Całkiem nie z tego świata

© Shutterstock
© Shutterstock 34
Duchy, białe damy i czarni rycerze to normalna obsada każdego zamku. Jest to tak oczywiste, że obiekt bez półprzezroczystego opiekuna wydaje się co najmniej dziwny. Na szczęście w zamkach dolnośląskich życie pozagrobowe kwitnie, bo ich właściciele mieli wyjątkowo złą reputację. Można zacząć się bać.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 11/2016 (14)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

To, co łączy sudeckie zamki, to podobne historie o pięknych, choć złych białogłowach, szlachetnych rycerzach, wiernych zwierzętach, rozbójnikach lub książętach. Budowle przybliżają dzieje piastowskiego księstwa świdnicko-jaworskiego, za przyczyną którego powstały, konfliktów przygranicznych z Czechami, historie wojen husyckich i wojny 30-letniej oraz dobre dla nich czasy romantycznych uniesień. Zajmują skaliste wierzchołki bazaltowych wzgórz, jak Chojnik czy Grodziec, lub niedostępne miejsca nad jeziorami i rzekami, jak Książ, Czocha lub Grodno. Wyrastają wprost ze skał i przybierają oryginalne kształty, co sprawia, że w porównaniu z innym polskimi zamkami są bardziej bajkowe i nierzeczywiste. Przede wszystkim jednak przechowują niesamowite opowieści o wszystkich rodzajach upiorów, o zbrodniach dokonanych przez nie za życia i karach, jakie na nich spadły. Oczywiście, że zjawy straszą, ale mają szlachetne pobudki, bo piętnując zło, dają okrutnikom szansę poprawy, a tylko zatwardziałych złoczyńców sprawiedliwie skazują na wieczne męki, ku przestrodze i dla rozrywki. Czasami wyglądają upiornie, czasami świecą lub są całkiem przezroczyste i łagodne. Nie należy ich lekceważyć, bo to też nasze dziedzictwo, choć niektóre złorzeczą po niemiecku i mają zepsute zęby.

Subiektywną i tendencyjną listę pięciu zamków, które straszą jak należy, choć osobiście nie mogę tego potwierdzić, otwiera Książ, największa i najsłynniejsza warownia na Dolnym Śląsku.

Książ: klątwa białej perły

Jak głosi legenda, w XIX w. na zamku stracha napędzał gościom myśliwy w zielonym surducie. Szwendał się po parku przy pełni księżyca w towarzystwie dwóch psów, dmąc w róg i hałasując okrutnie. Być może pilnował skarbów ukrytych w czeluściach podziemnych korytarzy przez rabusiów zamieszkujących zamek w XV w., a może tylko czuwał, żeby nikt nie deptał zieleni. Później widywano go coraz rzadziej, aż w końcu zniknął. Prawdopodobnie po dobudowaniu dwóch skrzydeł – południowego i zachodniego – zabłądził gdzieś w zakamarkach 414 pokoi i 12 tarasów. Hochbergowie, od dziesięciu pokoleń właściciele zamku, stale coś zmieniali i przebudowywali, dopasowując rodowe gniazdo do nowych czasów i coraz większych potrzeb. Jan Henryk XV Hochberg von Pless, mąż słynnej księżnej Daisy, na początku XX w. nadał mu pseudobarokową formę, którą zachował do dziś. Zamek zachwyca pięknym położeniem na wyniosłym cyplu wrzynającym się w zakole rzeki Pełcznicy. Tym widokiem upajali się królowie Portugalii i Grecji, rosyjscy carowie, cesarz Wilhelm i Winston Churchill. Podziw budził także swym ogromem i bogactwem wyposażenia. Estetyką już mniej, bo był zlepkiem wielu stylów. Choć historia nie oszczędziła mu odważnych przeróbek, do dziś pozuje do zdjęć z punktów widokowych po drugiej stronie wąwozu.

W świecie nadprzyrodzonym nic nie ginie, najwyżej zmienia kolor i konsystencję, więc pustkę po zielonym upiorze zastąpiła klątwa perłowego naszyjnika, który młoda księżna Daisy dostała od męża podczas podróży poślubnej. Największą perłę do sześciometrowego naszyjnika wyłowił z głębin młody Adeńczyk, przypłacając to życiem. W chwili śmierci rzucił klątwę na świeżo upieczoną małżonkę. Wisiała nad zamkiem i życiem Daisy, przynosząc jej wiele nieszczęść i upokorzeń. Po śmierci w 1944 r. księżna została pochowana w tajemnicy, wraz z feralnym naszyjnikiem, i niedługo potem zaczęła pojawiać się jako biała dama. Miejsca jej pochówku nigdy nie odnaleziono, podobnie jak tajnych zamkowych przejść, tuneli, skrytek ze skarbami i ukrytych w podziemiach hitlerowskich laboratoriów. Ale na Dolnym Śląsku to zupełnie normalne – wszyscy wierzą, że coś jest, tylko nie wiedzą gdzie.

