Jak oświetlić gospodarkę, czyli o czym mówią wskaźniki

© Shutterstock
© Shutterstock 45
Studenci ekonomii na pierwszym roku słyszą zwykle z ust któregoś z cynicznych profesorów dowcipną sentencję: „Statystyka jest niczym latarnia dla pijanego. Służy do podtrzymania, a nie oświetlenia”. Jednak może ona gospodarkę oświetlać, o ile będziemy ją rozumieli.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 9/2016 (12)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Historycy gospodarki oceniają jej stan i rozwój na podstawie wyrywkowych statystyk – masy towarów, które przypłynęły lub wypłynęły z portów, wartości pobranych podatków, tonażu okrętów, kilometrów torów kolejowych. Dane te zachowały się w rozmaitych archiwach. W XX w. pojawił się miernik uniwersalny – Produkt Krajowy Brutto, czyli popularny PKB. Jego koncepcję w latach 30. opracował amerykański ekonomista pochodzenia rosyjskiego Simon Kuznets, a ostateczną wersję zaproponował Brytyjczyk Richard Stone. 

Uniwersalny, choć nie bez wad

PKB to suma wartości dodanej brutto wytwarzanej przez wszystkie firmy w danym kraju w ciągu roku. Obliczana jest w walucie lokalnej lub uniwersalnej, np. w dolarach lub euro. Urzędy statystyczne obliczają ją trzema metodami, co pozwala skorygować błędy.

Pierwsza polega na sumowaniu wydatków: PKB = konsumpcja + inwestycje + wydatki rządowe + zmiana stanu zapasów. 

Druga to sumowanie dochodów: PKB = dochody z pracy + dochody z kapitału + dochody państwa + amortyzacja. 

Trzecia to sumowanie wartości dodanej:  PKB = produkcja globalna kraju – zużycie pośrednie. 

Stosowanie wszystkich trzech metod pozwala ocenić zakres szarej strefy w gospodarce – działalności gospodarczej nierejestrowanej. Dochody czerpane z „szarej” części wracają do legalnego (zarejestrowanego) obiegu, tworząc popyt konsumpcyjny. 

Ekonomiści zwracają uwagę na wiele niedoskonałości miernika PKB. Po pierwsze – nie wlicza się do niego usług na własne potrzeby. Ten problem jest często podkreślany przez organizacje kobiece – praca kobiety (ale także mężczyzny) w domu, jak gotowanie, opieka nad dzieckiem, naprawa kranu itd., nie jest składnikiem PKB. Ale jeżeli kobieta lub mężczyzna zamiast zajmować się własnym domem, świadczy płatne usługi innym, już PKB wytwarza. 

Kolejny problem to wliczanie lub nie działalności nielegalnej. Od 2014 r. w Europie obowiązuje Europejski System Rachunków Narodowych i Regionalnych (ESA2010), który zastąpił poprzedni ESA95. Jedna ze zmian polega na wliczaniu do PKB działalności nielegalnej lub niemoralnej, np. prostytucji i narkobiznesu. 

Niektórzy ekonomiści i ekolodzy krytykują fakt, że część działalności, wliczana do PKB, dewastuje środowisko naturalne, a zatem przynosi społeczeństwu straty, które są policzalne, lecz nieuwzględniane w krajowych rachunkach. Przed kilku laty były prezydent Francji Nicolas Sarkozy zaproponował stworzenie zespołu ekonomistów, który opracowałby nowy miernik poziomu gospodarki. Zaprosił do niego m.in. Josepha Stiglitza, krytyka dotychczasowego modelu rozwoju. Nad nowym miernikiem pracują też ekonomiści z Institute for New Economic Thinking, sponsorowanego przez George’a Sorosa. Na razie efektów nie ma i raczej nieprędko zrezygnujemy z PKB, który, przy wszystkich swych wadach, pozostaje wskaźnikiem uniwersalnym i pozwala porównywać gospodarki w czasie (określamy, jak szybko dana gospodarka rośnie) oraz w przestrzeni (porównania międzynarodowe). 

Dynamika jest ważna, ale...

Aby obliczyć, jak szybko gospodarka rośnie, należy porównać PKB z co najmniej dwóch kolejnych lat. Według GUS w 2014 r. PKB Polski wyniósł 1 719 146,3 mln zł, a w 2015 r. – 1 789 695,9 mln zł. Czyli w zeszłym roku zwiększył się o 70 549,6 mln zł lub o 4,1 proc. 

W tych wyliczeniach czegoś jednak brakuje. Oczywiście – cen. Wzrost PKB zależy nie tylko od uzyskiwanych dochodów, lecz także od cen. Jeśli chcemy uzyskać prawdziwy obraz gospodarki, musimy liczyć wzrost w cenach stałych – czyli realny. Wyniósł on w 2015 r. 3,6 proc. Czy na pewno? Niekoniecznie. GUS prowadzi szacunki wstępne, a po kilku latach wprowadza korekty. Oczywiście nie są one znaczące – zwykle nie przekraczają 0,1 pkt. proc. 

