Tadeusz Gołębiewski i jego droga na szczyt. Król hoteli?
Tadeusz Gołębiewski, fot. Forumz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 8/2022 (83)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Na trzecim roku studiów usłyszał, że przedwojenna cukiernia spod Warszawy oddaje na złom zepsuty piec do wafli. Był 1966 r., w sklepach pustki, więc Tadeusz Gołębiewski postanowił to wykorzystać. Pospawał stare urządzenie i zaczął piec ciastka w niewielkim budynku gospodarczym w Wołominie. Nie miał pieniędzy, ale do wafli wystarczała mąka, woda, soda i olej. Początkowo masę wyrabiał patykiem, ale już po roku zdobył pralkę Franię i to w niej rozrabiał ciasto. Kupił też sobie nowy rower, żeby rozwozić wafle do okolicznych sklepów. W 2020 r. w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” mówił: – Tak robię do dziś: co zarobię, wkładam w rozwój firmy.
Tak się rodziła biznesowa potęga Tadeusza Gołebiewskiego, na której czele jednoosobowo stał przez ponad pół wieku. Mieszkał głównie w swoich hotelach, żartował, że dzięki temu jest ciągle na wakacjach. Nie doczekał otwarcia hotelu w Pobierowie, który uważał za dzieło swojego życia. Jego biznes, na zasadzie sukcesji, przejmie teraz żona Grażyna, pomagać jej będzie trójka dzieci. – Poradzą sobie. Wiedzą jak prowadzić biznes – mówił o bliskich w jednym z ostatnich wywiadów.
Wyrwać się ze wsi
Urodził się jeszcze w czasie wojny w podwarszawskim Wołominie, ale jako dziecko wyjechał wraz z rodziną na Warmię. Na Ziemiach Odzyskanych władze dawały wtedy ludziom poniemieckie domy i duże gospodarstwa, co było szansą, ale i wyzwaniem. Trzydzieści hektarów ziemi obsadzonej ziemniakami, pszenicą, żytem i burakami cukrowymi wymagało pracy od świtu do nocy, nic więc dziwnego, że kilkunastoletni Tadeusz marzył, żeby się stamtąd wyrwać. Po podstawówce wyjechał więc do technikum cukierniczego, później poszedł na studia na warszawski SGPiS (dzisiejsze SGH).
To właśnie w trakcie nauki na tej uczelni w wieku 23 lat założył swój pierwszy, waflowy biznes. Trzy lata później zobaczył w gazecie reklamę niemieckich słonych paluszków, postanowił, że będzie je produkował w Polsce. Na słonych przekąskach błyskawicznie dorobił się domu i małego zakładu, w którym już wkrótce na trzy zmiany pracowało 150 osób. Ruszyła też produkcja andrutów i rożków do lodów. Później z Austrii, na raty, sprowadził automat do wypieku ciastek. Opowiadał po latach, że w Wiedniu zobaczył bezy, cukierki karmelowe, choinki czekoladowe, baranki wielkanocne. I wprowadził do Polski.
W szarym PRL wyroby cukierniczej firmy TAGO (od pierwszych liter imienia i nazwiska właściciela) stały się obiektem pożądania. W nocy pod zakładem Gołębiewskiego ustawiały się kolejki hurtowników i sklepikarzy. Zarobek był doskonały. – Kupowałem dolary i złoto. I tak sobie myślę, że bogatszy w życiu to nie byłem już chyba nigdy później. Nie wydawałem nic, bo się ukrywałem z tym. Bałem się, że PRL wszystko zabierze. Coś tam nawet zakopałem dla bezpieczeństwa, pewnie już nigdy nie odnajdę – wspominał po latach w „Wyborczej”. Podobno nie żartował. Skarżył się nawet, że nie odnalazł mniej więcej dziesięciu procent schowanych w ten sposób „skarbów”.
