Mam kino za rogiem
Fot. Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 10/2017 (25)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Wzeszłym roku Polska wkroczyła do grupy 30 największych rynków kinowych świata. Do kina chodzimy najczęściej od 1990 r. (czyli od czasu, gdy jest to mierzone). Robimy to tym chętniej, że polskie produkcje są na coraz wyższym poziomie i coraz częściej oglądane. W 2016 r. stanowiły połowę największych hitów (patrz ramka). Z kolei młodzi widzowie chcą być na bieżąco i oglądać premiery tak szybko, jak się da. Demograficzny niż nie przeszkadza idącej w setki tysięcy frekwencji podczas premierowych weekendów. „Gru, Dru i Minionki” obejrzało np. na początku lipca rekordowe 0,5 mln osób.
Małe i duże miasta
Taki boom skłania do myśli o własnym kinie. Czy to dobry pomysł? Zdaniem ekspertów jest lepszy, jeśli chcemy mieć kino w mniejszej miejscowości. Według Blanki Pawlewskiej ze sprzedającej reklamy firmy New Age Media, w większych miastach rynek jest już bowiem dosyć mocno nasycony, przede wszystkim w tych liczących 120–150 tys. mieszkańców. Za to tam, gdzie mieszka nie więcej niż 100 tys. ludzi, na nowe, nieduże kina miejsce ciągle jest.
Z tą opinią zgadza się Sławek Fijałkowski prowadzący łódzkie Kino Charlie, a także baczny obserwator rynku, który przytacza przykład kina Ratusz z 40-tysięcznej Zduńskiej Woli, któremu udaje się zgromadzić rocznie 100-tysięczną widownię. Sukcesem okazało się też uruchomienie kina w Łęczycy. – Ludzie policzyli, co im się bardziej kalkuluje – jechać do Łodzi i płacić drożej za bilety, czy pójść do kina, które mają u siebie – wyjaśnia Fijałkowski.
W większych miastach jest dużo trudniej. – Tutaj opłaca się otwierać nowe kina tylko wielkim sieciom – uważa Piotr Olak z warszawskiego kina Luna.
Życie zdaje się potwierdzać jego słowa: nowe sale kinowe powstają zazwyczaj przy galeriach handlowych albo w specjalnych budynkach w hałaśliwym centrum miasta. Na przykład w nieco ponad 200-tysięcznym Radomiu sieć Helios otworzyła sale kinowe w zbudowanym do tego celu budynku tuż obok dworca kolejowego. Multikino skorzystało zaś z partnerstwa z handlową Galerią Słoneczną. Doprowadziło to do upadku ich mniejszych, działających w centrum Radomia rywali.
Jednak nie wszystko stracone. Przy tak zabójczej konkurencji dobrze jest mieć na kino pomysł, aby się odróżnić od głównego nurtu, warto też uczestniczyć w sieci Europa Cinemas, promującej kino europejskie. Fijałkowski radzi zaadresować repertuar do bardziej wymagającego widza. Tu łatwiej jest tym, którzy działają w ośrodkach akademickich, jak choćby doskonale sobie radzące płockie Kino za Rogiem czy łódzkie Bodo, które postawiły na kino artystyczne. Bardzo ciekawym przypadkiem jest opisywana już na naszych łamach warszawska Kinokawiarnia Stacja Falenica, która powstała w wyremontowanym budynku stacji kolejki podmiejskiej i jest nastawiona przede wszystkim na okolicznych mieszkańców i bezkonkurencyjną, klimatyczną lokalność. W sali kinowej siedzi się wygodnie w fotelu przy stoliku, kelnerzy przed seansem przyjmują zamówienia, a ludzie nawiązują znajomości. Zwiastuny i reklamy wyświetlane są krótko, a ambitny, w dużej części niezależny europejski repertuar, jest konsultowany z widzami m.in. za pośrednictwem mediów społecznościowych. Taka alternatywa dla ogromnej oferty kin głównego nurtu w stolicy okazała się strzałem w dziesiątkę. Chociaż sala Stacji Falenica ma tylko kilkadziesiąt miejsc, korzysta z niej 3 tys. osób miesięcznie.
Generalnie, zanim zdecydujemy się na otwarcie kina w danej lokalizacji, sprawdźmy, czy będzie na nie zapotrzebowanie, w tym także na określony repertuar. Warto też zasięgnąć języka u przedstawicieli branży czy dystrybutorów. – Dwa razy w roku organizowane są spotkania „Forum wokół kina”, na których można się wiele dowiedzieć, bo ludzie kina lubią o swej pracy rozmawiać i mogą to robić godzinami – mówi Fijałkowski, który ma i taką radę: dobrze, by kino znajdowało się w bliskim sąsiedztwie centrum handlowego. Oczywiście takiego bez multipleksu. Ten powinien być co najmniej 50 km dalej.
