Święta ekonomia Donalda Trumpa

Marc Rubio to jeden z polityków administracji prezydenta Trumpa obnoszący się ze swoją religijnością.
Marc Rubio to jeden z polityków administracji prezydenta Trumpa obnoszący się ze swoją religijnością. / Fot. shutterstock.
Od dziesięcioleci spory religijne nie odgrywały w Stanach Zjednoczonych takiej roli jak za prezydentury Donalda Trumpa. Najgorętsze debaty w znacznej mierze dotyczą ekonomii. Czy o przyszłości gospodarczej świata zadecydują teologowie?
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 4/2025 (115)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Amerykę ogarnęła wojna religijna.

Zacznijmy od dwóch obrazków. Środa Popielcowa, 5 marca tego roku. Marco Rubio, sekretarz stanu USA, udziela wywiadu konserwatywnej telewizji Fox News. Na czole ma wyraźny krzyż wyrysowany popiołem. To znak pokuty i rozpoczęcia Wielkiego Postu. Gest polityka wywołuje burzę. Czy można się aż tak afiszować religijnością?

Rubio to katolik do kwadratu. Pochodzi z katolickiej rodziny kubańskich imigrantów, w dzieciństwie bawił się w księdza, odprawiając w prowizorycznym ornacie mszę. Później jego rodzice zostali mormonami. Obecny sekretarz stanu przekonał ich jednak, by wrócili na łono Kościoła katolickiego. Po latach sam zaczął robić karierę polityczną i, jak mówi, zaniedbał Boga. Żona zaczęła wtedy zabierać dzieci do kościoła ewangelikalnego, a Rubio czasem chodził razem z nimi. Czegoś mu jednak brakowało. Kolejny raz wrócił na łono Kościoła, w którym się wychował, dziś jest jego radykalnym wyznawcą.

Obrazek drugi: Środa Popielcowa dwa lata temu. Prezydent USA Joe Biden jest w Warszawie na szczycie Bukaresztańskiej Dziewiątki. Na czole również ma ciemny ślad, wkrótce okazuje się, że wziął udział w mszy, którą specjalnie dla niego odprawił polski zakonnik ks. Wiesław Dawidowski. – Także wielcy tego świata przyjmują popiół – pisze duchowny, dodając, że to właśnie on „miał zaszczyt nałożyć popiół na głowę samego prezydenta”.

Biden to drugi w historii (po Johnie F. Kennedym) katolik w Gabinecie Owalnym Białego Domu. Praktykuje regularnie, reprezentuje jednak postępowy nurt katolicyzmu – sprzeciwia się np. zakazowi aborcji, a także wspiera prawa osób LGBT+. Przez „prawdziwych katolików” uznawany jest za odszczepieńca.

Wróćmy jednak do śladów popiołu na czołach Bidena i Rubio. Medialne reakcje na ten znak były zupełnie różne. W przypadku pierwszego uznano go znak pokory. W przypadku drugiego – za dewocyjną, nachalną ostentację.

To pokazuje, że w USA – w przeciwieństwie do Polski – nie tyle upolityczniona jest religia, ile polityka stała się religijna. Podobnie rzecz się ma z ekonomią.

Katolicki gabinet Owalny

Choć Donald Trump jest protestantem, jego administracja została okrzyknięta „najbardziej katolicką w historii USA”. Katolikiem jest co trzeci członek gabinetu prezydenta. Sean Duffy, nowy sekretarz transportu, przed zatwierdzeniem swojej kandydatury przez Kongres, wraz z żoną i dziewięciorgiem dzieci odmówił na korytarzu Kapitolu „Zdrowaś Mario”. Katolikami w najbliższym otoczeniu Trumpa są także: dyrektor CIA John Ratcliffe, sekretarz zdrowia Robert F. Kennedy Jr. (napisał książkę o św. Franciszku, mówi, że Bóg pomógł mu rzucić narkotyki), szefowa administracji małego biznesu Kelly Loeffler, sekretarz edukacji Linda McMahon oraz ambasadorka przy ONZ Elise Stefanik.

Katolikiem u boku Trumpa jest jednak przede wszystkim wiceprezydent J.D. Vance.

