Nasza miłość do pracy bywa nieszczęśliwa
Michał Buszewicz reżyser teatralny, dramatopisarz i dramaturg / Fot. Wojciech Sobolewskiz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 11/2024 (110)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Na początku pana sztuki „Za dużo wszystkiego” aktorzy podchodzą do widzów i tłumaczą, że spektakl tym razem zacznie się trochę później. Jeden z aktorów nie zdążył na czas, przedłużyła mu się gra na planie serialu. Gdy byłem na przedstawieniu, niektórzy widzowie się nie zorientowali, że to już początek spektaklu. Rozmawiali ze sobą dalej, ewentualnie się wiercili. To, że ciągle ktoś się spóźnia, bo realizuje inne zlecenie, już nas nie dziwi, nawet w teatrze?
Rzeczywiście, ta pierwsza scena odbierana jest przez widzów bardzo realistycznie. Nic dziwnego, w końcu chętnie łapiemy milion srok za ogon. Próbujemy zmieścić dwie godziny pracy w jednej godzinie życia, a przecież to niemożliwe. Pytanie, na ile zmusza nas do tego pracodawca, a na ile my sami z siebie wchodzimy w ten tryb. W tej początkowej scenie chodziło mi jednak o coś jeszcze. Aktor nie przychodzi do teatru, bo w tym czasie realizuje inne, dużo lepiej płatne zlecenie, zapewne zresztą mniej prestiżowe i ciekawe.
Ma dylemat?
Zapewne tak, ale tego na scenie akurat nie widać. W przeciwieństwie do dylematów pozostałych aktorów, którzy nie wiedzą, jak niespodziewaną nieobecność kolegi zakamuflować w przestrzeni teatralnej, która przecież z definicji wymaga obecności.
Chwilę później przenosimy się jednak do bliżej niekreślonej korporacji, z jej specyficznym żargonem i absurdalnymi problemami. Skąd pan zna te klimaty?
Szczerze mówiąc, nie zależało mi, żeby to była koniecznie korporacja. Może firma. Podobnie może być przecież w dowolnej branży, wystarczy, że jest w niej hierarchiczna struktura i że składa się jakieś sprawozdania i raporty, od których – zdaniem ich autorów – zależy przyszłość świata. Dlatego w gruncie rzeczy każdy może na scenie zobaczyć swoje własne miejsce pracy, niezależnie od tego, czy jest to wielki międzynarodowy holding, czy np. teatr.
Przyznam, że ja zobaczyłem redakcję.
To dobrze. Może być i redakcja.
Myślałem jednak, że pan jako artysta jest od takich problemów wolny. Z drugiej strony rozmawiamy teraz na Zoomie, w trakcie pana zagranicznego urlopu. Właściwie więc nie wiadomo, czy udzielając mi wywiadu, jest pan w pracy, czy nie.
Przez ostatnie dwa lata byłem w pracy właściwie non stop. Jako freelancer musiałem więc sobie ten urlop wyszarpać, negocjując go ze swoim wirtualnym szefem, czyli z samym sobą. Zapewniam więc, że nadmierne myślenie o pracy jest mi znane, podobnie jak mierzenie się z wynikającymi z niej lękami. Zresztą jestem teraz w momencie, w którym pracuję coraz więcej. Żeby nie przepalić sobie w głowie bezpieczników, potrzebuję się czasem zatrzymać albo nawet zrobić parę kroków w tył. Pisząc i reżyserując „Za dużo wszystkiego”, mogłem więc bazować na własnych emocjach, doświadczeniach i intuicji. Oczywiście rozmawiałem też z wieloma znajomymi, obserwując, jak opisują swoją pracę.
Jak to robią?
Zwykle mówią o niej jak o relacji. Często dynamicznej, czasem katastroficznej, innym razem niemal romantycznej, choć ta ich miłość do pracy często bywa nieszczęśliwa.
