Iran, jakiego nie znacie

Fot. Shutterstock
Fot. Shutterstock 5
Mógłbym napisać o zabytkach Iranu, jego rękodziele albo wyrafinowanej sztuce. Lecz o tym każdy może poczytać w sieci albo w przewodnikach. Lepiej opowiem o ludziach, których tam spotkałem.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 2/2015 (2)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!


Bus z Tbilisi do Erywania wspina się po górskiej drodze, silnik wyje. W środku upchani pasażerowie i kosze mandarynek. Ormianie wiozą je na handel. Ali też kupił trochę owoców i teraz częstuje nimi współpasażerów: w podróży zasiada się z innymi jakby przy wspólnym stole. Ali pochodzi z Teheranu, a w Tbilisi próbuje rozkręcić mały biznes. W domu długo nie wysiedzi. – Każdy Pers chce wyjechać, a potem wrócić – mówi. Przedtem pracował w Japonii w fabryce samochodów. Został nawet menedżerem. Jednak wrócił do Teheranu, kupił mieszkanie i sklep, który teraz wynajmuje.

W Erywaniu przesiadamy się na bus w stronę nadgranicznej wioski Mehgri. W drodze dopijamy szybko resztę armeńskiego wina. Po irańskiej stronie czysto i schludnie, pogranicznicy sympatyczni. Lecz wysiedliśmy na wygwizdowie i mamy do dyspozycji tylko taksówki. Ali proponuje wziąć taryfę do Tabrizu – ponad 200 km stąd. Przenocujemy u jego siostry. Kaprysi, nim wybierze samochód. Nie chodzi o cenę, bo ta jest niska, tylko o wóz godny cudzoziemca. Na miejsce zajeżdżamy w środku nocy. Siostra i jej mąż już czekają z kebabami, herbatą i nieodłącznym tu ajranem. Mieszkanie jest duże, nowoczesne. Półkę w salonie dekoruje rząd butelek po Smirnoffie i Stolicznej.

Teheran: południe i północ

Rano jedziemy pociągiem do Teheranu. Miasto jest olbrzymie, tłoczne, samochody są dosłownie wszędzie. Sterczą w korkach, wymijane przez motorowery. Wszyscy trąbią, ale życzliwie, jakby auta się porozumiewały. Piesi sprytnie przemykają na drugą stronę. Teheran przecina ulica Waliasr, która ciągnie się 20 km z południa na północ: dolna część to taka trochę biedna i staroświecka Azja, górna, wspinająca się coraz wyżej i chłodniejsza, to w zasadzie Europa. Patrzę na ludzi przed piekarnią. Takie miejsca są w każdej irańskiej mieścinie czy dzielnicy – na bieżąco wypieka się w nich, na bocznej ścianie pieca, pyszne chlebowe placki. Ustawiają się po nie wiecznie kolejki, zawsze dwie: dla kobiet i dla mężczyzn. W tradycyjnych domach też są na drzwiach dwie kołatki, kobieca i męska, żeby było wiadomo, kto puka. W autobusach miejskich z przodu są miejsca dla pań, z tyłu dla panów. Podobnie jest w teherańskim metrze, choć tu można już często spotkać pary siedzące razem. O dziwo, w pociągach sypialnych nie ma takich podziałów.

Na południe

Z Dworca Głównego w Teheranie wyruszam kuszetką do Isfahanu. Do przedziału wchodzi, wypisz wymaluj, Freddie Mercury bez wąsów. Zagaja rozmowę. Ma na imię Nader i uśmiecha się z wyraźnym skrępowaniem, bo nie ma z przodu zęba. Wybił go kilka dni wcześniej, jadąc na motorowerze, i nie zdążył wstawić nowego. Wygląda przez to nietypowo, bo Irańczycy mają zwykle piękne zęby. W ogóle prezentują się jak okazy zdrowia, a młodzi – chłopcy i dziewczyny – są zadbani. Nader kocha kino europejskie i filmy Kieślowskiego. Na co dzień sprzedaje buty i od lat uczy się angielskiego. Chciałby odwiedzić Londyn, Europę. Nie chodzi o nasz dostatek – Europa po prostu kojarzy mu się optymistycznie. Dla Irańczyków ważniejsze są równoleżniki niż południki. Nie tyle podział na wschód i zachód, ile, tak jak w stolicy, na północ i południe. Południe to bieda i zacofanie, smętna pustynia i niemal Azja. Północ to zieleń drzew i panie spacerujące z pieskiem po ulicy.