Teologia bidoków

Vance przeszedł na katolicyzm dopiero w 2019 r. i nie ukrywa, że pociąga go w nim przede wszystkim katolicki szacunek do tradycji. Wcześniej był związany z tradycją ewangelikalną.

W Polsce to pojęcie mało znane, ale paradoksalnie to właśnie ewangelikalni chrześcijanie pod względem religijnym grają w Partii Republikańskiej pierwsze skrzypce. Są odłamem protestantyzmu, momentami bardzo radykalnym, wręcz fundamentalistycznym. W amerykańskiej polityce stanowią silne lobby, dysponują ogromnymi pieniędzmi. Dosłownie odczytują Biblię, najczęściej zwalczają aborcję, homoseksualność i teorię ewolucji. Skąd podkreślenie, że „najczęściej”? Gdyż wspólnoty ewangelikalne nie tworzą jednego Kościoła ani organizacji i są mocno zróżnicowane. Niektóre (choć będące w zdecydowanej mniejszości) udzielają nawet małżeństw gejom i lesbijkom. Wpływy konserwatywnych protestantów są szczególnie silne w południowych stanach USA, zwanych „Pasem biblijnym” (Bible Belt). Wiele z nich przypomina świetnie funkcjonujące przedsiębiorstwa, niektóre zresztą są formalnie zarejestrowane jako spółki.

Choć z polskiego punktu widzenia może się to wydać zaskakujące, na intelektualno-religijnej mapie USA katolicyzm jawi się zatem jako ruch umiarkowany, wręcz liberalny. Z całą pewnością jest jednak znacznie bardziej inteligencki niż ewangelikalizm. Właśnie ten intelektualny sznyt przyciągnął Vance’a do katolicyzmu. Ceniąc katolicką tradycję, zaczytywał się w pismach starożytnych ojców Kościoła, w tym św. Augustyna, którego spuściznę zna bardzo dobrze i wyjątkowo ceni.

Wiążą się z tym jego poglądy nie tylko na Boga, ale też na świat i gospodarkę. Najpełniej Vance opisał je w opartej na własnej biografii książce „Elegia dla bidoków” (której tytuł być może lepiej by było przetłumaczyć na polski jako „Elegię dla wieśniaków”).

J.D. Vance pochodzi z typowej rodziny „wieśniaków”. Owszem, przebił szklany sufit, pozbył się rodzinnego balastu biedy, skończył prawo na Yale. Pamięta jednak, skąd pochodzi. „Dwa pokolenia temu mój dziadek i babcia byli biedni jak myszy kościelne, ale zakochani. Pobrali się więc i wyjechali na północ z nadzieją, że wyrwą się z otaczającej ich potwornej nędzy. Ich wnuk (ja) ukończył studia na jednym z najlepszych uniwersytetów świata”. Dziadkowie Vance’a po II wojnie światowej za chlebem wyjechali na północ USA, gdzie rozwijający się przemysł oferował szybki awans społeczny i ekonomiczny. Tyle że w latach 80. przemysł metalurgiczny zaczął upadać, a cały region – biedny i zdeklasowany - zyskał pogardliwą nazwę „Pasa rdzy” (Rust Belt). W dodatku jego mieszkańcy znów się znaleźli na granicy ubóstwa.

Ich frustracja i wykluczenie to – zdaniem Vance’a – paliwo wyborcze dla Trumpa. Gdy wydał książkę, nie był jeszcze zwolennikiem obecnego prezydenta. W jednym z wywiadów mówił: „Kandydatura Trumpa to muzyka dla uszu bidoków. Krytykuje firmy przenoszące miejsca pracy za granicę. Jego apokaliptyczny ton współgra z ich codziennymi doświadczeniami. Uwielbia irytować elity, co wielu z nich chciałoby robić, ale nie może, bo nie ma odpowiedniej platformy”.

W „Elegii…” Vance opisuje kontekst społeczny i kulturowy amerykańskiej „kultury biedy”. Stawia tezę, że zewnętrzne uwarunkowania, choć ważne, nie zdejmują jednak z Amerykanów odpowiedzialności. „Naszych problemów nie stworzył rząd, korporacje ani żadna inna siła. To nasze dzieło i tylko my możemy je rozwiązać” - podsumowuje. Nie rozgrzesza ani państwa, ani samych jednostek. Raczej próbuje zwrócić uwagę na sprawczość tych ostatnich.