W tym roku TAGO obchodziło 50-lecie działalności. Codziennie dwa zakłady produkcyjne opuszcza ok. 300 t ciastek, a ich roczne przychody przekraczają 200 mln zł. Ponad 60 proc. produkcji trafia za granicę, do 50 państw świata. Jakiś czas temu założyciel chciał sprzedać swoją fabrykę ciastek Francuzom, ale żona Grażyna namówiła go, żeby tego nie robił.
Nogi mafii na fortepianie
Oprócz zarabiania pieniędzy od zawsze lubił podróżować. Najpierw jeździł pod namiot na rodzinne Mazury, ale w latach 80. częściej wybierał już Bułgarię i Rumunię, a wkrótce także Włochy i Grecję. Stać go było, żeby spać w niezłych hotelach i to właśnie w nich przeżył olśnienie. Że to nie tylko miejsca do spania, ale też centra rozrywki – z basenami, kortami tenisowymi, salonami masażu. – Na Zachodzie ludzie odpoczywali w innych warunkach, w innym świecie. Obiad? Na miejscu, a nie własnoręcznie gotowany. Mieli basen pod oknem zamiast wycieczki nad morze. Jak nie było pogody, to sobie szli na masaż. Poczułem: Przyjdzie czas na Polskę - wspominał.
Że zostanie hotelarzem, Gołębiewski zadecydował mniej więcej za rządów Rakowskiego. Weszła wtedy słynna ustawa Wilczka, która otwierała nowe perspektywy dla prywatnej przedsiębiorczości. W 1991 r., za zaoszczędzone w PRL dolary i złoto, kupił w Mikołajkach popadający w ruinę Dom Turysty. W jego miejscu zbudował wielki hotel, taki jak sobie wymarzył – z 300 pokojami, basenami, aquaparkiem i centrum odnowy biologicznej. Było w nim wszystko, tylko klientów brakowało, bo w Polsce na takie luksusy nikogo nie było stać. Biznes ratowali niemieccy emeryci, którzy wreszcie mogli połączyć sentymentalne podróże do ziemi przodków z wypoczynkiem na poziomie za niską cenę.
Ale to nie Niemcy zbudowali jego hotelową potęgę. Jeszcze raz się okazało, że przedsiębiorca miał dobrą intuicję, bo w Polsce lat 90. w błyskawicznym tempie rozwijał się biznes, który potrzebował zaplecza konferencyjnego i bankietowego. Takiej oferty, poza Gołębiewskim, nikt nie miał.
Inna sprawa, że wkrótce te luksusy zaczęły przyciągać do jego hoteli także mafię. W Mikołajkach imprezowali m.in. „Pershing” i „Słowik”, ale sam Gołębiewski zapewniał, że gangsterzy nigdy nie narobili mu kłopotów. Burdy wzniecali od czasu do czasu jedynie ich pijani ochroniarze. – Zatrudniliśmy wtedy ochroniarzy z Rosji – wspominał właściciel. – Żadnych tam gangsterów, ale ludzi, którzy dużo widzieli i wiedzieli, jak zachować zimną krew, jak przekonać niegrzecznych do uspokojenia się. Raz nie upilnowali i jedna z pań postanowiła nogami grać na fortepianie. Rozwaliła. „Panowie z Pruszkowa” przeprosili, zapłacili – wspominał w rozmowie z GW. I dodawał: – Goście to goście.
Inna sprawa, że czasem pijani biznesmeni zachowywali się gorzej niż „ludzie z Pruszkowa”. Jeden ze bankowców świętujących w hotelu swoje urodziny przyprowadził na patio hotelu konia i poił go szampanem. Szalone były te lata 90.
Hotel musi działać
Po Mikołajkach był Białystok. Jeszcze w latach 60. Orbis zaczął tam stawiać duży hotel w centrum miasta, ale budowa nie szła, stając się ofiarą kolejnych kryzysów gospodarczych, a na koniec zmiany ustrojowej. Przez chwilę niedokończone gmaszysko chciał kupić turecki przedsiębiorca, ale przyjechał, zobaczył i zrezygnował. Gołębiewski wziął, bo cena była niska.
