Współwłaściciel klubu w Sopocie: "Dostaliśmy 200 tys. złotych subwencji. Pieniędzy już nie ma"

Fot. Klub Atelier, mat. promocyjne
Fot. Klub Atelier, mat. promocyjne
- Bez spełnienia szeregu wymogów, fundusze z tarczy trzeba będzie w całości zwrócić. Ta pomoc może okazać się pocałunkiem śmierci dla przedsiębiorców i to dosłownie, bo nie każdy wytrzyma taki kryzys i dla wielu to może skończyć się tragedią - mówi Radomir Szumełda, współwłaściciel popularnego sopockiego klubu Atelier.

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Byłem niedawno w Sopocie. I – obserwując to, co dzieje się na plażach – myślę, że to paradoksalnie może być doskonałe lato dla klubów i restauracji. Bałtyk odwiedza tłum ludzi, który musi gdzieś zjeść i czegoś się napić.

To mit. Przede wszystkim te tłumy są inne, niż dotychczas. Ogromna część tegorocznych turystów woli robić zakupy w sklepach spożywczych - tam kupują prowiant i napoje, a potem imprezują na Monciaku. Jasne, odwiedzają też lokale, ale często są to miejsca dość słabe, najtańsze. Tradycyjne kluby, kawiarnie, restauracje częściej niż niegdyś schodzą na dalszy plan.

Chcesz powiedzieć, że nikt ich już nie odwiedza?

Odpowiem na przykładzie „Atelier”. Obecnie liczba gości naszego klubu to co najwyżej połowa tego, co było. Nie jest wesoło. Oczywiście gastronomia gastronomii nie równa, bo inna jest sytuacja takich miejsc jak moje, inna jest sytuacja restauracji.

Z czego wynika inność tych tłumów?

Prawie nie ma gości zagranicznych. Zresztą powiem ci szczerze, że wakacje w Sopocie od lat są dla mnie trudne. Ludzi podczas kolejnych wakacji było po prostu zbyt dużo i coraz więcej było takich, którzy nie trzymali poziomu. To jest problem takich modnych miast jak Kraków czy Sopot.

A to ciekawe, bo Sopot zawsze kojarzył mi się z modnym miastem dla elity.

Dzisiaj musiałbyś się bardzo postarać, żeby tę elitę znaleźć, co nie znaczy, że jej nie ma. Oczywiście ja nie chcę stygmatyzować ludzi, tylko próbuję ci wytłumaczyć, że gość gościowi nierówny. I chyba też nie o to chodzi, żeby Sopot był miastem dla elit, raczej chodzi o to, żeby do Sopotu przyjeżdżał każdy człowiek, który szanuje to miasto, szanuje innych i potrafi zachować się przyzwoicie nawet w warunkach wakacyjnych.

Jakiś czas temu tzw. „odmrażanie gospodarki” nazwałeś na Facebooku „pozorem, który może skończyć się dramatem”. Czy po kilku tygodniach od ponownego otwarcia lokali podtrzymujesz tę opinię?

Tak. Spójrz w kontekście ostatnich wzrostów zachorowań na Covid-19. Liczby idą w górę, a co robi minister Szumowski? Odpowiedzialnością obarcza m.in. kluby i restauracje. Oczekiwanie jest takie, żebyśmy jakoś działali, choć w bardzo dużym reżimie sanitarnym, z ogromnymi ograniczeniami. Skutek będzie taki, że nasze przychody będą na poziomie 30 proc. w stosunku do tego samego okresu rok temu, za to koszty będziemy ponosić pełne, takie same jak w zeszłym roku. Nie mamy już zwolnień z czynszu, jak to było w kwietniu i w maju, koszty pracy też się nie zmieniły, bo nikt nie obniżył stawek minimalnych, a rząd już nie refinansuje nawet w części wynagrodzeń.

Tarcze finansowe?

Dostaliśmy wsparcie w połowie maja, ale ono już się skończyło lub kończy. Bilans „Atelier” na koniec sierpnia będzie taki, że po opłaceniu wszystkich rachunków zostanie nam 0 złotych. A przychodzą takie okresy jak jesień czy zima, kiedy zawsze – nawet w najlepszych czasach sopockiej hossy kilkanaście lat temu – byliśmy pod kreską. Teraz jeszcze doszedł nam nowy nóż na gardle, ponieważ jeśli nie utrzymamy etatów przez rok, do maja 2021, to będziemy musieli oddać 100 proc. tej subwencji z tarczy antykryzysowej. Szczerze mówiąc nie wiem, jak to będzie, zwłaszcza, że widzę, że już teraz zamykają się kolejne lokale. Jesienią w gastronomii będzie pogrom.

Aż tak?

