Raport w co inwestować. Kiedy sprzedać i co kupić

Jeśli masz oszczędności, w dzisiejszej sytuacji mu
Jeśli masz oszczędności, w dzisiejszej sytuacji musisz inwestować, fot. East News
Kwiecień 2020 r. był prawdopodobnie najlepszą od dekady okazją do zarobienia pieniędzy na rynku. Odważni to zrobili i w ciągu kilku miesięcy zwiększyli majątek o 50 proc. Inni miesiąc w miesiąc tracą pieniądze przez inflację. Czy da się to zmienić?
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 7/2021 (70)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Wyobraź sobie, że masz 100 tys. zł. Połóż je w dogodnym miejscu. Następnie weź 4,8 tys. zł i je podpal. Właśnie tyle, w wielkim uproszczeniu, straciłaś lub straciłeś w ciągu ostatniego roku nic nie robiąc z pieniędzmi. Inflacja, czyli spadek wartości pieniądza w czasie, towarzyszy nam od setek lat. Problem w tym, że dziś coraz trudniej o narzędzia, by się przed nią bronić.

Cofnijmy się o 10 lat. Jest połowa 2011 r. Inflacja, podobnie jak w maju br., wynosiła ok. 5 proc. w skali roku. Czyli co rok łączna wartość zgromadzonych oszczędności topniała o 5 proc. Tyle że wówczas zwykła lokata potrafiła przed nią chronić. W czerwcu 2011 r. znaczna część banków oferowała produkt, który nie tylko chronił pieniądze przed inflacją, ale też przed podatkiem od zysków kapitałowych (czyli 19 proc.), który jest dziś dodatkowym obciążeniem. Dla porównania, dziś najlepsze lokaty na rok dają maksymalnie 0,8 proc. rocznie – przy czym należy spełnić dodatkowe warunki (jak posiadanie konta w banku) oraz są dodatkowo obarczone podatkiem od zysków kapitałowych. 

Dziś problemem nie jest już tylko pomnażanie zgromadzonych oszczędności, ale wręcz ich ratowanie. Jak więc sprawić, by nasze inwestycji odżyły?

Bezpieczne formy oszczędzania

Do tej klasy aktywów zaliczamy co do zasady konta oszczędnościowe, lokaty czy też obligacje skarbowe. Dziś nie ma szans na znalezienie lokaty, która mogłaby w nawet najmniejszym stopniu ochronić przed inflacją. Sytuacja w przypadku kont oszczędnościowych jest jeszcze gorsza. Mając konto w dużym banku nie możemy liczyć dosłownie na cokolwiek.

Trzecia klasa aktywów – obligacje skarbowe – dają jednak nieco lepsze perspektywy. Teraz (początek czerwca 2021 r.) ich oferta obejmuje siedem produktów. Dwa z nich (obligacje 3-miesięczne i 2-letnie) przed inflacją nas nie ochronią ze względu na niskie oprocentowanie (odpowiednio 0,5 i 1 proc. rocznie). Trzecie (zmiennoprocentowe, 3-letnie), najprawdopodobniej również – chyba że w najbliższych latach stopy procentowe w Polsce wzrosną.

Przejdźmy jednak do najciekawszych produktów, jakim są obligacje indeksowane inflacją. Mają one nas chronić przed opisaną powyżej inflacją plus dodatkowo dać nam pewne korzyści. Dlatego ich budowa wygląda następująco: co rok od każdej wykupionej obligacji otrzymujemy marżę powiększoną o wskaźnik inflacji. Z pewnymi wyjątkami – przez pierwszy rok otrzymamy tylko marżę. Obligacje te możemy wykupić albo na 4 albo 10 lat. Jeśli jednak mamy dzieci i korzystamy z programu 500+, możemy skorzystać z oferty specjalnych obligacji 6- i 12-letnich, które oferują wyższe oprocentowanie.

Czy to się opłaca? Wyliczenia zawarte są w tabelce. Jeśli jesteśmy zainteresowani takim rozwiązaniem trzeba jednak pamiętać o kilku kwestiach. Po pierwsze, od zysków z odsetek musimy zapłacić podatek – 19 proc. Oznacza to, że przy odpowiednio wysokiej inflacji i tak nie uratujemy naszych pieniędzy. Oto przykład: mając 4-letnie obligacje po drugim roku otrzymamy 0,75 proc. marży plus inflacja (np. 7 proc.), czyli 7,75 proc. Odliczając 19 proc. podatku realna korzyść to „tylko” 6,23 proc. Czyli znacznie mniej niż inflacja.

Po drugie, jeśli będziemy musieli wcześniej wykupić obligacje, stracimy znaczą część zysków (zależy to od rodzaju obligacji i tego, po ilu latach oszczędzania ją wykupimy). Wciąż jednak nie stracimy więcej niż włożyliśmy. 

