Co za długo, to niezdrowo

Co za długo, to niezdrowo
16
Szczęśliwi czasu nie liczą, chyba że chodzi o nadgodziny. Kto na nich korzysta? Jak je zdefiniować? Te pytania są aktualne zwłaszcza dziś, kiedy granica między życiem prywatnym a zawodowym coraz bardziej się zaciera.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 12/2019 (51)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Nadgodziny nie cieszą się w naszym kraju dobrą opinią. Trudno się dziwić – według tegorocznych badań ADP niemal połowa pracowników nie dostaje pieniędzy za dodatkowy czas pracy. To tłumaczy popularność memu, na którym kot z całej siły szarpie za skrawek materiału. Ciało napięte, wytrzeszczone oczy, obnażone zęby. Pod spodem podpis: „polski pracownik, gdy próbuje odebrać przysługujące mu wynagrodzenie za nadgodziny”. 

Temat powrócił wraz z projektem nowego Kodeksu pracy, który zakłada zamrożenie wynagrodzenia właśnie za ten „czas ekstra”. Miałoby ono wpływać na konto powiernicze prowadzone przez firmę. W jakich sytuacjach? Na przykład gdy pracownik chce skorzystać z bezpłatnego urlopu, obniżyć wymiar etatu lub rozstać się z pracodawcą. 168 – tyle wyniósłby maksymalny limit nadgodzin, chyba że zostałoby to ustalone inaczej w układzie zbiorowym. 

Zwolennicy nowego rozwiązania argumentują, że sprawdzi się ono w sytuacji wzmożonego zapotrzebowania na pracę, choćby sezonową. Pracownik po prostu odbierze swoje nadgodziny wtedy, gdy to zapotrzebowanie będzie mniejsze. 

Osobliwie brzmi propozycja skierowana do pracowników twórczych, mobilnych i badawczych, zatrudnionych dziś najczęściej na tzw. śmieciówkach. Według nowego kodeksu mieliby zyskać etat, ale z założeniem, że ich „norma” to 48, a nie 40 godz. tygodniowo. Cieszyć się czy płakać? Nawet prof. Monika Gładoch, wiceprzewodnicząca Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy, wyznawała na łamach „Gazety Prawnej”, że zaproponowane przepisy o kontach powierniczych dla nadgodzin „nie będą budzić entuzjazmu pracowników”. 

Czy i w jakiej formie zostanie uchwalony znowelizowany kodeks? To się okaże w przyszłym roku, bo sprawa wróci po wyborach parlamentarnych. Nieufne podejście Polaków do nadgodzin wynika także z tego, że do tej pory znajdowaliśmy się w czołówce europejskich państw, w których haruje się ponad normę. W sumie w 2017 r. spędziliśmy w pracy 1928 godz., podczas gdy średnia OECD to 1763. Osoby prowadzące własną działalność gospodarczą poświęciły na życie zawodowe nawet 55  godz. tygodniowo – to tak jak nie miałyby dla siebie weekendów (Kantar Millward Brown dla Work service). Trudno to wytłumaczyć nieśmiertelnym w Polsce stwierdzeniem, że „gonimy lepiej rozwinięte gospodarki”. Gonimy raczej własny ogon, bo koszt finansowy, zdrowotny i psychologiczny siedzenia w biurze wieczorami stał się coraz bardziej odczuwalny. I dlatego wahadło zaczęło się odchylać w drugą stronę. Nie chodzi tylko o statystykę (w drugim kwartale 2018 r. pracowaliśmy średnio 38,7 godz. tygodniowo), ale podejście. Krócej, ale sensowniej – to obecnie silny trend w zarządzaniu czasem i kapitałem ludzkim. 

Śpiący, śnięci, wyciśnięci

– Nadgodziny – tak, ale płatne i w wyjątkowych sytuacjach. Nie jako reguła – podkreśla Violetta Rymszewicz, doradczyni z zakresu zarządzania talentami i analityczka rynku pracy. Niektórzy pracodawcy wychodzą wówczas z inicjatywą i fundują np. lunch, zapewniają opiekę nad dzieckiem czy bezpłatny dowóz do pracy. 

Generalnie jednak pracownicy ślęczący wieczorami w biurze to według Violetty Rymszewicz klęska stylu zarządzania i sygnał alarmowy. Coś szwankuje w organizacji pracy – obowiązki są błędnie rozdzielone, stanowiska źle opisane lub wadliwie pogrupowane. Może część dnia pożerają bezproduktywne zebrania? A może trzeba się przyjrzeć samemu szefowi, bo to on z jakiegoś powodu niechętnie wraca do domu i pozostali obawiają się opuścić pokład przed kapitanem statku?