Po swojemu zaczął zmieniać projekt, nie czekając na stosowne zezwolenia. Na początek dobudował piętro na sale konferencyjne, którego nie było w żadnym planie. Nie był głupi, wiedział, że turyści do stolicy Podlasia nagle masowo nie zjadą, więc cała nadzieja w biznesmenach, także z Białorusi i Rosji. Białostoccy urzędnicy uznali to za największą samowolę budowlaną regionu, domagali się rozbiórki, ale niezbyt stanowczo, bo miasto było infrastrukturalnie zaniedbane i bez Gołębiewskiego nie miałoby, gdzie urządzać kongresów i koncertów. Rozbiórkę więc wstrzymano ze względów społecznych.
Mimo toczonych procesów, właściciel dalej udoskonalał gmaszysko na własną rękę. Nad holem dokleił przeszkloną kopułę, bez pozwolenia dobudował szyb windy, przesunął drzwi wejściowe, tłumacząc, że marznie mu recepcjonistka. Płacił kolejne zasądzone kary i robił kolejne przybudówki. – Jak czekałbym na wszystkie urzędnicze widzimisię, że zamiast okna drzwi, a zamiast drzwi okna, nic bym w życiu nie osiągnął – skwitował w jednym z wywiadów.
W 2002 r. kupił od Gromady niedokończony hotel w Wiśle. Podczas budowy zasypał rzeczkę Mała Wisła, a obiekt uruchomił bez zezwoleń od straży pożarnej. Wybuchły nawet dwa pożary, ale nikomu nic się nie stało. – Nie mogłem czekać, hotel musiał działać – tłumaczył. Przekonywał, że inny na jego miejscu dałby łapówkę i miał spokój, ale on takich rzeczy nie robi. Wolał płacić oficjalne kary.
W swoim kolejnym hotelu w Karpaczu samowolnie zwiększył liczbę pokojów o 250, podwyższył też budynek o 5 m. W trakcie budowy się okazało, że sala kongresowa musi być wysoka – tłumaczył. Minister kultury żądał wyburzenia obiektu, ale Gołębiewski znalazł lukę w prawie: zrobił świetlik zamiast dachu i wszystko już było legalne.
Luksus à la Gołębiewski
Za każdym razem stosował filozofię, która mu towarzyszyła jeszcze w czasach przydomowej cukierni. Po pierwsze, to co zarobił, starał się inwestować w nowe przedsięwzięcie. Pieniądz musi robić pieniądz. Po drugie, jak najmniej kredytów, jak najwięcej wkładu własnego. Po trzecie, każdy kolejny biznes musiał być większy niż poprzedni.
Ta ostatnia zasada sprawiła, że często zarzucano mu gigantomanię. Ostatni hotel, który do śmierci budował w nadmorskim Pobierowie, ma pomieścić 3 tys. gości, kilka razy więcej niż miejscowość ma mieszkańców. Olbrzymi gmach średnio pasuje do leśnej, spokojnej okolicy, co krytykowali specjaliści od krajobrazu i architekci. Ale Gołębiewski nigdy się architektom nie kłaniał, więc i tym razem tylko wzruszał ramionami.
Do krytyki był zresztą przyzwyczajony, od samego początku jego inwestycje budziły oburzenie estetów. Po pierwsze, zawsze miało być jak w pałacu, a więc marmurowo, granitowo, złoto i błyszcząco, koniecznie z kryształowymi żyrandolami i masywnymi kolumnami. Po drugie, większość elementów architektonicznych do siebie nie pasowała. Gdy w 2011 r. pokazano projekt nowej, pastelowej elewacji hotelu w Białymstoku, jeden z portali nazwał obiekt „socjalistycznym disco polo”.
Inna sprawa, że Gołębiewski stał się wygodnym chłopcem do bicia. Z jego estetyki łatwo się śmiać, bo jest w sposób oczywisty kiczowata. Sam nie bez racji zauważał jednak, że miejsca, w których budował swoje hotele, to nie były alpejskie kurorty, ale urbanistyczne mydło i powidło. Niedaleko jego hoteli stały zbudowane w PRL baraki i stodoły, ale one jakoś nikomu nie przeszkadzały.
