Z kryzysem radzimy sobie lepiej niż inni
fot. Filip Millerz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 9/2020 (60)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Po pandemii świat będzie zupełnie inny?
Bez przesady. Nie jest tak, że diametralnie zmienimy swoje przyzwyczajenia i obudzimy się w zupełnie innym świecie. Dążenia do kontaktu z drugim człowiekiem, a także potrzeb wyższego rzędu, takich jak rozrywka czy kultura, nie da się wyeliminować. Dotyczy to także gospodarki – praca zdalna ma swoje zalety, ale też wady. W części biznesu występuje bardzo silna potrzeba powrotu do tradycyjnych, bezpośrednich relacji międzyludzkich i to już dziś widać bardzo mocno. Także zarządzanie zespołem, jego integracja, motywowanie ludzi czy prowadzenie negocjacji wymaga niekiedy kontaktu osobistego. Pamiętajmy też, że rozmawiamy trochę w ramach bańki – praca zdalna może dotyczyć mniej więcej 20 proc. ludzi. Rolnik czy robotnik w fabryce nie ma takich możliwości.
Wszyscy wrócimy do pracy w biurach?
Tego nie powiedziałem. Większa tolerancja dla pracy zdalnej zostanie z nami na stałe. Ostatecznie doczekamy się jakiegoś podejścia hybrydowego, co zapewne będzie bardzo korzystne z punktu widzenia zawodowej aktywizacji kobiet. Możemy sobie wyobrazić sytuację, że ktoś pracuje na call center dwie czy trzy godziny dziennie, nie wychodząc z domu, a jednocześnie wypracowując sobie taki model opieki nad dzieckiem, który nie wyłącza go z pracy zawodowej. Praca zdalna może też zwiększyć popularność przeprowadzek poza miasto. Jedno jest pewne: ta epidemia zostawi w nas trwały ślad.
Jak duży?
Wiele będzie zależało od tego, jak długo potrwają te wszystkie ograniczenia, ale już dziś widzimy, że dość szybko racjonalizujemy podejście do pandemii. Dlatego uważam, że np. „światowej rewolucji obyczajowej” nie będzie. Coraz więcej wiemy o chorobie, wiemy jak się przenosi, więc uczymy się z nią żyć. Czasem może aż za bardzo, co było widoczne w czasie wakacji. Najwyraźniej przesadziliśmy z mobilnością, co się uwidoczniło w liczbie zachorowań.
Jakie zmiany zostaną z nami na trwałe?
Na pewno mocno się zdigitalizujemy. W sektorze bankowym, który reprezentuję, nawet konserwatywni, starsi klienci musieli się przełamać i przynajmniej na jakiś czas pożegnać z okienkiem w oddziale banku, korzystając ze zdalnych kanałów komunikacji. Tego procesu już się nie da cofnąć i to jest akurat dobre. Oczywiście są też dziedziny, w których nasze zmiany zachowań w okresie pandemii mogą budzić niepokój. Na przykład komunikacja miejska, na którą dziś apetyt jest wyraźnie mniejszy, a która przecież wydaje się przyszłością dużych miast.
Przesiadamy się na samochody, a jednocześnie przemysł samochodowy przeżywa kryzys.
Każdy kryzys jest katalizatorem zmian. Coś, co dotąd wydawało się niemożliwe, nagle robi się koniecznością. Jeśli chodzi o branżę motoryzacyjną, to zapewne bardziej otworzy się na elektromobilność. Z punktu widzenia nowych inwestycji, lepiej jest wspierać coś, co ma większą przyszłość. Po II wojnie światowej nie odbudowywano przecież fabryk dorożek, lecz otwierano liczne fabryki samochodów.
A jaki będzie wpływ kryzysu na polską gospodarkę?
Myślę, że roczne PKB spadnie o ok. 4.4 proc. Rzeczywista recesja wystąpiła tylko w drugim kwartale tego roku. Była bardzo nietypowa, bo trwała krótko, ale była bardzo głęboka. Jak wiadomo, zaczęła się w połowie marca, a już w połowie kwietnia, gdzieś po Wielkiej Nocy, gospodarka zaczęła się podnosić. Wskaźniki PMI (Purchasing Managers’ Index, czyli indeks menedżerów logistyki uznawany jest za wskaźnik wyprzedzający koniunkturę – red.) są powyżej 50 punktów, więc w zasadzie nie jest źle. Nie zmienia to faktu, że powrót do stanu sprzed pandemii trochę nam zajmie.