Aby wykupić obligacje skarbowe, należy udać się do oddziału PKO BP, biura maklerskiego PKO BP albo skorzystać z serwisu transakcyjnego na stronie zakup.obligacjeskarbowe.pl.

Nieruchomości

W 2019 r. Kantar na zlecenie UOKiK zbadał, jak wygląda podejście Polaków do inwestowania. Wyniki nie były zaskakujące, generalnie nie lubimy ryzyka i wolimy raczej oszczędzać zarabiane pieniądze niż opierać się na zyskach z inwestycji. Dlatego Polacy najczęściej korzystają z lokat czy kont oszczędnościowych. Jak wynika z kolei z badania Santander Banku, najbardziej pożądane są inwestycje w nieruchomości, które zdaniem 65 proc. badanych pozwalają na wygenerowanie dużych lub bardzo dużych zysków. Na kolejnych miejscach jest złoto, diamenty czy dzieła sztuki.

Zostańmy przy nieruchomościach. To, że Polacy postrzegają je jako okazję inwestycyjną udowadnia sytuacja, z jaką mamy do czynienia na rynku już od dobrych kilku lat. W 2014 r. za gotówkę w Polsce kupiono ok. 20 tys. nowych mieszkań. W 2019 r. było to już 40 tys. W 2019 r. deweloperzy sprzedali ok. 65 tys. mieszkań. Oznacza to, że to właśnie zakupy za gotówkę – najczęściej w celach inwestycyjnych – stanowią większość popytu na rynku.

Efekt? Bardzo szybki wzrost cen mieszkań. Przykładowo, w Warszawie w I kwartale br. za metr kwadratowy przeciętnego mieszkania trzeba było dać od 10 do nawet 11,5 tys. zł (w zależności czy z rynku pierwotnego czy wtórnego oraz od lokalizacji.). W 2018 r. było to przeciętnie 8,9 tys. zł. A w 2014 r. – ok. 7 tys. za mkw.

Czy tak szybki wzrost cen się utrzyma? Dziś trudno powiedzieć, ale zdaniem analityków coraz bardziej absurdalne wyceny stają się realne. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę propozycje zawarte w Polskim Ładzie, czyli np. mieszkanie bez wkładu własnego czy też umorzenia kredytów w zależności od liczby posiadanych dzieci. Konkretów brakuje, ale ich potencjalne wprowadzenie doprowadzi do jeszcze większego popytu na mieszkania. Popyt jest także wyższy dzięki bardzo niskim stopom procentowym.

Inwestowanie w nieruchomości ma także jedną wadę – nawet wspierając się kredytem, należy posiadać co najmniej kilkanaście/kilkadziesiąt tysięcy złotych. Banki dziś wymagają nawet 20 proc. wkładu własnego, przez co zakup mieszkania w dużym mieście wymaga kwoty nawet 100 tys. zł. Sytuację miały zmienić tzw. polskie REIT-y, czyli specjalne fundusze inwestujące w nieruchomości, ale wciąż nie jest to rozwiązanie dostępne dla Polaków.

Na horyzoncie widać także zagrożenia dla samego inwestowania w nieruchomości. Jedno to coraz bardziej prawdopodobny wzrost stóp procentowych. Bardzo wysoka inflacja prędzej czy później doprowadzi do reakcji Rady Polityki Pieniężnej, a wraz z nią wzrosną np. ceny rat kredytów. Jest także inny, bardziej długofalowy problem – demografia. W 2009 r. w Polsce urodziło się ok. 419 tys. dzieci. W 2019 r. – 375 tys. Mniejsza liczba urodzeń prowadzi nie tylko do spadku popytu na zakup mieszkania, ale przede wszystkim do spadku popytu na jego wynajem, czyli głównego źródła przychodu osób inwestujących w nieruchomości. W ostatnich latach sytuacja poprawiła się m.in. dzięki imigrantom, ale fala przyjazdów już minęła. Czy to się zmieni? Dziś trudno ocenić, ale to poważne ryzyko, które wiążą się z długoterminowym inwestowaniem w mieszkania.

Rynek nieruchomości ma także inne oblicze – zakup działki. Tu ceny również są większe z roku na rok. Tego typu inwestycje są jednak dość trudne do przeprowadzenia – bo wartość działek rośnie z czasem, poza tym największe zyski można uzyskać z kupowania i sprzedaży nieruchomości, które trzeba np. odrolnić lub też doprowadzić media. To wymaga dodatkowego zaangażowania kapitału oraz wiedzy, jak sprawnie przeprowadzić taki proces.

Inwestowanie w akcje

Jak wynika z opisanego już badania Kantar, w 2019 r. w Polsce w akcje inwestowało zaledwie 8 proc. badanych. Ostatnie miesiące prawdopodobnie przyniosły wzrost tej liczby, ale wciąż nie jest to poziom porównywalny do np. USA, gdzie takie inwestycje ma aż 55 proc. dorosłych Amerykanów. 