Powtarzał, że dla niego ważna jest klientela, a nie jakieś urzędasy czy architekci-mądrale. A gościom „luksus à la Gołębiewski” niezmiennie się podobał, podobnie jak to, że po raz pierwszy w Polsce mogli tu skorzystać z opcji all inclusive, którą znali z Egiptu czy Tunezji.
Architektoniczny Mordor
Z czasem, gdy kapitalizm nad Wisłą dojrzewał, a wraz z nim dojrzewały gusta Polaków, Gołębiewski zaczął mieć kłopoty z opinią publiczną. Ekolodzy zarzucali mu, że niszczy krajobraz. Lewicowi aktywiści – że na budowach jego hoteli robotnicy kiepsko zarabiają. Specjaliści od przestrzeni miejskiej oskarżali o pogłębianie chaosu przestrzennego. Przedsiębiorca odpowiadał na to krótko, w stylu lat 90.: „Rozwój ma swoją cenę”.
„Z hotelu Gołębiewski w Mikołajkach, podobnie zresztą jak z innych obiektów spod tej marki, można by się zwyczajnie pośmiać – choćby przez łzy. Każdy z nich skupia bowiem wszystkie choroby polskiej przestrzeni publicznej. Ich sukces ekonomiczny, wyrażający się w tłumach walących tam każdego wakacyjnego dnia, sprawia jednak, że rzecz robi się poważna. Harmonia to pojęcie, które otrzymało tu surowy zakaz wstępu” – pisał sześć lat temu reporter Filip Springer, autor książek reporterskich poświęconych estetyce polskich miejscowości. Hotelowe dziedzictwo Gołębiewskiego nazywał „architektonicznym Mordorem”. Ale nawet on przyznawał, że inwestycje biznesmena nie biorą się znikąd, są przecież wyrazem polskich tęsknot, marzeń i kompleksów. Inaczej skąd by się wzięły dziesiątki tysięcy hotelowych gości rocznie?
Sam biznesmen zresztą z biegiem lat modyfikował wystrój hoteli, stopniowo stawały się one mniej obciachowe. Jedno się tylko nie zmieniało – do końca musiało być z rozmachem. Gdy złośliwie zarzucono mu, że kompleks w Karpaczu widać chyba z kosmosu, odpowiedział „a dlaczego ma być niewidoczny?”.
Dodawał też: „Jak podjeżdżam pod ten hotel, to wciąż się sobie dziwię. Prosty chłopak ze wsi, a wybudował takiego giganta!”.
Biznesmen apolityczny
Tak naprawdę jednak w szaleństwie gigantomanii była metoda. A właściwie – jak mawiał sam jej twórca – biznesowa kalkulacja. Gdy się buduje mały obiekt, można zaoferować mało atrakcji. Jeśli chce się dać klientowi kilkanaście basenów, zjeżdżalni, ślizgawek i jeszcze stok narciarski, to musi być odpowiednia skala, żeby obiekt na siebie zarobił – tłumaczył tym, którzy mu zarzucali manię wielkości.
Rozmach Gołębiewskiego sprawiał, że jego inwestycje stawały się przedmiotem pożądania samorządów. Zapewniały ogromną liczbę gości przez okrągły rok. Nic dziwnego, że burmistrz Karpacza przez 11 lat namawiał go na wybudowanie hotelu. Gdy w 2015 r. zapowiedział budowę gigantycznego obiektu w Łebie, miejscowy samorząd już zacierał ręce. Burmistrz policzył, że do gminnej kasy wpłynie dzięki temu 7 mln zł rocznie. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Gdańsku zażądała jednak zmniejszenia gabarytów obiektu. Zbyt wysoki budynek, zdaniem ekologów, niszczyłby korytarze powietrzne migrującym ptakom. „Ludzie ważniejsi niż ptaszki” – powtarzali samorządowcy, przekonani, że jak zawsze, na koniec Gołębiewski przekona decydentów. Żartowano nawet, że w razie czego zainstaluje grzałki podnoszące temperaturę Bałtyku, dzięki czemu wydłuży nadmorski sezon o trzy miesiące. Tym razem jednak stało się inaczej. Przedsiębiorca odpowiedział, że w tej sytuacji to on rezygnuje. Wszyscy byli w szoku, bo dotąd raczej nigdy się nie poddawał.