To podejście momentami bliskie do tego, co głosił ceniony w umiarkowanie konserwatywnych kręgach USA Jan Paweł II. Nieprzypadkowo J.D. Vance to właśnie polskiego papieża cytował w swym słynnym przemówieniu w Monachium. 

„Jan Paweł II to, moim zdaniem, jeden z najbardziej niezwykłych obrońców demokracji. Mówił: «Nie lękajcie się». Nie powinniśmy się więc bać własnych obywateli, nawet jeśli wyrażają poglądy niezgodne z ich przywództwem”
– mówił amerykański wiceprezydent.

Vance kontra Franciszek

Problem w tym, że takie poglądy stoją jednak w subtelnej, ale wyraźnej sprzeczności z tym, co głosi obecny papież Fraciszek. Jak to się ma do amerykańskiego katolicyzmu? Dziś jest on przepołowiony. Na Kamalę Harris głosowało bowiem prawie tyle samo wyborców, co na Trumpa. Dziś na czołowego reprezentanta konserwatystów katolickich w USA wyrasta właśnie wiceprezydent. Niedawno wywołał zresztą ożywiony spór teologiczno-ideowy wokół średniowiecznego pojęcia „ordo caritatis”. To koncepcja teologiczna wywodząca się od św. Augustyna, w myśl której chrześcijan obowiązuje „porządek miłości”. Polega on na tym, że najpierw trzeba kochać Boga, później swoją rodzinę, następnie sąsiadów, naród, a dopiero później całą ludzkość. W praktyce koncepcja ta (która nigdy nie stała się elementem oficjalnej doktryny) jest wykorzystywana (także nad Wisłą) do retoryki antyimigranckiej. Chcesz pomagać uchodźcom? W porządku, ale najpierw sprawdź, czy nie uszczuplisz tym samym dobra swojego narodu.

W lutym, w trakcie telewizyjnego wywiadu, Vance powołał się na tę koncepcję właśnie w kontekście zapowiedzianych przez Trumpa deportacji nielegalnych migrantów. Dodał, że amerykańska „skrajna lewica” bardziej współczuje nielegalnym przybyszom z innych krajów niż własnym współobywatelom. „Jako amerykański przywódca, ale także jako obywatel tego kraju, jestem zobowiązany do większego współczucia swoim rodakom. I nie oznacza to, że nienawidzę innych” – powiedział wiceprezydent. I dodał, że spora część lewicy stosuje „ordo amoris” w wersji odwróconej do góry nogami. – Nienawidzą obywateli swojego kraju, a troszczą się o ludzi z zagranicy. To nie jest dobry sposób na rządzenie
– oświadczył.

Najpewniej właśnie na te słowa zareagował Franciszek, pisząc kilka dni później list do amerykańskich biskupów. „Chrześcijanie bardzo dobrze wiedzą, że tylko poprzez uznanie nieskończonej godności wszystkich nasza własna tożsamość jako osób i wspólnot osiąga dojrzałość. Chrześcijańska miłość nie jest koncentrycznym rozszerzaniem się troski, która stopniowo rozszerza się na inne osoby i grupy” – napisał.

Powszechnie uznano to za przytyk do Vance’a. W komentarzu dla „Washington Post” znany włoski historyk Kościoła i teolog Massimo Faggioli napisał, że Franciszek próbuje w ten sposób zapobiec temu, by „katolicyzm stał się częścią trumpizmu”. Skrytykował też konserwatywnych biskupów amerykańskich, którzy – jego zdaniem – muszą zdecydować, czy wykonywać rozkazy Vance’a, czy być wiernymi wobec Watykanu. Jego komentarz wydaje się jak najbardziej na miejscu. Wielu amerykańskich katolików liczy bowiem, że wygrana Donalda Trumpa zatrzyma powolny, ale konsekwentny pochód Watykanu w kierunku lewicy. Wśród nich nie brakuje również amerykańskich biskupów, ukształtowanych w znacznej mierze przez myśl Jana Pawła II.