Przyczyny? Niechęć do ryzyka i generalnie niski poziom wiedzy o tym, jak inwestuje się w papiery wartościowe takie jak akcje. Zacznijmy od podstaw. Dziś, aby móc inwestować w akcje potrzebne jest konto maklerskie. Większość banków umożliwia założenie takiego konta przez internet przy wykorzystaniu klasycznego konta bankowego. Taki rachunek można także założyć w biurach maklerskich. Najbardziej popularne rachunki maklerskie w Polsce są bezpłatne – przynajmniej w wersji dla inwestora amatora. Kupno i sprzedaż akcji w ten sposób ma jeden minus – wiąże się z koniecznością zapłaty prowizji od transakcji. Obecnie wynoszą one od 0,13 do 0,39 proc. od wartości transakcji, przy czym niemal zawsze instytucje mają minimalną prowizję niezależną od wartości transakcji – jest to 3, 5 lub 10 zł. 

Uwaga – powyższe wyliczenia obejmują handel akcjami na polskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Tylko niektóre instytucje oferują handel akcjami z innych giełd. Do tego jeszcze przejdziemy.

Sam proces zakupu jest dość łatwy. Najważniejsze i jednocześnie najtrudniejsze pytanie dotyczące inwestycji w akcje brzmi – kiedy (i co) kupić oraz kiedy to sprzedać. Na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych na parkiecie głównym obecnie notowanych jest 429 spółek oraz 364 dodatkowo na parkiecie NewConnect, czyli „małej giełdzie” (są to najczęściej firmy średnie). 

Obok kupowania akcji z myślą o wzroście ich wartości (można także kupować instrumenty finansowe z myślą o spadku, ale jest to już narzędzie dla bardziej zaawansowanych inwestorów) można także inwestować w akcje z myślą o dywidendzie (o której więcej piszemy na stronie 92). Wiele spółek co roku wypłaca swoim udziałowcom pewną kwotę uzależnioną od ich zysków. Niektóre robią to co roku od wielu lat. Przykładowo, w Polsce zyskiem od 1997 r. regularnie dzieli się Asseco Poland. Od 2003 r. robi to Śnieżka. Ile można na tym zarobić? 

Weźmy przykład Śnieżki. Firma notowana jest na Giełdzie od 2003 r. Jeśli wówczas kupiłbyś za 1000 zł jej akcje (byłoby to 52 udziały), to do tej pory z samej inwestycji „zarobiłbyś” prawie 1500 zł (i to po odliczeniu podatku od zysków kapitałowych). W dodatku ich cena wynosi obecnie (początek czerwca) 86,8 zł – czyli realna wartość to ponad 4,5 tys. zł. Sprzedając je po 18 latach miałbyś niemal 6-krotność swojej pierwotnej inwestycji. Jeszcze więcej zarobiłbyś, gdybyś coroczną dywidendę reinwestował w zakup dodatkowych akcji.

To właśnie inwestowanie dywidendowe jest najbardziej popularne w USA. Akcje nierzadko przechodzą z pokolenia na pokolenie. Nic dziwnego – na amerykańskiej giełdzie obecnie jest ok. 70 spółek, które od co najmniej 25 lat regularnie wypłacają dywidendę (tam popularna jest dywidenda wypłacana kwartalnie, a nie rocznie, jak w Polsce) i w dodatku co roku ją zwiększają. Jest także kilkanaście firm, które robią to od niemal 60 lat, w tym tak znane, jak Coca-Cola czy Procter & Gamble.

A może kupić akcje amerykańskich spółek? W Polsce taką możliwość daje kilka biur maklerskich. Prowizje są jednak znacznie wyższe (nie procent od wartości transakcji, ale od minimalnego kosztu transakcji, który wynosi np. 5 dol. lub euro – czyli np. 29 zł). Tu jednak musimy liczyć się z ryzykiem walutowym. 

Załóżmy, że chcemy kupić jedną akcję Apple, która obecnie kosztuje ok. 127 dol. za sztukę. Wydamy na to ok. 470 zł plus prowizja. Jeśli jednak złotówka wzmocni się względem dolara, wtedy nie uwzględniając prowizji i zakładając, że cena akcji nie ulegnie zmianie, otrzymamy np. 420 zł. Oczywiście, działa to w obie strony i jeśli złotówka osłabi się, to nawet jeśli cena akcji spadnie, i tak zarobimy (w złotówkach).

Jest jeszcze jedna możliwość, jaką daje nam konto IKE lub IKZE. Dopóki nie wycofamy naszych pieniędzy z takich kont, nie płacimy podatku od zysków kapitałowych. Mają jednak swoje minusy (więcej w tabelce).