Czocha: za boazerią w lewo

Potwierdzeniem tej teorii jest położony nad Jeziorem Leśniańskim zamek Czocha. Opis jego tajemnic mógłby się składać ze zwrotów typu: „jak głosi legenda”, „podobno widziano”, „ludzie mówili, że...”. Co ciekawe, za opowieściami nie stoją siły nadprzyrodzone, choć te są dobrze reprezentowane przez białą damę, płaczące zamurowane niemowlę i wyjące dusze niewiernych żon utopionych w studni, tylko działalność jednego człowieka. Nazywał się Ernst Gütschow i był właścicielem średniowiecznej budowli od 1909 r. Zamek miał już za sobą sześć wieków historii, wielu właścicieli i odbudowę po pożarze, ale był w niezłym stanie, bo stale ktoś w nim mieszkał. Nowy pan na Czosze zatrudnił słynnego architekta Bodo Ebhardta, by zmienił go w baśniową budowlę ze średniowiecznych legend. Ludzie mówili, że Gütschow, znany kolekcjoner z koneksjami, zgromadził na zamku ogrom skarbów, w tym carskie insygnia koronacyjne, ikony, broń i 20 tys. rzadkich woluminów. Ponieważ nie mógł wywieźć wszystkich kosztowności, postanowił je ukryć, spodziewając się, że wróci po nie, gdy minie nawała barbarzyńców z gwiazdą na hełmach. Wymyślił zapadnie, ściany, które się przesuwają, regały, które się otwierają, i obracające się kominki. Podobno spośród 40 tajnych przejść do tej pory odkryto 14. W 1945 r. kosztowności z rozprutego sejfu zniknęły wraz z komendantem MO, burmistrzem Leśnej i pracownikiem muzeum. A zjawy? Przyglądały się grabieży w milczeniu, nie pierwszy raz zresztą.

Grodziec: duch daje ciała

Spośród sudeckich zamkowych duchów najstarszy i najskuteczniejszy jest czerwony upiór pojawiający się w Grodźcu od średniowiecza. Ostatni raz widziano go w latach 80. XX w., gdy wystraszył kustosza. Wcześniej zjawa błąkała się po murach, wchodziła do komnat i sieni, budząc popłoch mieszkańców i budowlańców. Naprawdę można było się jej wystraszyć, bo miała postać kościotrupa w zbroi przykrytej krwistym płaszczem. Srogi kasztelan Jan, gdy ją zobaczył, tak się przeraził, że rozdał wszystkie swoje kosztowności ubogim, uwolnił więźniów, a resztę życia spędził na czynieniu dobra. Gdyby wiedział, że upiorowi chodziło właśnie o nawrócenie, pewnie zasłoniłby oczy. Jest wielce prawdopodobne, że zjawa była duchem jednego z nawróconych rycerzy-rabusiów, tak zwanych Raubritterów, którzy, po tym jak Grodziec i inne zamki stały się własnością Czechów, łupili bez litości kupców zmierzających do Wrocławia lub Świdnicy. Oprócz czerwonego upiora na listę zjaw w Grodźcu wpisane są jeszcze duch zdradliwej Mety, kochanki kasztelana, strzegący skarbów demon księcia Rybina oraz Czarna Prababka, czyli dobry duch wyczuwający zło.

Położony na bazaltowej górze Grodziec ma imponującą metrykę sięgającą X w. i bogatą historię. Do połowy XVII w. był średniowiecznym zamkiem, potem został ruiną, by na początku XX stulecia przybrać romantyczne wdzianko zafundowane przez Bodo Ebhardta. Stał się wzorcowo bajkową warownią urządzoną pod turystów, którzy masowo odwiedzali ją już w XIX w. Słynął również z kolekcji ponad 700 cennych eksponatów, która w 1945 r. stała się łupem Rosjan. Ten jeden raz duch księcia Rybina dał ciała.