Sukces teologii sukcesu

Katolicki konserwatyzm J.D. Vance’a może się jednak okazać nurtem umiarkowanym w porównaniu do innego prądu teologicznego, który czai się na zapleczu Trumpa. Chodzi o tzw. teologię sukcesu, której czołową wyznawczynią jest kontrowersyjna pastorka Paula White-Cain. Jedną z pierwszych decyzji Trumpa było mianowanie jej szefową nowo utworzonego Biura ds. Wiary w Białym Domu. Ta 58-latka z Florydy głosi, że Bóg nagradza wiernych bogactwem materialnym, stąd konsumpcjonizm i sukces życiowy jest dowodem łaski Bożej. Nie trzeba dodawać, że takie idee to przykrywka dla skrajnie liberalnych poglądów na państwo i gospodarkę.

Teologia sukcesu („prosperity theology” lub „prosperity gospel”) powstała w XX w. na gruncie ewangelikalnego protestantyzmu w USA. – To obrzydliwa herezja niemająca nic wspólnego z Ewangelią. W historii zawsze istnieli faceci, którzy na głoszeniu Ewangelii chcieli zarobić pieniądze, ale w Ameryce XX w. przybrało to zatrważające rozmiary – ks. dr hab. Kazimierz Bem, historyk Kościoła i pastor ewangelicko-reformowany pracujący w Marlborough UCC w stanie Massachusetts w USA, nie zostawia suchej nitki na tym nurcie teologicznym. I tłumaczy, że samozwańczy kaznodzieje, zwani teleewangelizatorami, wykorzystali do jego stworzenia błyskawiczny rozwój radia i telewizji. Zjawisko rozprzestrzeniało się na masową skalę od lat 50. ubiegłego wieku. Korzystając z liberalnego prawa, pastorzy masowo zakładali niezależne Kościoły protestanckie, wykorzystując swoją popularność do zbierania ogromnych pieniędzy. Nikomu przy tym nie podlegali, byli poza kontrolą.
– Oczywiście do tej odrażającej praktyki trzeba było dorobić ideologiczne uzasadnienie, wymyślono więc teologię sukcesu
– opowiada ks. dr Bem.

Jednym z najgłośniejszych teologów tego nurtu był charyzmatyczny pastor Kościoła Reformowanego w USA Robert H. Schuller. W czasach największej popularności jego kazań w telewizji słuchało nawet 25 mln wiernych. Na przełomie lat 70. i 80. za ogromne pieniądze zbudował w Garden Grove ogromną „Kryształową katedrę”, która była wizytówką jego ewangelizacyjnego biznesu. Wnętrze budynku posłużyło nawet za scenerię filmu „Start Trek”. Gdy jednak moda na jego posługę przeminęła, przedsięwzięcie zbankrutowało. – W 2013 r. budynek odkupiła rzymskokatolicka diecezja Orange w Kalifornii. Teraz służy biednym emigrantom z Meksyku, co jest pewnego rodzaju paradoksem – opowiada ks. Bem.

Pastorka White-Cain również wzbudza kontrowersje. Po jej nominacji przez Trumpa „New York Times” napisał nawet, że wielu chrześcijan uważa jej poglądy za formę herezji. Rozczarowanie awansem teolożki wyraziło nawet wielu zażartych trumpistów. „To, że nowy prezydent egzekwuje prawa, które są zgodne z naszymi wartościami, nie oznacza, że ma pojęcie, czym jest biblijne chrześcijaństwo i jaka jest jego wartość. Paula White to fałszywa nauczycielka, która nie ma szacunku dla Ewangelii Jezusa Chrystusa” – napisał w mediach społecznościowych gospodarz popularnego chrześcijańskiego podcastu John Mason. Wypowiedź tę zacytowała nawet polska Katolicka Agencja Informacyjna.

Teologia sukcesu, której wydaje się sprzyjać Trump, przejawia daleko idącą nieufność wobec państwa i jego regulacji. Skoro bogactwo i poziom życia zależą od moralności jednostki oraz od łaski Bożej, władzom nic do tego. To podejście zupełnie inne niż konserwatywnych katolików spod znaku J.D. Vance’a. Które wygra? Trudno dziś jednoznacznie powiedzieć. Jedno jest pewne: Stany Zjednoczone to jedyny kraj Zachodu, gdzie teologiczne spory mają tak wielkie znaczenie polityczne i kształtują ekonomię. 

Więcej możesz przeczytać w 4/2025 (115) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