Ile można zarobić na inwestycji w akcje? Sprawa jest dość skomplikowana, bo wszystko zależy od tego, co i kiedy się kupiło oraz kiedy sprzedało. Jeśli ktoś na początku stycznia 2019 r. wpadł na pomysł, by kupić akcje CD Projekt, a następnie je sprzedał w sierpniu 2020 r., wówczas jego zysk był przeszło 2-krotny. Jeśli natomiast kupił je w sierpniu 2020 r., a sprzedał w maju 2021 r., wówczas stracił ponad połowę zainwestowanej kwoty. Inwestorzy długoterminowi stawiający na dywidendę mają mniejszą szansę na wielkie zyski, ale bardziej na stabilny zwrot swoich środków. Takie inwestowanie zawsze jednak wiąże się ryzykiem.

Fundusze inwestycyjne

Inwestowanie w akcje sprowadza się do chęci zarobienia więcej niż zarabia przeciętny uczestnik rynku kapitałowego. Amerykańscy ekonomiści wiele lat temu policzyli jednak, że tylko niewielki procent graczy ma szansę na wielki zarobek. Reszta albo traci, albo zarabia mniej niż podejmując proste działania, takie jak np. inwestowanie w „szeroki rynek”. Co więcej, w dłuższej perspektywie (np. 10 lat) z takim „szerokim rynkiem” przegrywają także profesjonaliści. Zdecydowana mniejszość funduszy inwestycyjnych zarabia więcej niż indeksy giełdowe. Dlatego w latach 90. w USA i innych krajach Europy Zachodniej pojawiły się fundusze indeksowe. Grupa ta obejmuje przede wszystkim fundusze inwestycyjne, których udziały można kupić na giełdach papierów wartościowych. Dziś fundusze ETF są najbardziej znane z „replikowania indeksów”. W Polsce najbardziej znanym indeksem jest WIG 20 – skupiający 20 największych spółek. W USA jest to S&P5 00 – w którym znajduje się 500 największych firm amerykańskich. Fundusze ETF są budowane po to, by np. odzwierciedlać wyniki takiego indeksu.

Niezwykła popularność tego typu inwestycji wynika z dwóch kwestii. Po pierwsze, opłaty za ich zarządzanie są zdecydowanie niższe niż opłaty za typowe, aktywnie zarządzane fundusze inwestycyjne (np. 0,2 proc. rocznie w porównaniu z 1 proc., a w Polsce nierzadko nawet 2 czy 3 proc. rocznie). Po drugie, ich wyniki w dłuższej perspektywie są lepsze niż funduszy inwestycyjnych.

Przykładowo, amerykański ETF na indeks S&P 500 od 2001 r. do czerwca 2021 r. (iShares Core) zwiększył się wielokrotnie (mimo dwóch wielkich kryzysów z lat 2008–2009 i 2020). Jeśli w styczniu 2001 r. zainwestowalibyśmy w niego 10 tys. dol., dziś mielibyśmy niemal 50 tys. Co ciekawe, amerykański indeks S&P 500 w ciągu ostatniej dekady pozwolił na większy „zarobek” niż udało się zarobić najbardziej znanemu inwestorowi na świecie – Warrenowi Buffettowi. W wielkim uproszczeniu można powiedzieć, że przeciętny John kupując w 2010 r. jeden, zwykły ETF na największe amerykańskie firmy, zarobił procentowo więcej niż wielki Buffett.

Z takimi inwestycjami wiąże się jednak ryzyko. Wróćmy do naszego przykładu – włożenia 10 tys. dol. 1 stycznia 2001 r. w amerykański indeks największych firm. Pod koniec lutego zaczęły się spadki na giełdzie, które trwały latami. Przeciętny John włożone pieniądze odzyskał dopiero… w połowie 2005 r. Potem, w czasie kryzysu 2008–2009 znów stracił – wartość jego inwestycji spadła poniżej 8 tys. dol. Postawmy się w miejscu takiego Johna. Czy psychika przeciętnego inwestora wytrzyma wieloletnie bycie „pod kreską”? 

Druga kwestia to fakt, że zdarzenia z przeszłości nie muszą się powtarzać. Przykładowo, w latach 80. japońska gospodarka rosła w błyskawicznym tempie. Wraz za nim rosły japońskie firmy. Pod koniec 1989 r. japoński indeks Nikkei 225 osiągnął poziom prawie 39 tys. punktów. Nigdy później nawet nie zbliżył się do tego poziomu, przez dekady stopniowo tracąc na wartości. Dziś ma nieco poniżej 29 tys. punktów – czyli najwięcej od ponad 20 lat. Tyle że do rekordu wciąż daleko. Przysłowiowy japoński Hiroshi do dziś nie odzyskałby pieniędzy.