Trochę łatwiej mają restauracje, bo na jedzeniu jest duża przebitka. Kiedy jest cieplej, mamy lato, to tam rzeczywiście są obroty. Z drugiej strony, jeśli te przychody tam nie są wystarczająco wysokie, to też robi się gorąco, ponieważ musisz utrzymać całą kuchnię, kucharzy, kelnerów, ponosisz ogromne koszty energii elektrycznej i gazu. Branża gastronomiczna dalej będzie dostawała po tyłku, bo nikt nie mówi o kolejnych środkach pomocowych. W maju otrzymaliśmy od państwa ponad 200 tys. złotych, ale tych pieniędzy już nie ma. Może się okazać, że tarcza antykryzysowa okaże się pocałunkiem śmierci dla przedsiębiorców – jak wspominałem, bez spełnienia wielu wymogów fundusze trzeba będzie w całości zwrócić – i to dosłownie, bo nie każdy wytrzyma taki kryzys i dla wielu to może skończyć się osobistym dramatem.

Rozumiem więc, że twoim zdaniem pomoc rządu była od początku źle pomyślana?

Tak też nie można powiedzieć. Tarcza nie była najgorzej zaprojektowana. Z punktu widzenia państwa jej celem była pomoc przedsiębiorcom oraz ochrona miejsc pracy, bo ona zmusza przedsiębiorców, by stanęli na głowie i utrzymali etaty. Z drugiej strony, nikt w maju nie był w stanie przewidzieć tego, w jakim kierunku będzie zmierzać pandemia, a oglądu sytuacji nie ułatwiała ekscytacja naszej władzy, która dla celów politycznych uważała, że koronawirus jest w odwrocie.

Przecież od początku mówiło się, że jesienią nadejdzie druga fala epidemii. Wiedzieliście, że to tak szybko nie minie.

Ale jednak chyba nikt nie zakładał powrotu do tak restrykcyjnego reżimu sanitarnego. A on już powoli wraca i będzie wracał. Nie potrafiliśmy też przewidzieć skali obaw ludzi przed odwiedzaniem takich miejsc jak nasz klub. To nie jest tak, że goście natychmiast tłumnie zaczęli korzystać z uroków gastronomii. Wiele osób wciąż czuje te obawy, izoluje się i zresztą przecież trudno się dziwić, widząc jak pandemia znów jest w ofensywie. Wydaje mi się, że w naszej branży do normalności będziemy wracać przez najbliższe 2-3 lata.

To realistyczna czy optymistyczna prognoza?

Kiedyś wszystko musi wrócić do normy. Pojawią się leki, zostanie wynaleziona szczepionka, politycy się uspokoją, ludzie poczują się bezpieczniej. Zagwozdką jest to, ilu z przedsiębiorców wytrzyma do tego czasu. W przypadku klubów mówimy też o rynku, który nie działa na wysokich marżach. Czasy, w których w gastronomii można było zarabiać duże pieniądze już dawno minęły.

Zastanawia mnie jednak ta mentalność Polaków. Bo mówisz o tym, że ludzie wciąż się boją, a ja widzę w mediach społecznościowych zdjęcia z przepełnionych lokali. Mnóstwo znajomych czuje potrzebę wyjścia do świata.

Okej, ludzi wciąż się bojących jest mniej. Ale gdy przedsiębiorstwo działa na 2-3 proc. marży – taki zysk zostaje z całego obrotu – to jeśli 20-30 proc. klientów się boi i odpuszcza wizytę w klubie to znaczy, że spadasz mocno pod kreskę. Firma zadłuża się, co doskonale wiemy, jak się kończy. Wytłumaczę ci to na konkretnym przykładzie. W czerwcu i w lipcu przychód – nie dochód! - w „Atelier” był o 250 tys. złotych mniejszy niż rok temu. Co najgorsze, straciliśmy nie tylko część naszych gości, którzy po prostu nie wrócili, ale przede wszystkim straciliśmy imprezy firmowe, a zwykle jest tak, że od maja do września mieliśmy finansowe żniwa jeśli chodzi właśnie o „firmówki”. Takich eventów nie możesz teraz organizować i jeszcze długo nie będzie można tego robić.

Czym z prawnego punktu widzenia różni się impreza firmowa od np. wesela?

Tego nie wiem, musiałbyś pytać Ministerstwo Zdrowia. Pewnie chodzi o to, że wesele to jakaś konieczność życiowa, wielkie święto, wydarzenie trudne do odłożenia w czasie. Natomiast imprezy integracyjne nie należą do najważniejszych potrzeb. Mogę narzekać, ale jednocześnie rozumiem, że pewnych rzeczy w trakcie pandemii po prostu nie wolno. Wrócilibyśmy do „firmówek” to automatycznie zwiększyłaby się liczba potencjalnych ognisk wirusa. Czytam co jakiś czas artykuły o Szwecji. Tam rzeczywiście bardzo boleśnie przeszli pierwszy okres epidemii, jednak w tej chwili zaczynają nabierać wiatru w żagle. Tam nie było lockdownu takiego jak u nas, nie wprowadzili tak restrykcyjnych obostrzeń. Społeczeństwo w większej części niż nasze przechorowało koronawirusa, ale jednocześnie szybciej nabyło odpowiednią odporność. Nie wiem, czy ten sposób radzenia sobie z pandemią jest lepszy, bo koszt tego modelu szwedzkiego był ogromny, ale może mniejszy niż koszt, który my zapłacimy, tyle że w dłuższym okresie.