Profesor w drodze do żony

Biały autobus przemierza obrzeża Wielkiej Pustyni Słonej i Pustyni Lota. Pojazd jest klasy luks, ale wydatek i tak żaden. Fotele są wielkie i głębokie, w rzędzie trzy siedzenia, nie cztery, jak u nas. W takich autobusach zawsze jest dwóch kierowców i steward. Młody chłopak roznosi poczęstunek: kawa, herbata, słodycze... Za oknem zimna noc, ale mnie jest gorąco. Irańczycy lubią grzać, ile wlezie. Obok mnie siedzi profesor Mahdi, który czyta starą angielską książkę o pustynnych grobowcach. Wykłada archeologię na prowincjonalnym uniwersytecie. Jedzie do młodej żony, do miasta przy pakistańskiej granicy. Będzie u niej jutro, a pojutrze uda się do swojej drugiej – starszej żony, która „jest lekarką i mieszka w zielonym domku”. Nie ma z nią dziecka, dlatego znów się ożenił. – W Teheranie, w moim środowisku, dwie żony nie są dobrze widziane. Przez to nie mogę robić kariery na najważniejszych uniwersytetach – mówi profesor. Poświęcił karierę, aby mieć potomka.

Autobus zatrzymuje się na postoju. Profesor idzie się pomodlić. Hen, aż po horyzont, ciągną się oświetlone budki obwieszone towarem. Prądu i gazu nikt tu nie oszczędza. Na półkach ze słodyczami królują miejscowe wersje światowych brandów. Irańczycy mają swoje chipsy, cole, przekąski... Przy barach i sklepikach bulgoczą na okrągło wielkie samowary na gaz – każdy może nalać sobie wrzątek. Mahdi wraca po wieczornych modłach i zalewa nim herbatę. Rozsiada się w fotelu, wkłada kawałek cukru do ust i popija gorący czaj. Ruszamy, a profesor tłumaczy, że choć kultura perska jest „stara, bardzo stara”, przyjął się tu rosyjski zwyczaj picia herbaty. Potem opowiada o wierze, prorokach, o Jezusie, do którego też się modli. Ze szczegółami mówi o męczeńskiej śmierci jednego ze świętych mężów. Opowieść jest bardzo emocjonalna, może to rodzaj modlitwy? Ma łzy w oczach. – On tak kochał ludzi, dzielił się jedzeniem i piciem. Tak kochał ludzi, a oni go zabili – profesor rozpłakał się na dobre i nie może już wykrztusić słowa. Patrzy w ciemne okno.

Wieże milczenia

Jazd leży w oazie na pustyni. Wygląda jak miasto z planety Tatooine z „Gwiezdnych wojen”, tylko jest bardziej rozległe, a domy wyższe. Kiedyś przebiegał tędy Jedwabny Szlak. Wczesnym rankiem niebo jest granatowe, a nad dachami szczerzą się zębiska gór, jasno oświetlone wschodzącym słońcem. Trochę bliżej, na wzniesieniach, dwie wieże. Wyznawcy Zaratustry nazywają je wieżami milczenia. Na ich szczycie od wieków układali ciała zmarłych. Później zlatywały się ptaki, a gdy zostawały tylko kości, „grabarz” spychał je do środka budowli. Według zaratustrian ciało ludzkie jest nieczyste i nie można grzebać go w świętej ziemi. Po rewolucji islamskiej zakazano tych praktyk. Wyznawcy Zaratustry chowani są więc w ziemi, lecz aby nieczyste ciało jej nie skalało, trumny są betonowe. Ich cmentarz ulokowany jest na zboczu wzgórza z wieżą. Pilnuje go siwowłosy, ogorzały mężczyzna. Siedzi, pali, uśmiecha się, prosi, by mu zrobić zdjęcie. Kiedyś podobno potrącił go samochód. Wszyscy myśleli, że umarł, „ale on jakby zmartwychwstał i teraz pilnuje cmentarza”.

Autostop i miejsce na ośle

Jestem w Tabas – przeciętnym, pustynnym irańskim mieście. Spóźniłem się na ostatni autobus. Postanawiam złapać stopa. Na rogatkach jest posterunek policji. Wyjaśniam policjantom na migi, co i jak: no bus... Uśmiechają się: idź i łap. Staję, przygotowany na dłuższy postój, ale ledwo zamachałem, od razu zatrzymują się dwa samochody. Jeden osobowy, a drugi to Mock, wielka amerykańska ciężarówka. Oczywiście wybieram ją. Wspinam się, w środku siedzi dwóch smagłych, długowłosych gości – kierowca i jego pomocnik. Są bardzo weseli i ożywieni – nigdy nie wieźli cudzoziemca. Częstują mnie wodą, herbatką, papieroskiem. Pytają, czy w Europie na poboczach stoją dziewczyny, bo im się to bardzo podoba. Pomocnik wyciąga napitek „made in Afghanistan”. Rozmowa się rozkręca.