Lepiej wyremontować
Pytanie również, czy otwierać kino w budynku, gdzie go nigdy nie było. – Trzeba mieć odpowiednio przygotowany duży lokal w dobrym punkcie – zauważa Olak, według którego nowy, przystosowany do wyświetlania filmów budynek to wydatek od 1 do 2,5 mln zł. Dla mniejszych inwestorów może to być zapora nie do pokonania. – Zdecydowanie polecam zainteresowanie się przejęciem lub odrestaurowaniem kina istniejącego lub kiedyś zamkniętego. Tym bardziej że w niektórych sytuacjach na przystosowanie budynku można uzyskać dotacje z budżetu PISF – mówi.
PISF, czyli Polski Instytut Sztuki Filmowej, od lat wspiera bowiem kulturę filmową i edukację widzów. Dotację, która sfinansuje do 50 proc. kosztów inwestycji, może dostać w zasadzie każdy, kto potrzebuje pieniędzy na budowę, modernizację i adaptację obiektu na cele związane z prowadzeniem działalności kinowej. Co ważne, kina, które mają mniejsze obroty, mogą także starać się o współfinansowanie zakupu drogiego (w cenie od 100 do 250 tys. zł) sprzętu do projekcji cyfrowych o minimalnej rozdzielczości 2K w standardzie DCI. Od 2013 r. jest wymóg, że chcąc prowadzić kino, trzeba mieć projektor cyfrowy.
Z dotacji PISF skorzystała m.in. kilkakrotnie Stacja Falenica, a dofinansowanie wartego 150 tys. zł projektora zaważyło wręcz na tym, że udało się ją uruchomić. Z kolei kino Zorza z nadmorskiego Sianowa niedaleko Koszalina (miasteczko poza sezonem liczy tylko 13,5 tys. mieszkańców) dostało z PISF na remont 80 tys. zł, co pokryło prawie połowę wydatków, i 117 tys. zł na cyfryzację. Lecz czasami tłucze się głową w mur, i to ryzyko także trzeba wziąć pod uwagę. Na przykład wyremontowane kino Irys w Rymanowie-Zdroju długo stało nieczynne, bo nie mogło znikąd zdobyć dotacji na nowoczesny projektor.
Bilety i frekwencja
Powiedzmy, że mamy kino i dobry sprzęt. Teraz musimy zarobić. Pierwszym i najważniejszym źródłem przychodów będzie, wiadomo, sprzedaż biletów. Tym, co się na niej zyska, trzeba się będzie jednak podzielić z dystrybutorami, a sposobów na to jest dużo. Najpopularniejsze to ryczałt, podział wpływów (pół na pół) i model mieszany. W przypadku ryczałtu wynajmuje się od dystrybutora kopię i z góry wnosi opłatę, która, w zależności od filmu i od tego, jak długo jest po premierze, może się wahać od 300 do 3 tys. zł. Czasem trzeba doliczyć koszt przesyłki kurierskiej. Jeśli więc ktoś sprzedaje bilety po 20 zł, to aby ryczałt mu się zwrócił, musi je nabyć 15–150 widzów.
Model mieszany to np. symboliczny ryczałt plus podział przychodów inny niż pół na pół, indywidualnie ustalany. Jeżeli kino generuje odpowiednie obroty, odwiedza je sporo widzów, może negocjować warunki z dystrybutorami, ale gdy kopia to głośny tytuł, wychodzą oni zwykle z pozycji siły. Wiedzą, że najwięcej widzów przychodzi do kina w pierwszym tygodniu wyświetlania takiego „blockbustera”, więc każdemu zależy, żeby mieć go wtedy na afiszu.
Dlatego mniejsze kina często rezygnują z najgłośniejszych tytułów lub czekają dwa, trzy tygodnie, nim je zaczną wyświetlać. Dotyczy to zwłaszcza tych w mniejszych miejscowościach, gdzie zakłada się, że widz poczeka.
Oczywiście trzeba zarabiać nie tylko na koszty dystrybucji, ale i na inne wydatki, jak czynsz (można otrzymać od gminy preferencyjne stawki, jeśli współpracuje się z prowadzonymi przez nią ośrodkami kultury), media, marketing, wynagrodzenia. Warto też odkładać na „fundusz remontowy”, bo kino, jak każdy obiekt użyteczności publicznej, wymaga ciągłej konserwacji. I jeszcze dobrze mieć z tego biznesu jakiś zysk.
Najważniejsza dla generowania przychodów wydaje się odpowiednia frekwencja. Lecz poza weekendami sale bywają pustawe. – Pamiętać też należy, że chodzi tu o biznes niezwykle sezonowy – zauważa Olak. – Latem, w okolicy świąt i długich weekendów musimy założyć zdecydowanie niższą frekwencję.
Mocno w nią uderzają również takie wydarzenia, jak mistrzostwa świata i Europy w piłce nożnej czy igrzyska olimpijskie. Kina organizują wtedy specjalne akcje promocyjne, np. seanse dla kobiet, ale i tak wpływy są mniejsze. Jeśli zaś grają Polacy, frekwencja potrafi spaść nawet o 80–90 proc.
Pomocne są pokazy dla szkół – zazwyczaj z okolicy. Bilety sprzedaje się hurtowo, ze zniżką, i oferuje się darmowe wejściówki dla opiekunów. Przyjęcie kilku grup w miesiącu potrafi pokryć koszty utrzymania pracowników.