Dyżurne pytanie brzmi: czy krzywa ożywienia gospodarczego będzie bardziej przypominała U czy V?
Moim zdaniem, ani jedno, ani drugie. To będzie kształt pierwiastka. Jak już mówiłem, obecna recesja jest nietypowa. Po pierwsze, doczekała się ona bardzo silnej odpowiedzi ze strony państwa, w postaci polityki monetarnej i fiskalnej. Po drugie, była nagła i intensywna – z dnia na dzień przestaliśmy robić zakupy towarów i usług, zamknęły się niektóre zakłady przemysłowe. A później równie nagle zaczęto wszystko odmrażać. Stąd właśnie ten kształt pierwiastka – najpierw szybkie zejście, później szybkie odbicie wynikające m.in. z odłożonego popytu, a teraz wzrost łagodniejszy, ale systematyczny.
Na horyzoncie mamy z jednej strony widmo drugiej fali pandemii, a z drugiej – perspektywę dużej stymulacji gospodarki ze strony państw. Co to oznacza?
Widmo drugiej fali naznacza zarówno zachowania firm, jak i gospodarstw domowych. Z badań wynika, że aż 42 proc. rodzin oszczędza ze względu na możliwe konsekwencje koronawirusa. Także dla wielu przedsiębiorców druga fala jest dziś bazowym scenariuszem, jaki biorą pod uwagę.
Co to oznacza?
Na przykład to, że przedsiębiorstwa niechętnie inwestują. Raczej oglądają się na to, co będzie z inwestycjami wspieranymi przez państwo. Dodatkowo dochodzimy do momentu, kiedy część państwowych programów pomocowych będzie zawieszona. Po prostu musi nastąpić pewna racjonalizacja wydatków państwa, bo kasa, jaką wrzucono do gospodarek europejskich, była naprawdę ogromna. Dlatego uważam, że w tym momencie Unia Europejska powinna wrócić do starego sposobu radzenia sobie z kryzysem, przeznaczając pieniądze nie tylko na innowacje, ale też na inwestycje. Bo niestety, prywatny popyt inwestycyjny szybko się nie pojawi, właśnie z powodu oczekiwania na drugą falę epidemii.
Mówi pan, że państwo ograniczy skalę swojej interwencji. Do jakiego stopnia?
Nie tylko skalę, ale też charakter. Obecnie rząd wprowadza punktowe ograniczenia sanitarne dotyczące konkretnych powiatów i regionów. Podobnie będzie z gospodarką. Wydaje się, że pomoc państwa będzie dotyczyła konkretnych branż, tych, które najbardziej dotknął kryzys, a więc kultury, rekreacji, turystyki, hotelarstwa itp. Pamiętajmy, że część przedsiębiorców nie tylko nie straciła, ale wręcz zyskała na kryzysie i im pomoc nie jest potrzebna.
A co będzie z bezrobociem?
Według naszych szacunków, wzrośnie do ok. 8 proc.
To sporo.
Z jednej strony tak. Ale z drugiej, gdy na początku kryzysu robiliśmy symulacje, doszliśmy do wniosku, że bez interwencji państwa bez pracy może być aż 13 proc. Polaków. Porównanie tych dwóch liczb pokazuje, że tarcze antykryzysowe odniosły skutek, że zahibernowały rynek pracy i że udało się zachomikować zatrudnienie. To dobrze, bo dzięki temu uniknęliśmy załamania popytu i w wielu branżach w miarę normalnie funkcjonujemy. Co nie znaczy, że jest świetnie. Na przykład rynek usług jest wciąż pod silną presją, co dotyka zwłaszcza duże miasta. Przykładem jest rynek krótkoterminowego wynajmu mieszkań, który mocno się skurczył. Spadła też liczba turystów, zmniejszyła się liczba migrantów, zwłaszcza Ukraińców, którzy wyjechali z Polski. Dlatego nie popadajmy w triumfalizm i nie krzyczmy: cała naprzód! Czeka nas jeszcze długa droga.
Powiedział pan, że Polacy zaczęli oszczędzać. To chyba dobrze.