Z Mocka wysiadam w Kharanaq, opuszczonym setki lat temu miasteczku. Chodzę zrujnowanymi uliczkami, oglądam zachowany akwedukt. Nieopodal jest miejscowość, w której znajdę hotel. Po drodze mijam staruszka. Płucze marchew w kanale nawadniającym. Uśmiecha się, woła. Wręcza mi pęczek umytych marchewek. Nie mówi po angielsku, ale zrozumiał, że szukam noclegu. Kiwa na mnie, prowadzi do swego osiołka i długo namawia, żebym na niego wsiadł. Opieram się, bo ustępuje mi na nim miejsca. To rzadka okazja, gdyż osiołków już w Iranie prawie nie ma. Podstawowym środkiem transportu jest wszędobylska Kia Pride w wersji sedan, produkowana od lat jako Seipa Saba i Nasim. Gdyby spojrzeć na kraj z lotu ptaka, widać by było pustynie i od czasu do czasu miasta połączone przez rzeki jasnych Seip. Zamożniejsi mają stuningowane Peugeoty 405, czyli wytwarzane na miejscu Samandy i Parsy. W najlepszych latach w Iranie produkowano 1,5 mln aut rocznie. Idę obok staruszka, który prowadzi osiołka, do jego domu – parterowego klocka z wewnętrznym dziedzińcem. Buty zostawiamy przed drzwiami. Mój gospodarz mieszka sam. Żona umarła, dzieci się rozjechały. Gdy mówi, wznosi dłonie do góry – to gest, który ma sprawić, by życie człowieka radowało Boga. Siadamy na dywanie. Podaje herbatę, ajran i chlebowe placki.

W meczecie Shah Cheragh

Sziraz to jedna z dawnych stolic kraju i miasto rodzinne Hafeza, wspaniałego poety. Chcę zobaczyć meczet Shah Cheragh, świątynię „króla światła”, gdzie pochowani są Ahmad i Muhamad, synowie jednego ze świętych szyickich imamów, Musy Al Khadima. Zmierzcha się, ale Shah Cheragh jest otwarty. Ściany i sufit meczetu wyłożono kryształkami luster. Jakaś rodzina rozlokowała się w kącie na dywanach i zażywa snu. Mężczyzna pilnujący grobowca uśmiecha się do mnie nieśmiało. W końcu mówi: – Tu pochowany jest święty mąż. Mimo że leży w grobie od wieków, jego ciało pachnie owocami. Wiem, to może wydawać się niemożliwe. Jednak gdybyśmy przeprowadzili eksperyment, odrzucili tę kamienną płytę i odkryli wieko trumny, zobaczylibyśmy pięknego człowieka, który wydziela pachnącą woń, jego skóra jest rumiana i zdrowa, a w jego żyłach płynie krew. Świat nie jest taki, jak nam się wydaje. Czas idzie naprzód,
ale niekoniecznie...

W mieszkaniu Alego

Znów Teheran. Dzwonię do Alego, który zaprasza mnie na obiad. Po posiłku, miejscowym zwyczajem, wjeżdżają owoce. Ali soli cytrynę i wysysa sok. Rozmowa schodzi na pachnących szyickich świętych. Ali w to nie wierzy: – Jestem niewierzący tak jak wielu Irańczyków. Jeśli już, to najchętniej byłbym zaratustrianinem, bo to jest stara, perska religia. Arabowie najechali Persję, przywieźli swoją wiarę – mówi i za chwilę wraca do ulubionego tu tematu: jak dobrze było za szacha. – To były czasy, wódkę można było zamówić w barze – wzdycha, choć niewiele może z tego pamiętać. Wielu Irańczykom, zwłaszcza młodszym, epoka ostatniego szacha Rezy Pahlawiego jawi się jako okres, kiedy w Iranie była Europa i wielki świat. Pewnie nie czytali „Szachinszacha”. Ali siedzi na dywanie i przerzuca kanały w telewizji. Tych po persku, czyli w farsi, jest kilkadziesiąt. Odbiera je z satelity. To nielegalne, ale gdy wejdziesz na dach, od anten aż się roi. Irańczycy chłoną zachodni świat: muzykę, alkohol, luz. Zachłystują się tym. Ali w Europie był tylko w Gruzji, Armenii i Bułgarii. Podobało mu się, bo było zielono. Bura pustynia w Iranie po jakimś czasie zaczyna go złościć. Zieleń jest żywa, wesoła... Tak mu się właśnie kojarzy Europa. Oglądamy państwowy kanał, spiker mówi, że Izrael rozważa zbombardowanie Iranu. Ali zrywa się i woła, spoglądając w górę: – Go America! Zbombardujcie tych arabskich ajatollahów!
Trochę się wygłupia, ale trochę nie.

Spotkanie nad morzem

Z Teheranu jest blisko nad Morze Kaspijskie. Wysiadłem z autobusu, idę na plażę. Mija mnie mężczyzna, ciągnie mały wózek. Ma nieco błędny wzrok i chustę z cytatem z Koranu na głowie, wózek też jest obwieszony świętymi cytatami na chorągiewkach. – Dokąd idziesz? – Do Karbali uczcić Hasana Ibn Alego. – Przecież Aszura kończy się za kilka dni, a ty masz 2 tys. km do zrobienia. Nie zdążysz. – Zdążę.

I poszedł.

My Company Polska wydanie 2/2015 (2)

Więcej możesz przeczytać w 2/2015 (2) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