Ogólny poziom filmów też ma znaczenie, zwłaszcza gdy wyświetla się repertuar głównego nurtu. Ostatnie lata były pod tym względem świetne, by nie powiedzieć fantastyczne. Ale już taki 2012 r. kiniarze wspominają niechętnie, bo w większości, przez słabszy repertuar, musieli dokładać do interesu.
Dlatego kina muszą zarabiać nie tylko na biletach.
Jak jeszcze kino zarabia
Przed seansem można np. wyświetlić reklamę. Daje to przychód rzędu 20–200 zł, zależnie od filmu, dnia i liczby widzów, którzy ją zobaczą.
Dla wielu sporym źródłem zarobku jest wyszynk. Szacuje się, że w mniejszych kinach je coś lub pije od 15 do 30 proc. widzów (w większych, jak podaje Multikino, aż 38 proc.). W bufetach sprzedaje się napoje z ok. 70–130-procentową marżą, co daje jakieś 2–4 zł przychodu od jednej coli, soku czy piwa. Największy zysk jest z popcornu, który na dodatek idzie jak woda. Wyprodukowanie prażonej kukurydzy, która zapełni litrowe wiaderko, kosztuje ok. 50 gr. Wielkie sieci sprzedają ją za minimum 8 zł. Mniejsze kina schodzą nawet do 4,5–5 zł, ale i tak marża jest niebotyczna. Można sobie więc pozwolić np. na zniżkowe bilety na seanse dla dzieci – w ramach promocji, której koszt z nawiązką powetuje utarg z bufetu.
Kolejnym źródłem przychodu jest często wynajem sali kinowej, zwykle za 2–5 tys. zł za kilka godzin. Jeśli dojdzie do tego pokaz filmu, można liczyć na dodatkowe 500 do 1 tys. zł. Kina organizują też u siebie imprezy specjalne – uroczyste premiery, pokazy zamknięte, prelekcje, dyskusje. Jak dotąd z opcji tych korzysta się raczej w większych miastach i, w sezonie, w ośrodkach turystycznych.
Z zarobków jednak nici, jeśli przybytek sztuki nie będzie się promować – to jest dziś konieczne. A że marketing to wielka siła, świadczy historia kina Warszawa w Przeworsku, które postanowiło zatrzymać mieszkańców miasteczka, by nie jeździli do kin do pobliskiego Rzeszowa. Szczególnie młodych, co nie było łatwe, bo takie wycieczki są atrakcją nie tylko ze względu na film. Dzięki odpowiedniej reklamie, także w mediach społecznościowych, i licznym promocjom, jak tanie wtorki czy konkursy z nagrodami w postaci biletów na gorące premiery, już w pierwszym roku od rozpoczęcia tych działań Warszawę odwiedziło 15 tys. widzów (Przeworsk ma 14 tys. mieszkańców). Dziś kino to ma m.in. stronę www, na której sprzedaje bilety online, i tłumnie odwiedzany i komentowany, aktywnie prowadzony fanpejdż na Facebooku. I rzecz jasna dalej organizuje konkursy.
Na fali
W2016 r. Polacy kupili ponad 52 mln biletów kinowych – wynik bez precedensu. Wzrost rok do roku był ogromny – w 2015 r. sprzedano 44,5 mln biletów, czyli mniej o 16,5 proc. Przypomnijmy, że w 2005 r. sprzedaż wyniosła zaledwie 24 mln. Zwiększyły się także przychody kin. W 2016 r. wydaliśmy na bilety 960 mln zł, a rok wcześniej – 823 mln. Według najbardziej ostrożnych szacunków w tym roku na pewno przekroczymy barierę miliarda złotych.
Popularności kin nie przeszkodził systematyczny wzrost cen biletów. W weekendy za obejrzenie popularnego filmu w wielkim mieście (Warszawa, Kraków, Poznań, Wrocław) trzeba zapłacić nawet 37–40 zł. To już prawie tyle, co w Niemczech, gdzie płaci się 10 euro. Widzowie przez chwilę protestowali, organizowali się w mediach społecznościowych, by wyrazić swoje niezadowolenie, ale... do kina wciąż chodzą. Poza tym ceny rosną głównie w dużych placówkach. W mniejszych pozostają bez zmian, co sprawia, że odżywają zapomniane sale kinowe.
Jest miejsce na nowe kina
W Polsce na jedno kino przypada ok. 30 tys. osób, w Niemczech – 17 tys., a w Irlandii – 10 tys. Statystyczny Polak chodzi do kina 1,5 raza rocznie, Niemiec – dwa razy, a Irlandczyk – cztery. Cztery razy w roku jest też w kinie Polak, jeśli ma do niego blisko. Wniosek: rynek kin ma u nas wciąż spory potencjał rozwoju. Ale przede wszystkim tam, gdzie nie ma konkurencji ze strony multipleksów, czyli w miejscowościach poniżej 100 tys. mieszkańców.
Więcej możesz przeczytać w 10/2017 (25) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.