A jak to wygląda w Polsce? Niezbyt dobrze. Pierwszy ETF na najważniejszy indeks WIG 20 powstał we wrześniu 2010 r. Pod koniec kwietnia 2021 r. został zlikwidowany. Gdyby ktoś włożył w niego 10 tys. zł w dniu powstania i „wyjąłby” wraz z likwidacją, wówczas… straciłby 20 proc. Na plusie był tylko przez rok – do połowy 2011 r. 

Receptą na takie zjawisko jest dywersyfikacja. I takie fundusze również dostępne są na rynku. Przykładowo, można znaleźć fundusz ETF odzwierciedlający całą globalną gospodarkę. Jest też inwestujący w amerykańskie średnie spółki, rynki wschodzące a nawet złoto (i to zarówno taki, który inwestuje fizycznie w złoto jak i tylko naśladujący kurs ceny kruszcu). Na tym tle budowane są całe strategie inwestycyjne, które zakładają np. zakup kilku funduszy (przykładowo – na amerykańskie duże spółki, firmy europejskie czy rynki wschodzące w tym Chiny). W ten sposób nawet, jeśli z jakiegoś powodu przez kilka lat amerykańska gospodarka będzie radziła sobie słabiej, możemy liczyć na potencjalnie szybki wzrost gospodarek państw rozwijających się i wciąż zarobić na naszych inwestycjach. ETF umożliwiają także np. inwestowanie w całe portfele obligacji korporacyjnych, czyli emitowanych przez firmy. To znacznie bezpieczniejsze rozwiązanie niż zakup takich obligacji bezpośrednio.

Alternatywą są właśnie fundusze inwestycyjne aktywnie zarządzane. To, że zazwyczaj notują one gorsze wyniki niż ETF nie oznacza, że są złym rozwiązaniem. W ciągu ostatniego roku wielkie sukcesy (zarówno w Polsce, jak i USA) notowały klasyczne fundusze inwestujące w spółki technologiczne. Czy ich przewaga się utrzyma, pokaże czas.

Fundusze inwestycyjne można kupować bez konieczności posiadania konta maklerskiego – wystarczy udać się do instytucji, która je sprzedaje. W przypadku ETF trzeba mieć jednak takie konto. I tu wybór jest nieco bardziej ograniczony, bo na polskiej giełdzie notowanych jest tylko kilka ETF. Trzeba skorzystać z rozwiązań innych giełd – jednak tu problemem jest również ryzyko walutowe oraz wyższe koszty transakcyjne.

Pasywne inwestowanie

Finansiści znaleźli jednak sposób i na to. Mowa o tzw. robodoradcach. Są to specjalne systemy, które automatycznie wybierają w co i kiedy inwestować. W Stanach Zjednoczonych jest to coraz bardziej popularne rozwiązanie. W Polsce od paru lat dostępna jest platforma PZU (która typowym robodoradcą jednak nie jest). Od 2019 r. działa pierwszy taki projekt – Finax (opisywany już przez „My Company Polska” w jednym z poprzednich numerów). Inwestowanie przez takiego robodoradcę opiera się na wyborze strategii inwestycyjnej (jednej z 11, ale to, którą wybrać, podpowie sam system w oparciu o nasze cele) i przelaniu na konto określonej kwoty. To wszystko. To największy plus tego typu inwestowania – nie poświęcamy na nie czasu, w odróżnieniu od np. poszukiwania spółek, w które chcemy po prostu zainwestować.

Minus? Finax zarejestrowany jest na Słowacji, w związku z czym inwestuje się w euro. Dlatego narażamy się na kursy walutowe. Niezależnie od tego w 2020 r. pozwolił on inwestorom na zysk od 9,7 do nawet 11 proc. (w zależności od strategii). Finax kontrolowany jest przez słowacki nadzór finansowy – inwestor z Polski może liczyć na odzyskanie 90 proc. (do 20 tys. euro) z zainwestowanej kwoty, gdyby firma upadła.

Inwestowanie pasywne obejmuje także inne podejście do własnych pieniędzy. Tworzymy własną strategię inwestycyjną, a następnie korzystając z dostępnych na rynku możliwości wkładamy w nią pieniądze. Najbardziej klasyczną strategią inwestycyjną jest 60/40 – czyli 60 proc. akcje amerykańskich wielkich spółek i 40 proc. amerykańskich średnioterminowych obligacji. Od 1970 do 2020 r. dawał on średniorocznie 6 proc. zwrotu rocznie. Nie jest to wiele w porównaniu z np. tym, jak rósł sam amerykański rynek akcji, ale ma dwie zalety – po pierwsze jest stabilniejszy (czyli w czasie kryzysu nie tracimy np. 50 proc. wartości inwestycji), a po drugie, jego zastosowanie pozwala na częściowe skorzystanie z polityki „kupowania na dołku i sprzedawania na górce”. Jak to działa? Kupujemy akcje za 6 tys. zł i obligacje za 4 tys. zł. Po paru latach okazuje się, że akcje rosną szybciej niż obligacje i zamiast 60/40 proc. mamy 80/20 proc. Wówczas sprzedajemy „nadmiarowe” akcje i kupujemy obligacje. Jeśli za chwilę przyjdzie kryzys, jesteśmy lepiej zabezpieczeni przed jego konsekwencjami. Wyliczenia pokazują, że niezależnie od wybranej strategii, stosowanie takiego rebalansowania może pozwolić na podwyższenie średniorocznej stopy zwrotu nawet o 1 do 1,5 proc.

