Szybki pieniądz w grze
Materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 3/2016 (6)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Biznes pożyczkowy dzieli ludzi. Jedni widzą lichwiarzy dorabiających się gór złota na cudzym nieszczęściu, bo czymże innym może być przymus zaciągnięcia długu oprocentowanego realnie na kilkaset procent, a czasem i więcej. Inni widzą w tym biznes jak każdy inny – z ryzykiem strat, koniecznością pokonania kosztów stałych i marżą netto wahającą się w okolicach 5–15 proc.
Tyle że nie jest łatwo przetrwać, gdy co miesiąc traci się bezpowrotnie kilka-, kilkanaście procent aktywów. Pożyczki pozabankowe są drogie właśnie dlatego, że ryzyko jest tu bardzo wysokie. W przypadku tych internetowych straty przekraczają nawet 10 proc. kapitału miesięcznie. Spłacane pożyczki muszą dawać co najmniej 132 proc. dochodu w skali roku, by zarobić na sam kapitał. A przecież trzeba też mieć na koszty stałe, prowizje dla pracowników etc. Oprocentowanie musi po prostu być horrendalne, żeby biznes mógł się kręcić.
W Polsce brak szczegółowych danych, ale Jarosław Ryba, prezes Związku Firm Pożyczkowych, szacował wartość nowych pożyczek w 2014 r. na 2 mld zł. Rynek jest bardzo rozdrobniony, właściwie tylko dwaj gracze – znani pod nazwą handlową Provident (lider rynku) i Bocian – pokrywają zasięgiem cały kraj. O skali ogólnopolskiej mogą też mówić przedsiębiorstwa wyspecjalizowane w pożyczkach przez internet (Vivus, Wonga). Poza największymi firmami, które często są dofinansowywane przez zagranicznych właścicieli lub fundusze inwestycyjne (emitujące obligacje), działa mnóstwo maluchów. Nie obowiązują żadne dolne limity – spółkę pożyczkową można założyć, dysponując 5 tys. zł, co i tak wystarczy, by obsłużyć pierwszych 10 klientów. Bo skromne są też obroty (jak na branżę finansową) – kwota przeciętnej „chwilówki” to 400–500 zł, a pożyczki spłacane w ratach zaczynają się od 1 tys. zł. Co prawda, od marca minimalna wartość kapitału własnego wzrośnie na tym rynku do 200 tys. zł, ale i ją trudno uznać za barierę trudną do pokonania.
Eurocent zdobywa inwestorów
Jedną z takich mniejszych firm był swego czasu Eurocent – krakowska spółka, którą w 2004 r. założył Grzegorz Kolawa. – Zaczynałem jako pracownik Providenta. Zdobyte doświadczenie sprawiło, że postanowiłem spróbować własnych sił w prowadzeniu biznesu opartego na takim samym pomyśle. Ryzyko niepowodzenia było znaczące, ale zwyciężyła chęć działania na własny rachunek – wspomina.
W 2011 r. od początkowych 50 tys. zł kapitału założycielskiego doszedł do 7,7 mln zł przychodów i 570 tys. zł rocznego zysku netto. Wtedy uznał, że aby rosnąć szybciej, potrzebuje wspólników. Pierwszym z nich był Jarosław Garguła – nowosądecki przedsiębiorca działający w zupełnie innej branży. Jego firma, Tisbud, wypożycza ciężki sprzęt budowlany i szkoli jego operatorów.
– Poszukując kapitału, rozmawiałem z wieloma przedsiębiorcami, niestety, bez efektów. Dopiero Jarosław Garguła uwierzył w potencjał tego biznesu. Bez znajomości branży finansowej, pragnąc zdywersyfikować własne inwestycje, zaufał przedstawianej przeze mnie wizji rozwoju firmy – opowiada Kolawa.
Kolejne emisje akcji oferowano osobom prywatnym i prawnym, przy czym obejmowali je także członkowie zarządu i rady nadzorczej Eurocentu, których znaczną część stanowi rodzina Kolawy. Mówiąc krótko – najbliższe otoczenie zaangażowało prywatne środki w rozwój spółki. Dopiero pod koniec 2012 r. Eurocent uplasował prywatną emisję akcji wśród inwestorów zewnętrznych, która jednak nie cieszyła się szczególnym powodzeniem. W czasie zapisów trwających blisko 2 miesiące udało się zebrać ok. 0,5 mln złotych. Ale ten ruch i upublicznienie spółki (na początku 2013 r. trafiła na NewConnect) dały inne owoce, jak choćby opinia u potencjalnych kredytodawców. Już w lutym 2013 r. Eurocent wyemitował bowiem obligacje, które przyniosły mu 1,6 mln zł oprocentowanych w pierwszym okresie na blisko 11 proc. (WIBOR 3M plus 7 pkt. proc.). Aby uwiarygodnić się w oczach inwestorów, tę pierwszą emisję spółka zabezpieczyła poręczeniem majątkowym swojego prezesa.
