W innowacji trzeba biec

W innowacji trzeba biec
89
Gdy na amerykańskiej akademii pojawia się pomysł, powstaje też startup, który szybko znajduje inwestorów. U nas trzeba się przedzierać przez skomplikowane procedury na uczelni. To wszystko trwa, a wiadomo, że w innowacji trzeba ścigać się z czasem, bo konkurencja nie śpi – mówi prof. Magdalena Król, zdobywczyni jednego z 10 najciekawszych grantów przyznanych w historii Europejskiej Rady ds. Badań Naukowych.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 11/2019 (50)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

W 2016 r. odkryła pani, że komórki układu immunologicznego – makrofagi, przekazują komórkom nowotworowym specyficzne białka. Chce pani ten mechanizm wykorzystać do dostarczania leków zwalczających raka bezpośrednio do chorych komórek, czyli przechytrzyć nowotwór, wysyłając do niego swoiste „plecaki z bombą”, jak je pani nazwała. Jak daleko posunęły się prace nad tym odkryciem przez ostatnie trzy lata? 

prof. Magdalena Król: Projekt jest dwutorowy. W ramach badań podstawowych chcemy poznać mechanizm, dzięki któremu makrofagi przekazują białka komórkom rakowym. Wykluczyliśmy wszystkie znane dotychczas typy komunikacji pomiędzy komórkami. Wiemy już, że mamy tu do czynienia z jakimś nowym. Podejrzewamy, na czym może on polegać, ale nie chciałabym jeszcze o tym mówić. Drugi kierunek badań ma na celu zastosowanie tego odkrycia w terapii antynowotworowej. W tym celu, wraz z dr. Tomaszem Rygielem z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i z prof. Alberto Boffim z uniwersytetu La Sapienza w Rzymie,  założyliśmy startup, który ma rozwijać „produkt”, czyli nowatorską terapię antyrakową. O ile wiem, jesteśmy jedyną grupą na świecie, która rozwija terapię z zastosowaniem makrofagów jako dostarczycieli związków antynowotworowych. Stosowane dotąd terapie komórkowe są skuteczne tylko w przypadku nowotworów krwi, ale słabo docierają do guzów litych. Po spotkaniach z koncernami farmaceutycznymi, wiemy już, jaki pakiet badań musimy zrobić, by wejść z nimi we współpracę.

Stawia sobie pani jakiś deadline dla opracowania terapii?

Teraz naszym celem jest przygotowanie pakietu danych niezbędnych do dalszego rozwoju technologii. Chcielibyśmy zakończyć je w ciągu dwóch lat. Czas nas goni, bo w innowacji trzeba biec, a nie iść. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie pracuje nad rozwiązaniem, którego nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić i czy jutro tego nie ogłosi. Wtedy wszystkie oczy świata skierują się właśnie na tamtą terapię. 

Czy terapia, nad którą pracujecie może być pierwszą przełomową terapią Made in Poland?

W pewnym sensie tak, bo jej twórcy są w Polsce. Tu jednak nie chodzi o drobną cząsteczkę, którą można by produkować w Polsce i rozprowadzać na cały świat, ale o wielopoziomową terapię przyszpitalną. Nie ma szans, by taką technologię opracować w Polsce od A do Z. Ponieważ jest innowacyjna, nie ma też utartych ścieżek, jak prowadzić proces rozwojowy. Nasze podejście konsultujemy z wieloma ośrodkami na świecie, bo tylko największe firmy farmaceutyczne mają możliwości i środki, żeby sfinansować i wprowadzić taką terapię na rynek. 

Dlaczego w polskiej nauce jest tak mało przełomowych odkryć?

