Świat to za dużo
Fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 8/2023 (95)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Na początek mały ciąg przyczynowo-skutkowy. Od lat próbuję zrzucić kilka kilogramów – oczywiście ze skutkiem odwrotnym do zamierzonego. Nie zrzucam, tylko przybieram. Żeby odwrócić ten nieuchronny trend próbowałem raz czy dwa chodzić na siłownię. Niestety, przerażająca nuda ćwiczeń kardio za każdym razem wypędzała mnie z tego miejsca. Aż wreszcie odkryłem audiobooki.
Dzięki nim marszobiegi i pedałowanie na rowerku dokądś mnie prowadziły. Najpierw wiele godzin spędziłem z biografią Władysława Gomułki, obecnie pogrążyłem się w świecie „Wojny i pokoju” Lwa Tołstoja, którego – wyznaję ze skruchą – nigdy nie czytałem, co okazało się dużym błędem. Czas spędzony w młodości nad „Grą w klasy” bardzo chętnie zamieniłbym na, powiedzmy, „Annę Kareninę”. Mam pewne problemy, by spamiętać niezliczonych bohaterów „Wojny i pokoju”, ale i w tym aspekcie to niesamowicie przenikliwe dzieło. Czyż każdemu z nas nie przydarzyła się historia, gdy radośnie wita się z nimi jakiś człowiek, o którym wiemy jedynie, że nie wiemy, co to za jeden?
Ale nie piszę tego, by wychwalać Tołstoja. Lecz, by wyjaśnić, jak zetknąłem się z telewizją siłowniową. Otóż w gimnazjonach – by użyć tego antycznego określenia – wiszą na ścianach ekrany przeznaczone dla osób, które jak ja, strasznie się nudzą podczas ćwiczeń. Ponieważ jak coś się porusza na ekranie i mówi, to prędzej czy później wgapiamy się w to, nawet uczestnicząc w dialogu księcia Bołkońskiego z Kutuzowem. Takoż i ja się czasem wgapiam i zapoznaję się z ofertą telewizji siłowniowej.
Najwięcej jest oczywiście porad, jak schudnąć albo wyrzeźbić triceps czy klatę. Widziałem też reklamę trenerki, która specjalizuje się wyłącznie w pośladkach, co wydało mi się zaskakujące i ożywcze. Było też sporo rozmów dziennikarzy z celebrytami – czy może raczej ludzi chcących uchodzić za dziennikarzy z ludźmi chcącymi uchodzić za celebrytów. To już oczywiście przypatrywanie się licznikowi kroków na bieżni jest ciekawsze.
Całkiem dużo było też materiałów podróżniczych. Które są właśnie naszym celem, a do których dotarlibyśmy dzięki mojej oponie na brzuchu i Tołstojowi. Otóż, jak wiadomo w dzisiejszych czasach podróżować jest niebywale łatwo, a dokumentować te podróże – jeszcze łatwiej. A internet tylko się nadstawia, by do niego wrzucać te relacje. Spowodowało to niestety wysyp ludzi, którzy chcą o swoich peregrynacjach opowiadać w nadziei, że będziemy to oglądać na YouTubie, a oni zarobią na tym pieniądze, które przeznaczą na kolejne podróże i kolejne opowieści. Nie przeczę, to idealny plan na życie. Ale ponieważ felietonistów zasadniczo wynajmuje się, żeby kręcili nosem, narzekali i się wyzłośliwiali, to i ja pozwolę sobie na mały przytyk. Otóż w czasach, kiedy aparaty fotograficzne były na klisze, miałem pewną koleżankę, która była cudowna, ale miała jeden przerażający zwyczaj. Otóż po wakacjach wywoływała zdjęcia, pakowała je do albumu, a potem zapraszała mnie na oglądanie tych wspomnień. Miała też męża, ksywa Misiek, który był głównym bohaterem tych pokazów. Wspominam to tak: „O, tu Misiek na plaży”, „A tu Misiek na plaży”, „Tutaj Misiek na plaży”, „O, a tutaj Misiek na plaży”, „Tu masz Miśka na plaży”, „Tutaj my w knajpie, dobre było”, „A tu Misiek na plaży”, „Tu Misiek pływa. Superbasen mieliśmy”. I tak godzinę, chociaż mogę przesadzać, bo było to straszliwe doznanie.
Klisz już nie ma, albumy też raczej wyginęły, ale pewien styl narracji o podróżach jednak chyba przetrwał. Oczywiście, nie każdy influencer musi być Kapuścińskim czy Terzianim. Ale fajnie byłoby się czasem z materiałów o świecie dowiedzieć czegoś o świecie.
Więcej możesz przeczytać w 8/2023 (95) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.