Dynamika PKB jest ważna, gdyż pokazuje, czy gospodarka rośnie szybciej, czy wolniej. Jeśli wskaźnik ten prędko idzie w górę, rosną też wynagrodzenia, zyski przedsiębiorców, w budżecie państwa jest więcej pieniędzy na wydatki socjalne, bezrobocie maleje. Politykom zależy więc na tym, by PKB zwiększał się jak najszybciej. Łatwo tu jednak wpaść w pułapkę, jeśli szybki wzrost odbywa się kosztem pogarszającej się równowagi gospodarczej i coraz większego zadłużenia państwa, prywatnych firm i gospodarstw domowych. 

Znamy kilka krajów, które w XX i XXI w. osiągnęły imponujące sukcesy gospodarcze. Ale czasami płaciły za to wysoką cenę. 

Irlandia w latach 1995–2000 rosła w tempie przekraczającym 10 proc. rocznie. Jednym wielkim skokiem dołączyła do najbogatszych krajów UE, wyprzedzając Wielką Brytanię pod względem dochodów na głowę mieszkańca. 

Kluczem do jej sukcesu była naprawa finansów publicznych i polityka przyjazna dla inwestorów. Polityka gospodarcza Irlandii była modelowa i wydawała się niedoścignionym wzorem dla krajów marzących o szybkim wzbogaceniu się. 

Ale w 2008 r. światowy kryzys finansowy uderzył w Irlandię znacznie silniej niż w inne państwa europejskie. „Wielki skok” był finansowany kredytami, przez co tamtejsze banki stały się stanowczo zbyt duże. Gdy klienci przestali kredyty spłacać, banki wymagały zagranicznej pomocy w wysokości 85 mld euro. Za politykę przyspieszonego wzrostu Irlandia zapłaciła 8-procentowym spadkiem PKB w czasie kryzysu. Dziś jej gospodarka rośnie w podobnym tempie jak polska. 

Bardziej dramatyczna była historia trzech małych krajów bałtyckich. W latach 2000–2007 ich gospodarki osiągały rekordową dynamikę. Na swój wzrost solidnie zapracowały. Estonia była i do dziś jest przykładem sprawnej administracji, powszechnie wykorzystującej internet. Waluty krajów bałtyckich miały stały kurs (dziś państwa te są w strefie euro), ich finanse publiczne były zrównoważone, podatki niskie i proste. Wydawały się rajem dla inwestorów i rzeczywiście przez kilka lat nim były. Aż do światowego kryzysu. W latach 2001–2007 gospodarka estońska rosła dwukrotnie szybciej niż polska, ale w całym okresie 2001–2015 to my byliśmy pierwsi na mecie. 

Gdy wybuchł światowy kryzys, kapitał zaczął z krajów bałtyckich odpływać, banki bankrutowały, a gospodarka skurczyła się w latach 2007–2008 o 20 proc. Rządy, by uratować ją przed jeszcze  gorszym scenariuszem, wprowadziły politykę oszczędności bardziej restrykcyjną niż w Grecji.  Płace i emerytury spadły o kilkanaście procent. 

Przykład Irlandii i krajów bałtyckich jest wart uwagi dlatego, że ich rządy prawie nie popełniły błędów w polityce gospodarczej, a mimo to ucierpiały wskutek zawirowań na rynkach. Zapomniały o jednym – zbyt szybki wzrost powoduje, że gospodarka przestaje być stabilna i staje się podatna na zmiany nastrojów na rynkach światowych: na wahania kursów walutowych, stóp procentowych, skłonności inwestorów do ryzyka. 

Jeśli więc oceniamy kondycję gospodarki danego kraju, warto patrzeć nie tylko na dynamikę jego PKB, ale też na takie wskaźniki, jak saldo na rachunku obrotów bieżących (czy więcej eksportuje, czy importuje), międzynarodową pozycję inwestycyjną (różnica między jego zobowiązaniami wobec zagranicy a jego zagranicznymi aktywami), udział w rynkach eksportowych, zadłużenie sektora prywatnego, dług publiczny, zobowiązania sektora finansowego. Wskaźniki te odnosimy do wielkości PKB. Od kilku lat Komisja Europejska na ich podstawie ocenia stabilność gospodarek poszczególnych krajów, aby zawczasu dostrzec groźbę finansowego kryzysu. 

Tajemnica chińskiego sukcesu

Kilku państwom udało się jednak utrzymać wysoki wzrost przez całe dekady. W ciągu jednego pokolenia dołączyły do krajów rozwiniętych. Dotyczy to m.in. Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, a w tym stuleciu – Chin kontynentalnych. Realizowały one model rozwoju, który polega na przenoszeniu się ludzi ze wsi do miast. Model ten opisał przed ponad pół wiekiem prof. Arthur Lewis, jedyny Afroamerykanin, który dostał Nagrodę Nobla z ekonomii. 