Grodno: kościotrup prawdę ci powie

Niektórzy twierdzą, że duchy nie istnieją (co za bzdura!), a legendy o upiorach i zjawach rozpuszczają zachłanni właściciele, by przyciągnąć turystów. Bogata mitologia ludowa temu przeczy, ale jeden niechlubny wyjątek przytrafił się w Zagórzu Śląskim na zamku Grodno. Zarządca budowli, Gustaw Büsching, wpadł na szatański pomysł, by jako przynęty na turystów użyć szkieletu. Za grosze kupił kości listonosza i umieścił je w lochu, twierdząc, że to doczesne resztki pięknej kasztelanki Małgorzaty, która za zbrodnię mężobójstwa została przez surowego ojca zamurowana i uśmiercona głodem. Biała dama vel Małgorzata snuła się za karę na murach (standardowo – o północy, przy pełni księżyca), by na końcu wędrówki rzucać się w przepaść. A przecież zupełnie niechcący zepchnęła z murów (podczas nocnego spaceru, a jakże) starego niechcianego męża o nienachalnej urodzie. Ojciec, który widział całe zajście, twierdził, że zrobiła to specjalnie.

Sprawa męskiego szkieletu oczywiście wyszła na jaw, ale nie tylko nie zaszkodziła budowli, lecz wręcz ją rozreklamowała. Od 1824 r., gdy listonosz został kasztelanką Małgorzatą, zamek jak magnes przyciąga turystów. Dziś szkielet roznosiciela listów został zastąpiony kobiecymi średniowiecznymi pozostałościami wykopanymi pod Czerskiem. Dociekliwy antropolog zauważy jednak, że wychudzona dama ma sztuczne zęby i męską miednicę.

Zamek Grodno jest kopalnią takich upiorno-umoralniających legend, bo oprócz Małgorzaty straszą na nim m.in. duch odważnego psa, co pana uratował; żarłoczna zjawa, która była kiedyś szwedzkim żołdakiem; biała dama; złoty osioł i czarna kwoka. Nagromadzenie zjawisk nie z tego świata może wynikać z faktu, że od czasu, gdy w XII w. wzniósł go Bolko I Wysoki, władało nim wielu kasztelanów, wśród których nie brakowało łotrów i szubrawców. Ale trafili się też wybitni budowniczowie, jak Maciej von Logau, który w połowie XVI w. nadał mu renesansową formę i ozdobił sgraffito przedstawiającym lwy. Dzięki nim położony nad Jeziorem Bystrzyckim zamek wciąż jest perłą Dolnego Śląska.

Chojnik: bo to zła kobieta była

Zamek Chojnik też miał swoją Małgorzatę, tyle że o imieniu Kunegunda. Piękna panna była równie majętna, co zepsuta i okrutna. Jej kaprys doprowadził do śmierci wielu szlachetnych rycerzy starających się o jej rękę. Wymyśliła sobie bowiem, że ten tylko ją posiądzie, kto w zbroi przejedzie konno koronę zamku. Wszyscy po kolei spadali w przepaść, nie bez pomocy kasztelanki, która dla rozrywki płoszyła konie w najwęższym miejscu. Pięknemu rycerzowi Adalbertowi z Turyngii udało się objechać zamek, ale odrzucił ofertę ożenku, twierdząc, że chciał jedynie uczynić zadość ofiarom jej kaprysów. Zrozpaczona Kunegunda rzuciła się w stumetrową przepaść, potwierdzając, że motyw wyrzutów sumienia, które prędzej czy później upomną się o dusze niewinnych ofiar i popchną zbrodniarza ku samobójczej śmierci, jest ciągle aktualny.

Duch okrutnej Kunegundy zawodzący wieczorami na murach przy okazji wpisał się do kanonu legend i pomógł zbudować sławę zamku. W realu moda na Chojnik zaczęła się w 1675 r., gdy piorun uderzył w zamek, wywołując pożar. Po wyprowadzeniu się ostatnich gospodarzy z rodu Schaffgotschów osmalona ruina rozpoczęła nowe życie, jako siedlisko zjaw i widm strzegących skarbów rozbójników, budzących grozę okolicznych mieszkańców i niekłamany zachwyt turystów, którzy już na początku XIX w. tłumnie szturmowali szczyt wznoszący się na wysokość 627 m. Nawet jeśli nie zetknęli się z nadprzyrodzonym, mogli podziwiać niesamowite widoki z urwiska o prawie pionowych ścianach. To  one sprawiają, że Chojnik jest najpiękniej położonym zamkiem śląskim. Choć częściowo zrujnowany, ciągle zachwyca tajemniczym urokiem. A Kunegunda? Co jakiś czas zawodzi z żalu, że była taką zołzą.

My Company Polska wydanie 11/2016 (14)

Więcej możesz przeczytać w 11/2016 (14) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