Początkowo zdobyte środki w niewielkim stopniu przekładały się na jej wzrost – w 2013 r. przychody zwiększyły się o skromne 15 proc. Szybciej szedł jednak w górę zysk operacyjny i netto, co dostrzegli inwestorzy. W sierpniu 2013 r. Eurocent zdecydował się na następną emisję swych obligacji (wartą 2 mln zł), a w marcu 2014 r. na kolejną (3 mln zł). Ta ostatnia miała duże znaczenie prestiżowe, bo papiery w całości nabył jeden z funduszy inwestycyjnych wyspecjalizowanych w obligacjach korporacyjnych. Ceną było ich zabezpieczenie na wierzytelnościach z tytułu udzielonych pożyczek.
Rusza turbodoładowanie
Rok później Kolawa żałował, że ustanowiono takie zabezpieczenie, bo znalazł wreszcie sposób na skokowe przyspieszenie tempa rozwoju firmy: z początkiem II kwartału 2015 r. zaczęła ona sprzedawać udzielone przez siebie pożyczki wyspecjalizowanemu funduszowi inwestycyjnemu. Model ten przejęła od innej spółki z branży – wrocławskiej SMS Kredyt – ale dopiero ona pokazała, jak można z tego w pełni korzystać. W uproszczeniu wygląda to tak: Eurocent udziela pożyczki przy określonych wcześniej kryteriach (np. co do jej wielkości, wieku pożyczkobiorcy i jego historii w spłacaniu zadłużenia), a następnie sprzedaje ją funduszowi, uzyskując kwotę tejże pożyczki wraz z ustaloną marżą. Zarabia przez to mniej, ale szybciej otrzymuje z powrotem pieniądze, dzięki czemu może uruchomić kolejne pożyczki. Rośnie też przewidywalność samego biznesu, bo ryzyko spłaty wierzytelności przechodzi na fundusz.
Efekty tej strategii były spektakularne. Już w tym samym II kwartale przychody wyniosły 13,1 mln zł, wobec 3 mln zł rok wcześniej. Aby w pełni korzystać z zalet nowej umowy, Eurocent musiał zwolnić zabezpieczenie na portfelu pożyczek ustanowione na rzecz funduszu, który przed rokiem nabył jego obligacje. Jedyną metodą okazał się przedterminowy wykup tych obligacji za pieniądze częściowo zarobione na udzielaniu pożyczek i sprzedawaniu ich dalej, a częściowo – z nowej emisji papierów dłużnych.
Z kolejnym wykupem – w sierpniu 2015 r. – firma poradziła sobie, nie sięgając już po zewnętrzne finansowanie, gdyż w III kwartale (drugim, w którym obowiązywała umowa z funduszem) jej przychody skoczyły do 18,5 mln zł (z 3,2 mln zł rok wcześniej). Tempo wzrostu zysków – ze względu na zmianę modelu działania – nie było wprawdzie równie duże, ale i tu były powody do zadowolenia. Nic dziwnego, że kurs akcji Eurocentu poszybował w sierpniu, po publikacji raportu spółki za II kwartał, z poziomu 3 zł do 8,5 zł na początku grudnia (sięgając po drodze 11,5 zł).
Rozochocony Eurocent podpisał umowę na sprzedaż udzielonych pożyczek z kolejnym funduszem sekurytyzacyjnym. Będzie obowiązywać do końca 2016 r. Wygląda na to, że firma jeszcze bardziej rozwinie skrzydła, o ile sprosta wyzwaniom operacyjnym, zwłaszcza tym związanym z rozbudową sieci sprzedaży.
Zwiększenie skali działania ma, obok oczywistych korzyści, także inną zaletę. Zmiany w przepisach (m.in. ograniczenie kosztów pozaodsetkowych pożyczek) wymuszą na branży konsolidację. Mniejsi wypadną z gry (lub będą działać poza granicami prawa), a w najlepszym wypadku zostaną przejęci. Na placu boju pozostanie kilka, może kilkanaście największych firm, podobnie jak stało się to w Wielkiej Brytanii po uregulowaniu sektora. Tym bardziej warto zająć jak najlepszą pozycję startową.
Więcej możesz przeczytać w 3/2016 (6) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.