótszej perspektywie analitycy przewidują, że po zimie – obojętnie od skali mrozów, które przyjdą do Europy – ceny gazu spadną, choć nie wiadomo z jakiego poziomu ten spadek się rozpocznie. Szczyt notowań spodziewany jest w styczniu, później notowania na giełdach mogą spadać, ale dotyczyć to będzie tylko cen hurtowych – na giełdach – i dla odbiorców komercyjnych. A ceny wrócą być może do poziomów z wiosny 2021 r., ale nie do tych z lat 2010–2019. Historycznie nadal będą więc wysokie.

Perspektywy indywidualnych odbiorców rysują się znacznie gorzej.  „Kowalscy” w Polsce jeszcze nie w pełni odczuli w rachunkach skutki ostatnich podwyżek, a PGNiG zapowiada, że ceny jeszcze wzrosną.

Wyższe ceny gazu już przełożyły się na wzrost cen węgla i w konsekwencji droższy prąd. Prawdziwe skutki droższego węgla i gazu odczujemy w sezonie grzewczym, ale nie jest możliwe, żeby nie wpłynęły one na wzrost inflacji – zbyt wiele od cen energii zależy. Podrożeje zatem nie tylko ogrzewanie i prąd, ale także produkty w sklepach i usługi. Im większy jest udział energii w kosztach, tym wyższe będą ceny. Ceny nawozów sztucznych już wzrosły kilkakrotnie, a ich deficyt zagraża jakości przyszłorocznych zbiorów w całej Europie. Już teraz z powodu rosnących cen wzmaga się presja pracowników na wzrost pensji.

Trudno więc o optymizm. Tym razem hasło „byle do wiosny” nie tchnie nadzieją. 

----------------------------------------------------------------------

Manipulacje na rynku windują ceny

Paweł Majewski, prezes zarządu PGNiG SA

Ten kto twierdzi, że za wysokie ceny gazu odpowiada PGNiG wprowadza innych w błąd. Taka teza jest pozbawiona podstaw. Podlegamy przecież tym samym regułom co inne firmy uczestniczące w rynku gazowym. Handlując tym surowcem, kupujemy go na giełdzie i klientom hurtowym sprzedajemy go także przez giełdę. Ceny zatem dyktuje rynek. Tyle że dziś nie dziwi mnie pytanie o to, czy ktoś je dyktuje rynkowi.

Owszem, jednym z obszarów działalności PGNiG jest wydobycie. Produkujemy gaz z krajowych złóż, mamy koncesje za granicą, ale łącznie wydobywane przez nas ilości surowca nie stanowią podaży, którą moglibyśmy wpływać na rynkowe ceny gazu na europejskich czy światowych giełdach. Nasze własne wydobycie zaspokaja około jednej piątej rocznego zapotrzebowania na gaz w Polsce. Przy zużyciu przekraczającym 20 mld m sześc., ok. 16 mld m sześc. musimy importować, płacąc za paliwo po cenie wynikającej z zasad, choć chyba lepiej powiedzieć z gry rynkowej. 

W ostatnich miesiącach mamy do czynienia z absurdalnie wysokimi cenami gazu, które są po części wynikiem obiektywnych zjawisk gospodarczych, takich jak wzrost popytu związany z ożywieniem po pandemii i ogromne zapotrzebowanie na gaz w Azji – wynikające choćby z mroźnej zimy.

Przede wszystkim wpływ na irracjonalny poziom cen na giełdach w Europie ma postawa Gazpromu, który mocno ograniczył dostawy do Unii Europejskiej. Owszem, słychać głosy, także z Komisji Europejskij, że rosyjski monopolista realizuje dostawy zgodnie z kontraktami i nie może być posądzany o manipulacje cenowe. Trudno jednak uwierzyć w to, że urzędnicy KE, zwłaszcza zajmujący się rynkiem energii nie dostrzegają tego, że w odróżnieniu od lat poprzednich Gazprom nie kieruje na rynki dodatkowych wolumenów gazu. Dostawy kontraktowe zaspokajają bieżące potrzeby, ale nie pozwalają w odpowiednim tempie zapełniać magazynów przed sezonem zimowym.

Co więcej, część krajów, takich jak Niemcy, Holandia, Austria większość infrastruktury magazynowej przekazała we władanie… Gazpromowi. I te magazyny są wypełnione w znacznie mniejszym stopniu, niż powinny być na tym etapie przygotowań do zimy. Niepełne magazyny przed zimą w wielu krajach Europy (Polska ma prawie 100 proc.) i znaczące obniżenie podaży gazu na rynkach UE przez Gazprom, bez wątpienia winduje ceny. Jeśli to nie jest manipulacja, to czy jest to czysta gra biznesowa? Wielu ekspertów rynku energetycznego twierdzi, że nie, dodając, że jest to gra cyniczna, mająca na celu wymuszanie na instytucjach niemieckich i unijnych możliwość szybkiego uruchomienia Nord Stream 2.

Jak zatem jasno widać, to nie PGNiG jest winowajcą wysokich cen gazu. Jak by to dziwnie w tej chwili nie zabrzmiało, może okazać się, że jest wręcz ich ofiarą. W światowym handlu tym surowcem zdecydowanie bardziej jesteśmy bowiem usytuowani po stronie popytowej. Zatem wysokie ceny na rynku wcale nie są korzystne dla PGNiG. Jeśli ktoś uważa, że obecna sytuacja to dla nas okres prosperity, jest w głębokim błędzie. 

Kiedy ten stan się odwróci? Eksperci twierdzą, obserwując kontrakty terminowe na giełdach, że z końcem zimy, gdy zapotrzebowanie na gaz zejdzie z poziomów szczytowych. Dopóki jednak Unia Europejska nie zacznie mówić jednym głosem i nie będzie prowadzić spójnej polityki dotyczącej strategicznego dla Europy rynku błękitnego paliwa, nadal będziemy narażeni na huśtawkę cen, która uderza po kieszeni zarówno firmy, jak i zwykłych ludzi.

My Company Polska wydanie 12/2021 (75)

Więcej możesz przeczytać w 12/2021 (75) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