W kryzysie, paradoksalnie, nie powinno się oszczędzać. Z punktu widzenia makro wzrost stopy oszczędzania w kryzysie jest procykliczny i powoduje pogłębienie recesji. Wybory na poziomie indywidualnym to jednak coś zupełnie innego. Gospodarstwa domowe zobaczyły, że nie musi być tak, że z roku na rok jest lepiej. Że możliwe są także pesymistyczne scenariusze, że niebezpieczeństwo jest namacalne. Owszem, ponad 70 proc. przedsiębiorców nie planuje zwolnień, ale ciągle pozostaje prawie 30 proc. pracodawców, którzy to rozważają. Ludzie to czują, prawie każdy z nas zna kogoś, kto przez COVID-19 stracił pracę albo w inny sposób dotknęły go ekonomiczne skutki kryzysu. A przecież jeszcze pół roku temu trudno by mi było skojarzyć znajomego, który miał kłopot z zatrudnieniem.
Brzmi trochę pesymistycznie. Ale z drugiej strony Unia Europejska przewiduje, że Polska przejdzie kryzys stosunkowo najlepiej, bo nasza gospodarka jest „zdywersyfikowana i konkurencyjna”. Co to w praktyce oznacza?
Nie tylko Komisja Europejska, ale też międzynarodowe instytucje finansowe, a przede wszystkim inwestorzy widzą, że Polska radzi sobie z kryzysem najlepiej w Unii. Po pierwsze, rozsianie wirusa w naszym regionie Europy jest mimo wszystko dużo mniejsze niż na przykład w Europie Południowej. Pewnie to kwestia historii szczepień, położenia geograficznego, częściowo też innej mobilności ludzi i odmiennych wzorców kulturowych, jednak fakt pozostaje faktem. Po drugie, nasza gospodarka jest stosunkowo duża i różnorodna. Mamy wiele różnych sektorów, nie jesteśmy pod tym względem monokulturą, jak chociażby Słowacja, gdzie ze względu na kłopoty przemysłu samochodowego produkcja spadła aż o 45 proc. Naszym dużym atutem jest też coraz silniejsza gałąź gospodarki w postaci eksportu usług, m.in. centrów usług wspólnych czy IT. Krótko mówiąc, zróżnicowana gospodarka, zróżnicowane sektory, duży rynek wewnętrzny i nadwyżka obrotów bieżących sprawiają, że jesteśmy postrzegani jako kraj ekonomicznie stabilny. Do tego dochodzą obietnice przyszłości – nowy budżet unijny jest dla nas dużo bardziej hojny niż wszyscy zakładali. To powoduje, że inwestorzy patrzą na nas wyjątkowo życzliwie.
Jest pan współautorem głośnej książki „Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty?”. Wraz ze Stefanem Kawalcem już trzy lata temu postawiliście w niej tezę, że państwa posługujące się wspólną walutą pozbywają się na czas kryzysów finansowych narzędzi ekonomicznej samoobrony. Wzbudziliście spore kontrowersje. Jak, pana zdaniem, kryzys zweryfikował waszą tezę?
Moim zdaniem, zdecydowanie ją potwierdził. Waluta krajowa oznacza niezależną politykę monetarną na poziomie krajowym oraz swobodę reakcji banku centralnego. Dzięki temu nasze działania antykryzysowe mogły być skrojone pod polskie potrzeby. Sprzężenie z polityką fiskalną okazało się dużo większe niż w strefie euro. NBP zdecydował się na skup aktywów, co było strategią bliższą tej, którą wdrożył amerykański Fed.
Kryzys związany z pandemią nałożył się na wyraźny odwrót od procesu globalizacji i zaognienie wojen handlowych. Coraz więcej mówi się o konieczności skrócenia międzynarodowych łańcuchów dostaw, nie tylko ze względów ekonomicznych, ale też bezpieczeństwa. Co to oznacza dla Polski?
Myślę, że nieuniknione jest przenoszenie produkcji z Chin czy Indii, zwłaszcza komponentów, które mają charakter strategiczny, takie jak substancje aktywne niezbędne do produkcji leków. Jeśli tak się stanie, Polska będzie naturalnym beneficjentem tego procesu.
Dlaczego?
Bo mamy dużą gospodarkę, mniej wydrenowany niż Czesi czy Węgrzy rynek pracy, dobrze wykształcone techniczne społeczeństwo i cały czas stosunkowo niskie płace. Nawet firmy konsultingowe, które kontaktują potencjalnych inwestorów z producentami w Polsce, widzą, że strukturalne zmiany w tej dziedzinie są nieuniknione i że Polska na tym skorzysta.
Więcej możesz przeczytać w 9/2020 (60) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.