Wielu naukowcom brak praktycznego podejścia do tego, co robią. W pewnym stopniu winny jest też system ocen. Za publikację w lokalnym piśmie otrzymuje się więcej punktów niż za patent. Punkty są ważne do pokonywania kolejnych szczebli kariery i zdobywania finansowania, ale nie przybliżają do wprowadzenia przełomowych odkryć. Mamy za mało relacji z biznesem, przez co nawet dobre pomysły umierają opublikowane w naukowym czasopiśmie. Poza tym, jeżeli popatrzymy na uniwersytety amerykańskie, które mają najwięcej innowacji, jak Stanford, Harvard czy MIT, tam akademia, startupy i firmy mają swoje laboratoria drzwi w drzwi, są skumulowane w jednym miejscu. Cały czas jest przepływ pomysłów, konsultacje. Gdy pojawia się pomysł w akademii, powstaje startup, który szybko znajduje inwestorów. U nas, nawet jeśli już jest jakiś pomysł, to zaczynamy przedzierać się przez skomplikowane procedury na uczelni. Niektóre polskie uczelnie w ogóle nie mają procedur, by komercjalizować odkrycia, a przecież mogłoby to być dla nich zarówno źródło finansowania następnych badań, jak i trampolina do lepszej pozycji w światowych rankingach. 

A fundusze?

Oczywiście, brakuje też inwestorów VC. W przypadku innowacji w life science horyzont inwestycyjny jest wyjątkowo długi. Badania i rozwój trwają często ponad 10 lat. Mało kto jest gotowy na taką inwestycję.  Startupy szukają więc grantów. Ale to też nie jest proste. W tej chwili np. staramy się o wsparcie w ramach szybkiej ścieżki dla Mazowsza. Mamy projekt, którego nikt na świecie nie robi, ale wymogi NCBiR są tak sztywne, że ciężko nam się w nich zmieścić. Być może są dobre dla firm, które produkują leki drobnocząsteczkowe i podążają utartą ścieżką badawczą i rejestracyjną, ale projekty, w których nie wiadomo, jak będzie wyglądał końcowy produkt, nie dają się precyzyjnie opisać. Taki jest charakter każdej innowacji – gdyby już na początku było wiadomo, co będzie na końcu projektu, to nie byłoby mowy o żadnej innowacji. Przy tak wysokim stopniu sformalizowania wniosków wiele pomysłów nigdy nie przebije się do fazy, finansowania. Szkoda, bo obszar life science jest bardzo dochodowy. Roche z jednego tylko produktu, rituximab, osiąga roczny przychód ponad 6 mld dol. To poziom rocznych przychodów KGHM. Tyle moglibyśmy zyskać, gdybyśmy postawili na biotechnologię. 

Jak pani zdaniem takie wnioski o dofinansowanie powinny wyglądać? 

Warto przyjrzeć się, jak je konstruuje  European Research Council, czyli Europejska Rada ds. Badań Naukowych. Tam nikt nie oczekuje, że podam dokładnie np., jakich odczynników będę używać. Komisja Europejska rozumie, że innowacyjnych projektów nie można „wcisnąć” w standardowe schematy. W Polsce niestety tak nie jest.

Musi się pani tłumaczyć z nieprzewidzianych zmian?

I to mocno. Jeden z projektów zakłada np. zebranie 200 próbek nowotworów. Szpital, który miał mi je dostarczyć, z różnych powodów nie dysponuje już takimi zasobami. Mam innych chętnych do współpracy, ale muszę czekać nawet kilka miesięcy na pozwolenie NCBiR na taką zmianę. 

Dlaczego nasze ścieżki finansowania innowacji są tak mało elastyczne?

Wydaje mi się, że w agencjach zarządzającymi funduszami rządzi strach: wolę się zabezpieczyć, bo jak przyjdą na kontrolę, to będę czysty. Polska nadgorliwość.

Furtkę na rynek miał otworzyć program BridgeAlfa NCBiR finansujący za pośrednictwem VC projekty tworzone w uczelnianych laboratoriach. 

Nie zrewolucjonizował rynku innowacji. W biotechnologii nie zrealizuje się projektu za 1 mln zł, a taki limit finansowania ma BridgeAlfa. Giełdowy Mabion wydał na innowacje ponad 200 mln zł i dopiero teraz, po ponad 10 latach, zbliża się do zarejestrowania pierwszego produktu.

Takie inicjatywy jak Sieć Badawcza Łukasiewicz mogą usprawnić łączenie nauki z biznesem?

Dobry jest każdy ruch, który zbliża te dwie sfery. W moim startupie np. chcemy wynająć nowoczesne laboratorium w Warszawie, ale się nie da. 