Mówiłeś o ludziach wciąż bojących się przychodzić do klubów. Co wy – jako przedsiębiorcy – możecie zrobić, by przekonać gości, że jest u was bezpiecznie? Oczywiście oprócz stosowania się do reżimu sanitarnego.

Najważniejsze są jednak zasady bezpieczeństwa. W „Atelier” wróciliśmy do takiej procedury, że każdy klient przychodzący do lokalu jest odbierany przy wejściu, prowadzony do stolika i tam też obsługiwany. Miejsca siedzące są oczywiście tak poukładane, żeby zachować dystans społeczny. I to tyle, nic więcej nie da się zrobić. Kłopot jest taki, że są tacy goście, którzy się wykłócają, kwestionują reżim sanitarny, obrażają się i piszą potem krytyczne opinie w Internecie. Dochodzi do nieprzyjemnych sytuacji. Na szczęście to zdecydowana mniejszość.

Inna kwestia, że wielu ludzi nie zdaje sobie sprawę z doraźnego obciążenia finansowego, jakie niesie ze sobą wprowadzenie reżimu. Ostatnio znajomy dziwił się, że skąd te narzekania właścicieli lokali, bo przecież co to za problem raz na jakiś czas kupić płyn dezynfekujący.

W „Atelier” - tak jak mówiłem – mamy chociażby dwie dodatkowe osoby, które stoją na wejściu i rotacyjnie prowadzą klientów do stolików. Jest dodatkowy pracownik, który co dwadzieścia minut dogląda sali, dezynfekując różne miejsca. Tym ludziom trzeba przecież zapłacić! Płyny dezynfekujące czy maseczki już co prawda trochę staniały, ale też jednak obciążają budżet. Wiem, jakie ludzie mają wyobrażenie na temat knajp. Ludzie przychodzą do klubu na sobotnią imprezę, widzą dwustu balujących gości i myślą: „O Boże, ile oni muszą mieć kasy!”. Kompletnie nie zastanawiają się nad tym, że np. trzeba opłacić bardzo wysoki czynsz. Że pracownicy muszą otrzymać wynagrodzenie: barmani, kelnerzy, DJ, ochrona. Alkoholu na bar też nikt nie daje ci za darmo. Wiele miesięcy w roku jest deficytowych i na ten okres też trzeba kiedyś zarobić. Sumując te wszystkie koszty i odejmując je od przychodów, to naprawdę zostaje niewielki zysk. Co roku coraz mniejszy, bo czasy, kiedy w gastronomii zarabiało się rzeczywiście dobre pieniądze skończyły się 8-10 lat temu.

Czego byś więc oczekiwał w tym momencie ze strony samorządu, polityków?

Umowy najmu były zawierane w – powiedzmy – „normalnej sytuacji rynkowej”, kiedy wszyscy w miarę dokładnie mogliśmy oszacować przychody. Te umowy powinny być renegocjowane, bo przecież obecnie nie funkcjonujemy w „normalnej sytuacji”, wręcz przeciwnie, sytuacja jest absurdalnie nienormalna. Nikt nie umawiał się wtedy na takie warunki prowadzenia biznesu. Redukcje czynszów powinny być proporcjonalne do utraty przychodów. Po drugie, jeśli rząd będzie oczekiwał od nas stosowania takiego reżimu sanitarnego, który skutkuje działalnością na poziomie 25-30 proc, to przynajmniej powinien wziąć odpowiedzialność za część wynagrodzeń. To oczywiście nie dotyczy tylko gastronomii, ale całego przemysłu turystycznego, eventowego. To nie będzie łatwe i moim zdaniem – niestety – nie do udźwignięcia przez kraj, tym bardziej przez samorządy.

Dostrzegasz jakiekolwiek światełko w tunelu?

Wiesz, ja generalnie jestem optymistą i widzę szklankę do połowy pełną. Mocno wierzę, że już za rok będziemy funkcjonować w cokolwiek lepszej rzeczywistości, w której łatwiej będzie działać. Trzeba tylko jakoś przetrwać.

A czy w ostatnich tygodniach wydarzyło się w „Atelier” coś fajnego, dobrego?

Obecnie postrzegam klub raczej jako źródło bieżących problemów. Za to świetnie wspominam majowe otwarcie. Fajnie było spotkać przyjaciół i znajomych, którzy w niewielkiej co prawda liczbie, ale jednak, wpadli spotkać się z nami.

ZOBACZ RÓWNIEŻ