Bufet na trawniku
Fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 6/2021 (69)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Zostawianie przy moim malamucie czegokolwiek co można strawić wiąże się ze sporym ryzykiem. Kiedyś je podejmowałem, ale odkąd pochłonął śledzie w oleju z cebulą, którymi zamierzałem zakąsić dobrze zmrożoną wódkę (po którą właśnie wyszedłem), stałem się bardziej ostrożny. Wódką zresztą też się interesował, chociaż właściwie jest jeszcze szczeniakiem. Niby od czasu porwania śledzi psisko nabrało trochę ogłady, ale jednak nie zostawiamy go sam na sam z żywnością. Bo jak wiadomo, to okazja czyni złodzieja.
Ale w domu można sobie jeszcze poradzić. Za to świat za drzwiami to – z punktu widzenia psa – jeden wielki bufet. Nie miałem wcześniej tej świadomości, ale ilość i różnorodność żarcia, jakie ludzie wywalają na ziemię, budzi coś w rodzaju podziwu.
Zacznijmy od chleba. Chleb, bułki, pieczywo tostowe – to wszystko zalega na trawnikach w wielkich ilościach, bowiem istnieje spora grupa ludzi, którzy w ten sposób dokarmiają ptaki. Ale ptaków nie dokarmia się wszak kanapkami, rogalikami czy kruchym ciastem z owocami. Tymczasem wszystkie te produkty można znaleźć na osiedlowych trawnikach. Wygląda to tak, jakby w okolicach piekarni ludzie doznawali amnezji i porzucali dopiero co nabyte pieczywo, zapomniawszy do czego było im potrzebne.
Ale chleb to pikuś. Dość często, a nawet, co tu dużo gadać, całkiem często znajdujemy w trawie całe obiady. Kotlety, ziemniaczki, surówki. Buraczki. Brokułki. Ewentualnie naleśniki. Tudzież makaron z sosem bolońskim. Może jestem dziwakiem, ale muszę przyznać, że nurtuje mnie skąd te obiady biorą się na skwerach. Ludzie podczas awantur rodzinnych rzucają w siebie obiadami, ale nie trafiają i te wylatują przez okno? Ale jeśli tak, co się dzieje z talerzami? Tych nigdy nie ma, sama strawa. Zwłaszcza dużo ziemniaków. Fascynujące zjawisko.
Ale nie tak jak kurze łapki. Mój pies zwęszył raz furę najwstrętniejszych na świecie kurzych łapek. Było ich ze 40 i formowały się elegancko w swego rodzaju górę czy też kupę. Leżały ot tak, na chodniku. Nie mówcie, że was też nie frapuje, skąd tam się wzięły. Komuś wypadły z kieszeni? Uciekły z kuchni, odnajdując w sobie resztki życia, co się kurom zdarza? Zostały skradzione i złodziej porzucił je podczas pościgu? Nie wiem, a dalibóg chciałbym wiedzieć. To musi być kapitalna historia, skoro doprowadziła do powstania składowiska kurzych łapek w centrum Warszawy. I warto byłoby ją opowiedzieć.
Ale na trawnikach pojawiają się i towary bardziej luksusowe. Oto ledwie kilka dni temu mój Loki wytropił solidny kawał łososia, który w sklepie musiał kosztować dobre kilkadziesiąt złotych. Ledwie kilka dni później w tym samym miejscu napotkaliśmy całą furę rozmaitych ryb. Ktoś zastawiał pułapkę na krokodyle? Albo może żona znakomitego wędkarza w desperacji wywaliła za okno jego połów? Jakież ludzkie dramaty kryją się za tymi rybami. I drugimi daniami. Czy kurzymi łapkami.
Więcej możesz przeczytać w 6/2021 (69) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.