Kapłani pozycjonowania
Igor Zalewski. / Fot. mat. pras.z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 2/2024 (101)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Kiedy jednak mimo wszystko rolnik podskakiwał, nagle robiło się ciemno, bo bogowie się gniewali. Na powrót zatem zginał kark i padał na kolana, bo przecież nie miał zielonego pojęcia o zaćmieniach słońca. I w ogóle o astronomii.
Ta sytuacja, opisana ładnie przez Bolesława Prusa w „Faraonie”, a potem sfilmowana przez Jerzego Kawalerowicza jest moim zdaniem bardzo aktualna. Może się wydawać zaskakujące, że w epoce, w której istniej obowiązek szkolny, a ludzie mają się za wykształconych (acz widziałem ostatnio w internecie filmik, w którym dziewczyna obstawiała, że na świecie żyje 40 mln ludzi, z czego 5 mln w Polsce) ktoś może żerować na naszej niewiedzy niczym egipski kapłan. Ale może i czyni to bardzo chętnie.
Jakiś czas temu zadzwonił mój telefon. Byłem w biegu, odebrałem i człowiek po drugiej stronie poinformował mnie, że reprezentuje Google’a i trzeba czym prędzej uaktualnić internetową wizytówkę mojej fundacji. Ponieważ faktycznie reklamujemy się w Google’u, nie wyczułem podstępu, tylko grzecznie współpracowałem, żeby Fundacja Akademia Retoryki broń Boże nie straciła swej wizytówki. Jakiś czas potem przyszła do mnie faktura, wcale nie z Google’a, tylko z zupełnie innej firmy, która domagała się zapłaty za coś, co jest całkowicie darmowe – czyli właśnie ustawienie owej wizytówki. Co więcej, owa firma dzwoniła do mnie jeszcze wielokrotnie, za każdym razem na początku przemilczając swą nazwę, a głośno deklamując nazwę Najważniejszej Wyszukiwarki Świata i wmawiając mi, że ustnie zawarłem z nimi umowę na jakieś dwa stulecia i oni będą mnie pozycjonować w internecie, a ja im będę płacił.
W tymże internecie sprawdziłem, że firma owa naciągnęła nie tylko mnie, ale tysiące równie zabieganych przedsiębiorców, których nęka telefonicznie. Najpierw się z nimi wykłócałem, ale wycieńczony wkrótce zmieniłem taktykę i po prostu blokowałem wszystkie numery, z których do mnie dzwonili. Po jakiejś 50. blokadzie przestali dzwonić. Skądinąd mam nadzieję, że w końcu ktoś ich pozwie, a ja wtedy chętnie obciążę ich w sądzie. W każdym razie ostrzegam przed takimi naciągaczami.
No, ale mamy tu zwykłych oszustów, a co z tymi kapłanami? Otóż po tej przygodzie uświadomiłem sobie, że właściwie faktycznie powinienem zadbać o pozycjonowanie strony fundacji. Znalazłem jakąś firmę, sprawdziłem oceny (były dobre, he, he – czy firma od internetu może to jakoś ogarnąć? Ciekawe) i nawiązałem kontakt. Pierwsza rozmowa, po której wykupiłem ich usługi, była jednocześnie ostatnią, z której cokolwiek rozumiałem. Potem stykałem się już tylko z szamanami mamroczącymi pod nosem jakieś technologiczne zaklęcia, rzucającymi tajemnicze liczby, mieszającymi cyfrową chochlą w gęstej zupie internetu. Mogli mówić godzinami i kompletnie nic z tego nie wynikało. Kiedy prosiłem ich o raporty pisane, dostawałem coś, co wyglądało jak chemiczny wzór na polimery. Kiedy prosiłem o prostsze komunikaty, dostawałem PDF ze ściągawką z chińskiego. Kiedy pytałem, co konkretnie robią, odpowiadali tekstem liczącym 2,5 mln znaków, przy którym Hegel to mistrz klarowności. I zapewniali, że trwa proces, a jego efekty nie mogą być natychmiastowe.
Przez czas jakiś podchodziłem do ich raportów z nabożną czcią, ale gdzieś tak po roku poprosiłem o audyt ich działań znajomego studenta informatyki. Z jego ustaleń wynikało, że wejść na stronę mamy mniej niż w czasach przed pozycjonowaniem. Zaś samo mistyczne pozycjonowanie polegało z grubsza na nicnierobieniu.
Czy wszystkie takie firmy to kapłani żerujący na naszej ignorancji? Nie wiem. Ale kiedy tylko jakaś do mnie dzwoni i żąda kolejnych danin – a robią to ciągle – odpowiadam, że współpracuję bezpośrednio z Ozyrysem.
Więcej możesz przeczytać w 2/2024 (101) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.