Scena wyrzucenia z pracy Feliksa rzeczywiście przypomina rozstanie kochanków: „Myślałem, że nam wyjdzie, ale w końcu zauważyłem, że się nie starasz. Chciałem ci to jakoś dać do zrozumienia, sygnalizowałem. Najpierw zacząłem mniej miło odpowiadać »dzień dobry«, potem już wcale. I nic, zero zwrócenia uwagi na problem. Nic cię nie zastanowiło?”.
Zawiedziona miłość łatwo się przeradza w nienawiść. Gdy opowiadamy komuś o swojej pracy, zwykle albo przekonujemy, że to spełnienie naszych marzeń, albo twierdzimy, że to najgorsze miejsce na ziemi. Jednak z jakiegoś powodu ciągle w nim tkwimy.
Jak w toksycznym związku?
No właśnie. Zarówno miłość, jak i nienawiść uwzniośla przecież to, co robimy. Stanowi rozpaczliwą próbę nadania wagi i sensu pracy, która tak naprawdę jest komedią naszej bezradności.
Część recenzentów uznała, że pana sztuka jest o pracoholizmie. Dla mnie pokazuje ona przede wszystkim „gównopracę”, o której pisał David Graeber.
Rzeczywiście, jego książka „Praca bez sensu” mocno mnie zainspirowała, podobnie jak „24/7. Późny kapitalizm i celowość snu” Jonathana Crary’ego.
Bohaterowie pana sztuki mówią: „niczego nie wytwarzamy, niczego nie reklamujemy, nie sprzedajemy, ale pracujemy jak szaleni”. Graeber we wspomnianej „Pracy bez sensu” pisze: „Gdyby zniknęli nauczyciele w podstawówkach, długofalowe efekty byłyby druzgocące. Tego samego nie można powiedzieć o menedżerach funduszy hedgingowych, konsultantach politycznych, guru od marketingu, lobbystach, prawnikach korporacyjnych”. Gdy u pana na scenie pojawiają się firniczka, spirydarz, szopilnik, obszarka, muczer czy wykonawcy innych fikcyjnych zawodów, mam wrażenie, że to się niczym nie różni od „ESG & Sustainability Directorów”, „Happiness Officerów” czy „Wellbeing Leaderów”.
Tak, te wymyślone nazwy zawodów pozwalają zobaczyć, jak absurdalnie się czasem definiujemy. Spirydarz i firniczka robią dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę już na dzień dobry mają podcięte skrzydła. Wchodzą przecież na scenę z bardzo silnym poczuciem bezsensu. Niezależnie od tego, co mówią, w głębi serca wiedzą, że to ich firnowanie i spirydowanie stanowią totalną fikcję. Żeby nie zwariować, tę smutną świadomość muszą jakoś w sobie rozegrać. To takie: „performuj albo giń”. Również w znaczeniu performance’u jako wydajności.
Da się rozegrać „pracę bez sensu”?
Można próbować. Na przykład ciągle z niej szydząc i szukając spełnienia w innych dziedzinach życia. Można też brać wszystko w stu procentach na serio, co wybierają moi bohaterowie. Problem w tym, że ta druga opcja również nie zapobiega frustracji, wręcz przeciwnie, nawet ją wzmacnia. I nie oszukujmy się, nie dotyczy to tylko pracowników korporacji, ale też na przykład reżysera, który fantazjuje, że jego sztuka zmienia świat, ale od czasu do czasu uświadamia sobie, że jednak niczego nie zmienia. I że widz, który spędził w teatrze miły wieczór, wypił lampkę wina, wrócił do domu i na drugi dzień już nie pamięta, o czym była sztuka.
Pan też miewa takie refleksje?
Myślę, że podobne myśli walczą ze sobą w każdym człowieku. Czy coś, co robimy, ma sens? Czy jest opłacalne? Czy zaspokaja nasze ambicje? Czym zapełnić sobie życie? Nie chodzi o to, by rozstrzygnięciem tego dylematu było leżenie do góry brzuchem. Naprawdę wierzę, że praca może nas rozwijać i być sposobem na ciekawe spędzanie dużej części życia. Dobrze jednak, żeby była wykonywana z radością, pasją i zachowaniem higieny.