Oczywiście dziś wielu ekspertów tłumaczy, że portfel 60/40 jest za słaby (ze względu na bardzo niskie stopy procentowe i spadające zyski z obligacji). Nic nie stoi na przeszkodzie, by stworzyć własny portfel.

Surowce

Skoro lokaty nie chronią przed inflacją, akcje są ryzykowne, to być może wystarczy kupić sobie złoto? W popularnej opinii to najlepsze narzędzie do ochrony przed inflacją. Problem w tym, że tak do końca nie jest. Najwyższa cena uncji złota w historii odnotowana była w lutym 1980 r. i wyniosła ponad 2,2 tys. dol. W maju br. było to ok. 1,9 tys. dol. Znacznie mniej niż np. w 2012 r., kiedy cena przekraczała 2 tys. dol.

Niezależnie od chwilowych wzrostów i spadków, do kryzysu finansowego z lat 2008–2009 złoto generalnie zachowywało się podobnie jak inflacja. Od tamtej pory trudno znaleźć większą korelację między wyceną kruszcu a inflacją. Złoto stało się bardziej przedmiotem spekulacji. Zdaniem analityków amerykańskich funduszy w najbliższym czasie generalnie powinniśmy mieć do czynienia ze wzrostem wartości złota, ale podobna obserwacja dotyczy np. srebra.

Złoto obecnie można  kupić na dwa sposoby. Jeden to zakup złota fizycznego, np. monet bulionowych. Drugi to zakup udziałów w funduszach, które inwestują w złoto – zarówno aktywnych, jak i ETF. 

Należy jednak pamiętać, że świat nie kończy się na złocie i srebrze. Handel surowcami obejmuje setki różnych towarów – mniej lub bardziej popularnych. Przykładowo ropa naftowa. Mimo załamania w czasie pandemii popyt na ropę stopniowo rośnie. I prawdopodobnie będzie rósł nadal przy jednoczesnym spadku podaży (europejskie i amerykańskie firmy ze względu na zieloną transformację wydobywają jej coraz mniej). 

Inwestycje alternatywne

Na łamach „My Company Polska” niejednokrotnie opisywaliśmy sztukę inwestowania w tzw. inwestycje alternatywne. To m.in. inwestycje w sztukę, wina, ale także np. w nieruchomości wakacyjne pod wynajem. Tu podawanie średniorocznych stóp zwrotu jest niezwykle trudne, bo inwestujemy w długoterminowy wzrost wartości przedmiotów lub aktywów. Problemem jest konieczność posiadania przynajmniej minimalnej wiedzy na dany temat. Jeśli wiemy…

Możemy zarobić parokrotnie więcej, niż włożyliśmy. Trzeba jednak trafić na perełkę. Mimo to ogólne wskaźniki pokazują, że światowy rynek sztuki mocno się rozwija. Pokazuje to przygotowany przez Sotheby’s Mei Moses Index obrazujący jak bardzo zmieniają się ceny tych samych dzieł sztuki w długim czasie pokazuje, że w ciągu ostatniej dekady wyceny na rynku rosną stabilnie. 

Od 1950 do 2020 r. jest to ok. 8 proc. w ciągu roku. Znacznie bardziej ciekawym pomysłem jest inwestowanie w artykuły kolekcjonerskie, które możemy przypadkowo posiadać (lub też w prosty sposób pozyskać). W tym numerze piszemy m.in. o inwestowaniu w klocki, ale coraz większą popularnością cieszą się np. kolekcjonerskie wersje gier, figurki czy karty (strona 34).

Nietypowe rozwiązania

Tekst o pomysłach na pokonanie inflacji w 2021 r. nie może obejść się bez kryptowalut. Mimo że jest to aktywne dość kontrowersyjne, to rozpala wyobraźnie wielu inwestorów już od wielu lat. Z kryptowalutami jest kilka problemów. Po pierwsze, nie są w jakikolwiek sposób uregulowane. Po drugie, nie reprezentują absolutnie żadnej, realnej wartości. Z pierwotnej funkcji, jaką miało być powstanie niezależnego środka płatniczego niepodlegającego inflacji stały się olbrzymim narzędziem spekulacyjnym.