Inwestycję przeniósł do Pobierowa, gdzie na ziemi kupionej od wojska, w miejscu dawnej wyrzutni rakietowej, pozwolono mu zbudować hotel jeszcze wyższy i większy, niż planował w Łebie. Budynek o bryle nawiązującej do pasażerskiego statku ma mieć aż 13 kondygnacji, 1400 pokojów, z czego większość z widokiem na morze. Do tego kilkanaście sal konferencyjnych, korty tenisowe, całoroczne lodowisko, ścianka wspinaczkowa, w pobliżu marina i molo.
W wieku 79 lat Tadeusz Gołębiewski osobiście doglądał budowy. Przyjeżdżał co trzy tygodnie na kilka dni, spał w pracowniczym hotelu, jadł na stołówce. Oglądał inwestycję, zagadując napotkanych pracowników i pytając ich o robotę. W jednym z wywiadów chwalił się, że osobiście wybrał płytki do szatni przy basenach. Nie zakładał spółek, nie powoływał zarządu, bo podobno za bardzo nikomu nie ufał. To on był szefem wszystkich szefów.
Po prostu się skończę
Pozostał człowiekiem skromnym i prostolinijnym. Nigdy nie wszedł na salony, nie przyjaźnił się z celebrytami, nie opowiadał o życiu prywatnym. Paradoksalnie nawet luksus mu zbytnio nie imponował. Jeździł 15-letnim autem, owszem, miał helikopter, ale latał nim dlatego, że od jazdy samochodem bolały go nogi. Z synem i dwiema córkami mieszkali w jednym domu, gotowaniem zajmowała się żona.
Nie umiał odpoczywać. Był już dobrze po siedemdziesiątce, jak zabrał rodzinę na wakacje w Dubaju. Wyjazd, który miał być odpoczynkiem, okazał się dość męczącym objazdem po luksusowych hotelach zorganizowanym po to, by podglądać światową konkurencję. Bliscy narzekali, że to żadne wakacje, a on nie rozumiał, o co im chodzi. „Taka atrakcja! Tyle miejsc!” – powtarzał.
W pandemii Gołębiewski poczuł nóż na gardle. Nie miał zaufania do urzędników, więc świadomie zrezygnował ze wsparcia w ramach tarczy antykryzysowej. Podobno bał się, że rząd PiS-u chce przejąć jego biznesy za pośrednictwem kontrolowanego przez państwo Polskiego Holdingu Nieruchomości. Publicznie mówił, że w oczy zaczyna mu zaglądać widmo bankructwa. Hotele nie działały, budowa w Pobierowie stanęła w miejscu. Sprzedał kolekcjonowane przez lata dzieła sztuki, w tym cenne obrazy za setki tysięcy złotych. Pod młotek poszedł nawet Wojciech Kossak. Jednak kilka miesięcy przed śmiercią znów uwierzył, że się odbije. Gigantyczna inwestycja nad morzem na nowo ruszyła, planował już nawet termin otwarcia obiektu. Chwalił się, że będzie to największy hotel w Polsce. Zapowiadał, że więcej już żadnego nie wybuduje.
Tym bardziej że w pandemii mocno podupadł na zdrowiu. Narzekał, że dobił go brak aktywności. Niemal dokładnie rok przed śmiercią dziennikarz Wirtualnej Polski zadał mu pytanie, co będzie, jak przyjdzie mu kończyć działalność, bo zdrowie na więcej nie pozwoli. Odpowiedział krótko:
– To się skończę. Po prostu. Tadeusz Gołębiewski może kiedyś się skończyć.
Więcej możesz przeczytać w 8/2022 (83) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.