Pokolenie Zet podobno już tak robi. Jego przedstawiciele nie przywiązują się do miejsca pracy. Gdy im nie odpowiada, znajdują sobie inną firmę lub nowy projekt.
Odchodzenie od folwarcznych relacji w pracy to na pewno krok w dobrą stronę. Tyle że to ciągle chyba bardziej początek trendu niż powszechne zjawisko. Nie wydaje mi się, żeby to było zjawisko powszechnie rozpoznane i takie, na które znaleźliśmy już jako społeczeństwo rozwiązania.
Bo może my wcale nie chcemy mieć życia prywatnego? Może „chora praca” jest wynikiem „chorych relacji”, a nie odwrotnie? U pana w sztuce Franciszek mówi do swojej partnerki: „Nie po to zostałem spirydarzem, żeby skończyć, rozmawiając o naszym związku”.
Warto zaznaczyć, że ta scena rozgrywa się w głowie Franciszka, który jedynie sobie wyobraża, co by robił, gdyby miał dom i rodzinę. Praca jest więc dla niego nie tyle ucieczką od domu, ile od braku domu. Daje mu ułudę bycia potrzebnym, wręcz niezbędnym. W relacjach rodzinnych czy społecznych na takie poczucie trzeba się sporo – nomen omen – napracować. Łatwiej zostać spirydarzem, co dla Franciszka staje się wręcz podstawą tożsamości.
Zofia Smełka-Leszczyńska, autorka książki „Cześć pracy. O kulturze zap…dolu”, zwróciła mi niedawno uwagę, że na pytanie: „kim jesteś?” większość z nas odpowie, że dziennikarzem, reżyserem czy wykładowcą. W pierwszym odruchu sięgamy po odpowiedź związaną z zawodem.
To, że zawód stał się tak ważnym elementem naszego kodu kulturowego, jest rzeczywiście ciekawe. Gdybym komuś powiedział, że jestem czytelnikiem, zapewne by pomyślał, że czytaniem książek zajmuję się zawodowo. Czy mam prawo do bycia spacerowiczem? Ciekawa jest też hierarchia prestiżu, jaką nadajemy zawodom. Trochę o tym opowiadałem w spektaklu „Kwestia techniki”.
W którym oddał pan scenę pracownikom technicznym Starego Teatru, pokazując ich ciężką, choć na co dzień niewidoczną pracę.
Naruszając teatralne status quo, zaprosiłem na scenę ludzi, którzy na co dzień pomagają aktorom, przestawiając im ściany, aranżując przestrzeń sceniczną i donosząc rekwizyty. Mogli mówić swoim głosem i tą swoją autentycznością zdobyli wielką sympatię widowni. Widzowie docenili, że nagle w teatrze zobaczyli nie kreację, lecz kawałek życia, do którego na co dzień nie mieli dostępu.
W styczniu obejmie pan funkcję dyrektora artystycznego Teatru Współczesnego w Szczecinie i niewykluczone, że również zderzy się z trudnym kawałkiem teatralnego życia. Niedawno tamtejsi aktorzy protestowali w związku z niedofinansowaniem placówki przez miasto.
Szczeciński teatr od dłuższego czasu zmaga się z problemem niewystarczających dota cji. Paradoks polegał na tym, że w tego typu instytucjach kosztów takich jak prąd czy administracja nie da się specjalnie obniżyć, najłatwiej więc oszczędzać na płacach lub produkcji spektakli. A one są przecież istotą teatru. W efekcie aktorzy zarabiali na tyle mało, że doszło do sytuacji kryzysowej. Od tego czasu dużo się zmieniło, zmieniły się też władze miasta. Wiele wskazuje na to, że kryzys zostanie zażegnany jeszcze przed moim wyjazdem do Szczecina.