No dobrze, ale ile można na tym zarobić? Bitocoin, czyli największa i najbardziej popularna kryptowaluta, w szczycie covidowego dołku wart był ok. 5,8 tys. dol. za sztukę. W lipcu 2020 r. odrobił straty (i osiągnął wartość 10 tys. dol.). A potem nastało prawdzie szaleństwo, którego ukoronowaniem był przełom marca i kwietnia br., kiedy to za jednego bitcoina płacono 60 tys. dol. 

Inna kryptowaluta, ethereum, z marcowego dołka (100 dol.) urosła do 4,2 tys. dol. Na boomie korzystały także tak dziwne kryptowaluty, jak dogecoin, który powstał dla żartu w lipcu 2020 r. Do stycznia jego cena wahała się wokół jednego centa za sztukę. Aż do serii tweetów znanego miliardera, Elona Muska, dzięki któremu wycena doszła do prawie 70 centów za sztukę. 

Ostatnie tygodnie przyniosły znaczące spadki na rynku kryptowalut. Co wydarzy się dalej? Absolutnie nie wiadomo.

Kryptowaluty to nie jedyny pomysł na zarabianie. W Polsce coraz bardziej popularny staje się np. crowdfunding udziałowy, czyli zakupienie akcji rozwijającej się firmy. Firma za te pieniądze realizuje swój cel (np. budowę fabryki czy rozwój na nowym rynku), a inwestorzy mogą wymieniać się akcjami między sobą. Docelowo takie spółki mają pojawiać się na giełdzie papierów wartościowych, jednak na razie nie ma jeszcze żadnej takiej sytuacji. Bardziej majętni coraz częściej inwestują bezpośrednio w konkretne startupy. Tu jednak kapitał do inwestowania jest znacząco wyższy. 

Walka z inflacją, Czy da się wygrać?

Jeśli będzie niezwykle wysoka – najprawdopodobniej nie. Jeśli uda się ją utrzymać w ryzach – tak. Skończyły się jednak czasy, gdzie wystarczy pójść do banku i wpłacić pieniądze na lokatę. Jeśli nie chcemy tracić oszczędności (i nie chcemy ich wydawać), wówczas koniecznością staje się wejście na rynek kapitałowy albo kupno nieruchomości. Jednak w tak skomplikowanych czasach także i one nie gwarantują zysku. 

 

---------------------------------------------------

Fundusze aktywnie zarządzane czy indeksowe

W Polsce jednym z najbardziej popularnych rodzajów inwestowania na rynku kapitałowym były i są fundusze inwestycyjne aktywnie zarządzane. Ich wadą są jednak bardzo wysokie koszty. W 2021 r. opłaty za zarządzanie wynoszą maksymalnie 2,5 proc. (od 2022 r. będzie to 2 proc.). Przed laty takie opłaty wynosiły nawet 4 proc. w skali roku. Dla porównania, fundusze indeksowe mają opłaty na poziomie 0,2–0,3 proc. rocznie (polskie do 0,5 proc.). 

Jednak zakup jednostek uczestnictwa w funduszu aktywnie zarządzanym może nam pozwolić na „pobicie rynku”, czyli osiągnąć większy zysk niż inni gracze. Problem w tym, że w dłuższej perspektywie np. 10 lat w USA od 80 do 90 proc. takich funduszy ma gorszy wynik niż rynek. W Polsce statystyka ta jest jeszcze gorsza (od 2007 r. do 2021 r. tylko dwa fundusze osiągnęły wyższą stopę zwrotu niż indeks WIG). Nie oznacza to, że takie inwestowanie nie jest opłacalne. Bo fundusze aktywnie zarządzane mogą być dobrym wyborem w krótkim terminie i przy inwestowaniu w określone aktywa – np. polskie firmy technologiczne.

---------------------------------------------------

Konto IKE i IKZE

Konta te powstały, by promować prywatne oszczędzanie w perspektywie emerytury. Dziś jednak stały się świetnym narzędziem do inwestowania swoich pieniędzy. Główny atut to zwolnienie z podatku od zysków kapitałowych do momentu wycofania z nich pieniędzy. Konto IKZE w dodatku umożliwia zastosowanie ulgi podatkowej – w zależności od tego, ile wpłacimy, możemy odpisać od swojego dochodu za dany rok podatkowy określoną ilość pieniędzy. Jeśli takie konto założymy np. w domu maklerskim oznacza to, że zyski ze sprzedaży akcji możemy spokojnie reinwestować. Dlatego sprawdzają się idealnie np. przy inwestowaniu dywidendowym. Minusy? Pierwszy to limit wpłat. Dla konta IKE jest to obecnie ok. 15 tys. zł rocznie, a dla konta IKZE ponad 6,3 tys. zł rocznie (lub 9,5 tys. zł jeśli jesteśmy przedsiębiorcami). 