Co stoi na przeszkodzie? Słyszałam, że jest dużo świetnie wyposażonych laboratoriów. Że inwestycje w innowacje w Polsce charakteryzują się właśnie inwestycjami w beton, tylko innowacyjnych naukowców brak. 

Duże pieniądze poszły na infrastrukturę na uczelniach. Dostęp do tych laboratoriów z zewnątrz, na zasadach komercyjnych jest jednak utrudniony. W stolicy mamy kampus Ochota, gdzie są świetne laboratoria, ale albo nie mogą być wynajmowane komercyjnie, albo są inne problemy, np. natury administracyjnej. 

I nie da się tego zmienić?

Na kampusie Ochota jest Centrum Badań Przedklinicznych. Półtora roku chodziłam do dyrektora w sprawie wynajmu. Obiecywał, ale nic z tego nie wyszło. Gdyby w Warszawie zbudować dobrze wyposażone laboratorium, w którym znalazłoby się miejsce dla grup akademickich i firm, mógłby powstać gejzer pomysłów, który miałby szanse zaowocować ciekawymi odkryciami i w efekcie innowacyjnymi technologiami. A tak nie ma ruchu. Polska nauka jest jak staw, w którym nie ma przypływu i odpływu. Na dodatek, urządzenia za kilka milionów złotych miesiącami stoją niewykorzystane, bo ktoś nie chce zapłacić za serwis albo dwóch profesorów nie może się dogadać.

A może warto by do takiej inwestycji namówić jakąś rządową agencję?

Próbowałam. Bez rezultatu.

Pani mówi, że w polskiej nauce nie ma ruchu, a inwestorzy VC twierdzą, że naukowcy nie chcą się angażować w komercjalizację projektów.

Dlatego, że nie wierzą i drętwieją na myśl o przepychaniu się z biurokracją. No i nie wiedzą, jak to zrobić.

Jeżdżą przecież na stypendia i widzą, jak to robią inni.

Ci, którzy wracają z takich miejsc jak Boston, wiedzą i w nich jest cała nadzieja. Powinniśmy ściągać ludzi z dobrych uczelni z tradycjami w komercjalizacji badań naukowych. Oni mogą je zaszczepić w Polsce. Ale muszą być utarte ścieżki postępowania. Pamiętam, jak odkryliśmy mechanizm przekazywania białek komórkom nowotworowym przez makrofagi. Pomyślałam, że będzie z tego fajna publikacja. Pokazałam wyniki współpracownikowi w Rzymie, a on spytał, czy pomyślałam o IPR? Ja na to: Ale po co to od razu opatentować? Wydawało mi się, że jak opublikuję wyniki badań, to inwestorzy do mnie przybiegną sami i opracujemy terapię. Tylko wtedy byłoby już na to za późno. Nie byłoby patentu, a wszystkie karty byłyby odkryte. Choćby więc nasze odkrycie miało wyleczyć wszystkie nowotwory świata, nikt by już w ten projekt nie zainwestował. Wtedy zaczęłam się uczyć, jak postępować w przypadku ważnego odkrycia. Choć byłam po habilitacji, nikt mi o tym wcześniej nie powiedział.

Dzieli się pani tą wiedzą z innymi? 

Staram się, ale nie zawsze są zainteresowani. W 2018 r. współorganizowałam letnią szkołę dla doktorantów. Chciałam przekazać im wiedzę o patentowaniu i komercjalizacji... Zaprosiłam wykładowców z doświadczeniem praktycznym, rzeczników patentowych, anioła biznesu. W szkole doktorantów mamy ponad 40 osób. Na wykładach pojawiało się może siedem osób, reszta szła w miasto.

Jak pani myśli, dlaczego?

Oni po prostu nie myślą, że to jest ważne. I nie mają dobrych przykładów. Ilu naukowców z polskich uczelni osiągnęło sukces biznesowy? Na zachodnich  uczelniach to standard. Renomowany profesor to ktoś, kto w trakcie swojej kariery brał udział w stworzeniu startupu w oparciu o odkrycie naukowe i dobrze go sprzedał lub wprowadził na giełdę. To ważniejsze niż liczba publikacji lub wypromowanych doktorów.

 

My Company Polska wydanie 11/2019 (50)

Więcej możesz przeczytać w 11/2019 (50) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