Kraj wchodzący na ścieżkę industrializacji ma nadmiar siły roboczej żyjącej z niskowydajnego rolnictwa. Przejście do miasta i praca w przemyśle oznacza skokowy wzrost wydajności pracy, co przekłada się na wysoką dynamikę PKB. Dopóki trwa proces przemieszczania się ludzi z zacofanego rolnictwa do przemysłu, wskaźnik ten szybko rośnie. W dodatku nadmiar siły roboczej powoduje, że płace rosną wolniej niż wydajność, a tym samym przemysł generuje wysokie zyski, które są inwestowane w budowę nowych zakładów wchłaniających kolejne fale pracowników. Ale w końcu gospodarka dochodzi do punktu zwrotnego zwanego przez ekonomistów punktem Lewisa. Nadwyżka siły roboczej wyczerpuje się, a przechodzenie ludzi ze wsi do miast staje się coraz trudniejsze i pociąga za sobą koszty – konieczność budowy mieszkań i infrastruktury. Pracownicy żądają podwyżek płac, większego bezpieczeństwa socjalnego, zaczynają cenić swój wolny czas. Płace zaczynają rosnąć szybciej niż wydajność. Japonia znalazła się w punkcie zwrotnym Lewisa na początku lat 70., Korea Południowa i Tajwan w latach 80. Zdaniem niektórych ekonomistów Chiny się do tego punktu zbliżają, według innych już go przekroczyły, czego świadectwem jest zapotrzebowanie na pracowników w Shenzhen. 

Chiny dodatkowo wspomagają swój wzrost, utrzymując w gospodarce, częściowo prywatnej i rynkowej, elementy systemu nakazowego. Przedsiębiorstwa, zwłaszcza państwowe, mają niemal nieograniczony dostęp do tanich kredytów udzielanych przez państwowe banki. Finansują nimi inwestycje nawet wówczas, gdy ich rentowność jest niska. Stopa inwestycji, czyli relacja między wydatkami na budowę lub zakup majątku trwałego a PKB, przekracza tam 40 proc. (w Polsce to ok. 20 proc). Mówiąc obrazowo – budują kolejne fabryki, które będą wytwarzały maszyny konieczne dla następnych fabryk. Okazuje się, że w ten sposób można utrzymać wzrost przez dłuższy czas, ale koszty tej strategii są znaczne. W I kwartale 2016 r. łączny dług prywatny i publiczny Chin wyniósł 237 proc. PKB. Tamtejsza gospodarka jest jedną z najbardziej zadłużonych na świecie i wcześniej czy później będzie musiała się oddłużyć lub... zbankrutować. Proces oddłużania zawsze powoduje spadek dynamiki PKB. 

Porównania międzynarodowe

Gdy chcemy porównać nasz poziom zamożności z innymi krajami, stosujemy miernik PKB na głowę mieszkańca. Na pozór jest oczywisty, ale musimy dodatkowo rozwiązać kilka problemów. Nie ma  sensu porównywać polskiego PKB wyrażonego w złotych z węgierskim, wyrażonym w forintach, lub czeskim w koronach. Trzeba znaleźć wspólną walutę taką jak amerykański dolar. 

W 2015 r. na głowę przeciętnego Polaka przypadał PKB sięgający ok. 47 tys. zł, a ponieważ średni kurs dolara wynosił wtedy 3,73 zł za 1 dol., to na głowę mieszkańca Polski przypadało 12 600 dol. 

Ale kurs walutowy nie odzwierciedla poziomu cen w poszczególnych krajach. O ile relacje poziomów cen tzw. dóbr handlowych (podlegających wymianie międzynarodowej) dość dokładnie oddają relacje kursów walutowych, to w przypadku „dóbr niehandlowych” różnice mogą być znaczne. Chodzi np. o ceny mieszkań, czynsze, usługi publiczne. W tych przypadkach ceny w różnych krajach, wyrażone w jednolitej walucie, bardzo się wahają. Zwykle w państwach mniej rozwiniętych są niższe niż w bogatszych. Dlatego w Polsce za 3,73 zł kupimy więcej niż w USA za 1 dol., a za 4,40 zł (kurs euro) więcej niż za 1 euro w Niemczech lub Holandii. 

Jeżeli chcemy porównać rzeczywisty poziom życia w różnych krajach, musimy użyć miernika PKB na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej walut (purchasing power parity, czyli PPP). Parytet siły nabywczej to hipotetyczny kurs walutowy w różnych krajach uwzględniający różnice w poziomie cen. Jego wyliczenie wymaga żmudnych analiz, dokonywanych przez instytucje międzynarodowe. 

Według MFW w 2015 r. PKB na głowę według PPP wynosił w Polsce 26 455 dol., ciut więcej niż w przypadku Grecji (26 449 dol.) i nieco mniej niż w Portugalii (27 835 dol.). Jesteśmy prawie dwa razy bogatsi od Chińczyków (14 107 dol.) i dwa razy biedniejsi od Amerykanów (55 805 dol.). 

My Company Polska wydanie 9/2016 (12)

Więcej możesz przeczytać w 9/2016 (12) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