– Niepłatne, nieuregulowane nadgodziny wpływają negatywnie na atmosferę i rujnują motywację do pracy – ostrzega Violetta Rymszewicz, dodając, że ludzie zaczynają w takich warunkach częściej chorować. – Udowodniono, że nawet u 30-letniej osoby, która spędza 50 godz. tygodniowo przy biurku, zagrożenie wylewem rośnie w lawinowym tempie. Zwłaszcza gdy taka sytuacja się przedłuża i trwa powyżej roku.  

Podobnie uważają menedżerowie i dyrektorzy HR przebadani przez Kronos Incorporated i FutureWorkplace. Co trzeci spośród 600 ankietowanych twierdzi, że nieuzasadnione obłożenie pracą i nadgodziny przyczyniają się do wypalenia zawodowego. W obiegu pojawił się nowy termin TATT – tired all the time. To syndrom przewlekłego zmęczenia wyhodowany na nadgodzinach, braku urlopu lub pracy w czasie wolnym. 

W Polsce jest ciekawy projekt badawczy prowadzony na ten temat od 6 lat w Collegium Medicum w Bydgoszczy. Dotyczy on diagnostyki i terapii zespołu przewlekłego zmęczenia ME/CFS. Jego pomysłodawca i koordynator dr hab. Paweł Zalewski sądzi, że do choroby przyczynia się chroniczne zaburzenie rytmu okołodobowego. Osoba, która cierpi na ME/CFS (ok. 3 proc. społeczeństwa, najczęściej kobiety w wieku 25–45 lat) nie jest w stanie zregenerować sił, mimo że śpi dłużej i zdrowiej się odżywia. 

Zdaniem doktora w ostatnich latach wywróciliśmy nasz styl życia do góry nogami, dążąc do maksymalnego wykorzystania czasu. Rano biegamy, pracujemy ponad miarę, po godzinach doszkalamy się, odrabiamy lekcje z dziećmi albo idziemy na siłownię. A potem ponad połowa Polaków (55 proc.) odczuwa senność i zmęczenie w ciągu dnia (TNS Polska dla Dormeo Polska „Jak śpią Polacy”). Organizm nie jest w stanie zaadaptować się do tak wyśrubowanych norm i podporządkowanego produktywności stylu życia, stąd przemęczenie i choroby cywilizacyjne.

Podobnie jak po obiedzie w restauracji, który odbił się czkawką, tak i tutaj czeka rachunek do zapłacenia, bo koszty związane z koniecznością zapewnienia ciągłości pracy spoczywają na pracodawcach. W 2017 r. wydali oni na wynagrodzenia chorobowe 6,5 mld zł. Od tamtego momentu liczba zwolnień lekarskich wzrosła o 0,1 mln (do 21,6 mln).  

Tyle liczby. Od strony ludzkiej wygląda to tak jak w przypadku Anny, 35-letniej specjalistki ds. social mediów, która od 10 lat wykonuje tę samą pracę, z tym że najpierw była zatrudniona na umowie zleceniu, potem na etacie, a teraz – już w innej firmie – prowadzi działalność gospodarczą. Z tych trzech form najmniej ceni sobie etat, bo nie dość, że musiała przesiedzieć 8 godz. w pracy, to potem wracała do domu i zaczynało się. A to trzeba odpisać komuś na Facebooku, a to zajrzeć, czy coś się nie dzieje na instagramowym profilu firmy, a to przyszła wiadomość na Messengerze. Teoretycznie na to „zaglądanie” mogła odebrać sobie godzinę z czasu biurowego, ale w praktyce wszyscy siedzieli po 8 godz. Po powrocie padała z nóg i zasypiała, potem zajmowała się sprawami domowymi, a od ok. godz. 21 do czasami nawet 3 nad ranem nadrabiała sprawy zawodowe, które nijak nie mieściły się w tych 60 min. Dziś mówi, że to były godziny „charytatywne”, standard w tamtejszej firmie. 

Polskie prawo przewiduje nadgodziny w dwóch sytuacjach – gdy zajdzie konieczność prowadzenia akcji ratowniczej i z powodu „szczególnych potrzeb pracodawcy”. Tam wciąż były jakieś szczególne potrzeby. Nikt się nie upominał o dodatkowe wynagrodzenie, bo było to niemile widziane, a szefowa temat zbywała. Zwolnienie lekarskie w przypadku choroby? Oczywiście. Zapalenie płuc czy oskrzeli Anna spędzała w domu, ale wciąż będąc online i wypełniając swoje obowiązki na tyle, na ile pozwalała gorączka czy kaszel. 

Dziś puka się w czoło, kiedy o tym opowiada, ale wówczas obawa przed utratą pracy, która była dobra, bo blisko domu, brała górę. Nadgodziny weszły Annie w krew. Pierwsze, co robiła po przebudzeniu, to zaglądała na profile, bo niektórzy klienci mieli w zwyczaju pisać już o szóstej rano i niecierpliwili się, że nikt nie odpisuje. W weekendy, w kąpieli, przed snem – ani się obejrzała, jak pracowała całą dobę z przerwą na sen. Pewnej nocy, kiedy wstała do łazienki, zakręciło jej się w głowie. Czuła, że nie może wypowiedzieć ani słowa. Wylądowała w szpitalu z podejrzeniem udaru mózgu.