Ostatnio w świecie artystycznym wybuchła dyskusja na temat mobbingu wywołana zwolnieniem przez prezydenta Krakowa Maszy Potockiej, dyrektorki MOCAK-u, której część pracowników zarzuca niewłaściwe zachowania. W pana spektaklu „Deadline” postać grana przez Adama Woronowicza mówi: „Nie słyszałem żadnej skargi, od kiedy tu pracuję”. Zupełnie jakbym słyszał zdziwionego oskarżeniami o nadużycia szefa.
W „Za dużo wszystkiego” jest wiele sytuacji na granicy mobbingu, tyle że są one opowiedziane pozornie niewinnym językiem. W dodatku jesteśmy przecież w fajnej, wesołej, kolorowej firmie. Przez tę lekkość łatwo się nabrać na to, że to, co się tam odbywa, nie jest bolesne ani nawet szkodliwe. W świecie kultury czy mediów bywa podobnie. Szefowie i szefowe to przecież często osoby powszechnie szanowane i bardzo zasłużone. Do tego praca w takich instytucjach jest czymś wzniosłym i stanowi misję. Kto by więc narzekał?
A może to kwestia pokoleniowa? W obronie Maszy Potockiej stanęła starsza generacja twórców. Młodsi poparli prezydenta Krakowa, który ją odwołał.
To pokazuje, że mimo wszystko czasy się zmieniają. Ale też daleki byłbym od wprowadzania prostego podziału pokoleniowego. Starsza generacja też ma swoją reprezentację w drugim, krytycznym wobec Potockiej liście. Zmiany w kulturze zarządzania to nie tylko kwestia młodych osób. W mediach punktem zwrotnym były sprawy Kamila Durczoka czy Tomasza Lisa, w teatrze też mieliśmy afery, które teraz odrobinę przycichły. Może dość szybko? Mam nadzieję, że rozmowa na temat mobbingu w świecie kultury będzie się nadal toczyć w spokojny i ustrukturyzowany sposób. Dla mnie jako dla kogoś, kto za moment będzie dyrektorem teatru, ta refleksja jest szczególnie ważna i aktualna. Można wręcz powiedzieć, że ją sobie tą sztuką trochę wykrakałem.
SPEKTAKL „ZA DUŻO WSZYSTKIEGO”
Wystawiana w TR Warszawa sztuka Michała Buszewicza to próba zmierzenia się z mechanizmami organizującymi relacje pracy, z cieniami i blaskami rywalizacji, terrorem deadline’ów i wszechobecnym przemęczeniem. To właśnie praca jest czynnikiem, który w największym stopniu określa bohaterów, nadaje im wręcz tożsamość. Nieustannie wydaje im się, że doba jest dłuższa niż 24 godz., a także że poczucie winy z powodu spóźnionych projektów czy niewystarczająco dobrze wykonanej normy to tylko przejściowy dyskomfort, po którym przyjdzie wreszcie upragniona nagroda, pochwała szefa i – przede wszystkim – poczucie wyjątkowości. Obok krytyki pracoholizmu spektakl stawia pytania o sens współczesnego modelu pracy, którą David Graeber, wykładowca London School of Economics, nazwał „Bullshit Jobs”. W sztuce występuje grono znakomitych aktorów: Karolina Bednarek, Dobromir Dymecki, Mateusz Górski, Natalia Kalita, Rafał Maćkowiak i Adam Woronowicz
Michał Buszewicz - rocznik 1986, reżyser teatralny, dramatopisarz i dramaturg, od stycznia 2025 r. dyrektor artystyczny Teatru Współczesnego w Szczecinie. Absolwent specjalizacji dramatologicznej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Wydziału Reżyserii Dramatu Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. W 2015 r. wystawił własną sztukę pt. „Kwestia techniki”, w której na scenie w roli performerów pojawili się pracownicy techniczni Starego Teatru w Krakowie. Realizował też spektakle w Teatrze Żydowskim w Warszawie, Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu oraz krakowskim Teatrze Łaźnia Nowa. Jego dramaty dwukrotnie znalazły się w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. W 2022 r. nominowany do Paszportów „Polityki” w kategorii Teatr.
Więcej możesz przeczytać w 11/2024 (110) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.