Oprócz tego konto IKZE można zlikwidować tylko w całości – nie można wypłacić części środków. Można mieć w tym samym czasie tylko jedno konto IKE lub IKZE. Co ciekawe, konto IKE może posłużyć np. do inwestowania w obligacje skarbowe.

---------------------------------------------------

Rygor inżyniera i artyzm malarza

dr Marek Dietl, prezes zarządu GPW 

Sformułowanie i wdrożenie polityki dywidendowej wymaga rygoru inżyniera połączonego z artyzmem malarza. Wszystko zaczyna się od określenia, którzy inwestorzy są dla nas grupą docelową. Dla wielu regularnie wypłacana dywidenda jest warunkiem inwestycji w daną spółkę, a inni odbierają wypłatę jako przesłankę do tego, że przedsiębiorstwo nie ma ciekawych projektów inwestycyjnych i zamiast się rozwijać przekazuje zyski akcjonariuszom. 

Wysokość dywidend wypłacanych przez spółki notowane na rynkach prowadzonych przez GPW jest bardzo zmienna. Dlatego od trzech lat liczymy specjalny indeks WIGdiv, którego wartość zależy od dywidend wypłacanych w danym roku. Na początku czerwca tego roku indeks WIGdiv zanotował najwyższą wartość w swojej historii, bijąc tym samym poprzedni rekord z 2018 r. W skład indeksu WIGdiv wchodzą spółki z indeksów WIG20, mWIG40 lub sWIG80, które na przestrzeni ostatnich 5 lat obrotowych regularnie wypłacały dywidendę. Obecnie jest ich 33. Łącznie w tym roku już ponad 100 spółek notowanych na Głównym Rynku GPW zadeklarowało wypłatę dywidendy za 2020 r.

GPW jest notowana na giełdzie i też ma swoją politykę dywidendową. My postawiliśmy na stabilność. Zdefiniowaliśmy minimalny poziom dywidendy za każdy rok. Ta minimalna dywidenda rośnie o 10 gr rocznie i może być powiększona o zyski uzyskane ze sprzedaży aktywów. Za lata 2018–2019 wypłaciliśmy naszym akcjonariuszom łącznie ponad 234 mln zł. Za 2020 r. zarząd GPW zarekomendował wypłatę dywidendy w wysokości 2,5 zł za akcję, a więc kolejne prawie 105 mln zł trafi do naszych akcjonariuszy. Chyba nasza strategia rozwoju i dywidendowa podoba się inwestorom. Od czasu ogłoszenia strategii #GPW2022 nasi akcjonariusze zarobili ponad 60 proc. w związku z wypłatą dywidend i wzrostem kursu akcji. 

---------------------------------------------------

Bursztynowe inwestycje przy arabskiej herbacie

Marta Naser, założycielka marki biżuterii bursztynowej 

O wartości bursztynu decyduje kilka czynników: wielkość, kolor, przybliżony wiek jantaru oraz to, czy w jego wnętrzu znajdują się „inkluzje”, czyli owad lub inne zachowane stworzenie. Choć jest to klasyczne podejście i zwłaszcza w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do biżuterii o naturalnych, nieregularnych kształtach, to w ostatnich latach, coraz częściej do głosu dochodzą bardziej nowoczesne, oszlifowane i fasetowane jantary w złotych wzorach. Zastanawiając się nad inwestycją w bursztyn, warto brać pod uwagę opcje finansowania marek posiadających doświadczenie na największych rynkach zbytu tego kruszca. 

Obecnie ten surowiec ma największy potencjał na Bliskim Wschodzie, gdzie biały i mleczny bursztyn bałtycki często jest bardziej wartościowy niż złoto. Arabskie różańce z jantaru, tzw. mahomety, które aktualnie są traktowane jako element biżuterii pokazujący zamożność jego posiadacza, są sprzedawane nawet za kilkadziesiąt tysięcy złotych. Największymi odbiorcami są kraje Zatoki Perskiej, m.in. Arabia Saudyjska. Popyt w tym regionie przypomina początek „bursztynowej gorączki” w Chinach i Japonii w latach 2011–2016, kiedy odnotowywano najwyższe w historii ceny skamieliny. Jednak nadpodaż niskiej jakości bursztynu wygenerowana w Obwodzie Kaliningradzkim i fast fashion wpłynęły na spadek zainteresowania i w efekcie cen surowca w tym okresie. Teraz stopy zwrotu przy sprzedaży gotowych wyrobów do krajów arabskich osiągają nawet 3 tys. proc. Inwestycje w surowy bursztyn są możliwe, jednak na pewno nie osiągają takich zysków jak gotowa biżuteria. Poławiacze bursztynu nie są odpowiednio wynagradzani, a zawód ten coraz częściej staje się hobby niż pracą zarobkową.

My Company Polska wydanie 7/2021 (70)

Więcej możesz przeczytać w 7/2021 (70) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