– To mit, że człowiek przez osiem godzin może być wydajny – mówi Violetta Rymszewicz. Po czterech godzinach trzeba zrobić sobie przerwę, bo nie da się utrzymać skupienia cały czas na takim samym poziomie. Po sześciu zacznie się zmęczenie i senność. 

Sześć i cześć!

Te „przerwy” zostały już dawno wnikliwie przebadane i wiadomo, że 8 godz. efektywnej pracy to mit. Po drodze są pogaduszki, kawa, posiłek, a czasami papieros. Z badań uniwersytetów w Würzburgu i Nottingham-Trent wynika, że efektywność drastycznie obniża telefon komórkowy w zasięgu wzroku (o 26 proc.) Sprawdzamy na nim prywatną skrzynkę, przeglądamy portale czy wysyłamy SMS-y, podczas gdy służbowy komputer pozostaje czysty od prywatnych śladów. Pracując krócej, w wyznaczonym czasie „spinamy” się, żeby zrobić to, co trzeba. To jak oddech deadline na karku. 

Kiedy w szwedzkich centrach serwisowych Toyoty czas pracy skrócono do 6 godz., okazało się, że pracownicy szybciej wykonują zadania, a zyski wcale nie spadły. Takie firmy są także w Polsce – można o nich przeczytać m.in. w serwisie mamstartup.pl, w którym dyrektorka agencji public relations POiNTB opowiada, że czas był jedynym czynnikiem, który uległ zmianie w firmie. Obowiązki pracowników i wysokość ich zarobków pozostały takie same. Po trzech pilotażowych miesiącach niezbędnych do przetestowania „reformy”, kiedy okazało się, że produktywność agencji jest wciąż na tym samym poziomie, zmiana zagościła na stałe. „Nie była w żaden sposób odczuwalna dla klientów. Dlatego poza poinformowaniem o ograniczonej dostępności w późniejszych godzinach popołudniowych, nie podejmowaliśmy dodatkowych działań” – wyjaśniała Honorata Popow, dyrektor zarządzająca. Pomocny w planowaniu pracy okazał się program do zarządzania projektami Asana. Widok zadań jest ustawiony według czasu realizacji i ma własny kalendarz, który można zsynchronizować z Google. 

Zamiast nadgodzin – polityka go home, zamiast pracujących sobót – premium Fridays. To nie są wcale rewolucyjne pomysły. 

Zapętleni

Violetta Rymszewicz przekonuje, że 8-godzinny czas pracy jest wymysłem wczesnego kapitalizmu, który ma się najczęściej nijak do realiów dzisiejszej gospodarki. Mało kto pewnie już pamięta, że obecne 40 godz. tygodniowo zagościło w polskim prawie pracy w 2000 r. Wcześniej obowiązywał 42-godzinny czas pracy, a do 1994 r. nawet 46-godzinny. W Europie po zmianach w kodeksie pracy Irlandczycy siedzą w biurach 39 godz. tygodniowo, a Francuzi 35.

New Scientist donosi, że rośnie w siłę ruch zwolenników 4-dniowego tygodnia pracy, ponieważ – patrz przykład Toyoty – nie ma sensu „marnować” czasu w pracy, skoro wiadomo, że najbardziej produktywni jesteśmy przez 4 godz. dziennie. Przedsiębiorcy patrzą na to jeszcze sceptycznie, ale związki zawodowe są na tak, a Zieloni przekonują, że zmniejszymy ślad węglowy. To także pokłosie rewolucji cyfrowej. Coraz więcej ludzi pracuje w sposób elastyczny, zdalny, zadaniowy. Od projektu do projektu. Czym są wówczas nadgodziny? Kiedy zaczyna się praca, jeśli brakuje rytualnego momentu przejścia – dojazdu i zmiany przestrzeni? Czy wtedy, kiedy siadamy do komputera? 

O konieczności przedefiniowania tego, co oznacza dziś czas pracy pisał m.in. prof. Dariusz Jemielniak z Akademii Leona Koźmińskiego w książce „Praca oparta na wiedzy”. Zwracał uwagę, że działanie od projektu do projektu, poza biurem, w trybie zadaniowym „rozmywa” czas prywatny. W rezultacie pracujemy non stop, tworząc „społeczeństwo przyspieszenia”, jak zauważał James Gleick w książce „Szybciej”. Czas staje się towarem luksusowym, deficytowym. Ciężar odpowiedzialności za to, jak wygląda praca, spada na jednostkę. Coraz częściej sami musimy, a może nawet wolimy, o siebie zadbać i zamiast – jak ten kot z memu – wyszarpywać komuś materiał, upolować własną mysz.   

 

My Company Polska wydanie 12/2019 (51)

Więcej możesz przeczytać w 12/2019 (51) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