Dyskretny urok finansjery

© Paramount Pictures
© Paramount Pictures 29
Świat finansów od dawna inspiruje hollywoodzkich twórców. Wielkie pieniądze i wielkie dramaty, efektowne bankructwa – wszystko to doskonale nadaje się na dobrą filmową historię. Czasem z tych opowieści możemy się sporo nauczyć.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 1/2017 (16)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

„Chciwość jest dobra” – mówi Gordon Gekko, grany przez Michaela Douglasa w legendarnym „Wall Street” Olivera Stone’a. Ten kultowy cytat dobrze oddaje czarny wizerunek, jaki w amerykańskiej kinematografii zyskali wielcy finansiści, maklerzy, bankierzy. Chęć osiągania zysków, nie zważając na moralne wątpliwości, jest z pewnością jednym z motorów napędzających Wall Street, która u Stone’a jest wręcz demoniczna. Lecz potępiające (a czasem zafascynowane) spojrzenie nie powinno być wszystkim. Warto też spróbować dojrzeć mechanizmy kluczowe dla zrozumienia nierzadkich przecież patologii na rynkach finansowych. 

Manipulacje i myślenie stadne

Tym, co przede wszystkim fascynuje Hollywood, są indywidualne historie sukcesów i porażek w świecie wielkich finansów. Jak to się dzieje, że niektórym  udaje się zbić na giełdzie fortunę?

Amerykańskie kino chętnie rozmontowuje mit skutecznego maklera albo inwestora (czy też raczej gracza), który dorabia się za sprawą analizy danych, dobrej strategii, własnego nosa i odrobiny szczęścia. W filmach kładzie się nacisk na inne umiejętności – zdolność wzbudzania zaufania, przekonywania, manipulacji i wykorzystania instynktu stadnego. Na tym właśnie koncentruje się oparty na faktach „Wilk z Wall Street” (z 2013 r.) z brawurową rolą Leonardo Di Caprio grającego giełdowego naciągacza Jordana Belforta. Sukcesy Belforta wzięły się z jego fenomenalnej wprost umiejętności przekonywania. Jej sens wyjaśnia mu jego pierwszy mentor w jednej z początkowych scen filmu: należy sprawić, by pieniądze inwestorów nigdy nie wróciły do ich kieszeni. Trzeba namawiać ich, aby ciągle reinwestowali swoje zyski, bo makler z tego właśnie żyje, z pobieranej od tych inwestycji prowizji. I choć, zgodnie z wolnorynkową ideą, zarobki brokera powinny iść w parze z jego użytecznością, historia Belforta dowodzi, że właśnie za sprawą „niewinnych” prowizji może być zupełnie odwrotnie. Mamy kanoniczny przykład naciągacza, który jest w stanie wcisnąć inwestorom dowolne, choćby najbardziej trefne akcje. 

Podobny motyw widzimy we wspomnianym już „Wall Street”, gdzie końcowa zemsta młodego bohatera na jego byłym amoralnym „przewodniku” Gekko polega na wmówieniu ludziom, że powinni kupować akcje pewnej spółki. Film ten pokazuje też, w jak niewielkim stopniu cena akcji potrafi być związana z jej fundamentami, czyli rzeczywistą sytuacją danej firmy. W świecie „Wall Street” sensem giełdy nie jest wyszukiwanie dobrych spółek czy długoletnie inwestowanie, tylko szybki obrót papierami z wykorzystaniem trendów, szemranych okazji i zdobytych na różne sposoby informacji. Innymi słowy – podejrzana spekulacja. Oglądamy więc operację wrogiego przejęcia linii lotniczej. Jej notowania najpierw zostają nienaturalnie napompowane (wyłącznie dzięki perswazyjnym zdolnościom naszego młodego bohatera, który przekonuje do niej innych brokerów), a potem równie sztucznie obniżone. 

Podobny mechanizm, zwany w USA pump and dump („napompuj ceny, a potem zaniż je do śmieciowego poziomu”), możemy obserwować w komedii „Nieoczekiwana zmiana miejsc” z 1983 r. Dwóch głównych bohaterów, granych przez Eddiego Murphy’ego i Dana Aykroyda, zorientowawszy się, że giełdowi wyjadacze, bracia Duke, brzydko zabawili się ich kosztem, postanawia ich zniszczyć za pomocą ich własnej broni: manipulacji notowaniami, w tym wypadku – mrożonego soku pomarańczowego. Bracia, niczego nie podejrzewając, przez cały dzień skupują kontrakty terminowe na ów sok, bo wcześniej nielegalnie zdobyli informacje o nieudanych zbiorach pomarańczy. Tyle że nie wiedzą, iż raport ministerstwa rolnictwa, jaki im dostarczono, został podmieniony, a „w pomarańczach” był urodzaj. Kiedy na koniec dnia prawdziwe informacje zostają oficjalnie ujawnione, okazuje się, że utopili cały majątek w niewiele wartych papierach, za które muszą jednak zapłacić cenę, którą sami pomogli wywindować. Część z tych papierów opchnęli im zresztą nasi bohaterowie, dobrze na tym zarabiając. Przy okazji dowiadujemy się, na czym polegają kontrakty terminowe. Widzimy też, jak kiedyś funkcjonowała nowojorska giełda towarowa COMEX: „taniec maklerów”, karteczki, gońcy, przekrzykujący się inwestorzy. Dziś, w dobie superszybkich maszyn handlowych, już to tak barwnie nie wygląda. 

Inside trading

„Informacja jest wszystkim” – to kolejny cytat z Gordona Gekko. Informacja, którą zyskaliśmy szybciej niż inni, przesądza o sukcesie. Nielegalne lub półlegalne wcześniejsze jej zdobywanie w świecie rynków finansowych nazywa się inside trading. 

Naturalnie w filmach przyjmuje on wiele postaci. W „Nieoczekiwanej zmianie miejsc” chodzi o kupowanie (i wykradanie) informacji od skorumpowanego urzędnika. Innym przykładem może być uzyskiwanie poufnych danych poprzez akcje szpiegowskie u konkurencji. W „Wall Street” Gordon Gekko każe wspomnianemu już młodzieńcowi, granemu przez Charliego Sheena, zdobyć, „nieważne jak”, maksymalnie wiele informacji na temat planów konkurencyjnego inwestora. Co ciekawe, w USA dopiero w 2010 r. weszła w życie ustawa jednoznacznie zabraniająca maklerom i inwestorom korzystania z poufnych informacji. Przez podobieństwo do fabuły „Nieoczekiwanej zmiany...” zakaz ten został ochrzczony „prawem Eddiego Murphy’ego”. 

Dlaczego system się zawalił

Hollywood interesują nie tylko indywidualne sukcesy i porażki finansistów. Zwłaszcza w ostatnich latach powstają filmy skupiające się na strukturalnych cechach systemu finansowego. Bezpośrednim impulsem do tego był globalny kryzys z lat 2007–2008, który ukazał ogrom patologii w instrumentach pochodnych i finansowych „innowacjach”. Krach, który zaczął się w Stanach i rozniósł po całym świecie, skłonił filmowców do zadania pytania, skąd biorą się niebotyczne zyski niektórych firm i jak to się stało, że rynek nieruchomości w USA runął jak domek z kart. 

Przyczyny tego kryzysu w najbardziej kompleksowy, a jednocześnie przystępny i żartobliwy sposób przedstawia film „Big Short” z 2015 r. Opowiada historię kilku „odmieńców”, którzy przewidzieli kryzys dwa lata przed jego wybuchem. Poznajemy mechanizm bańki kredytów hipotecznych: udzielanie po kilka kredytów komu popadnie, przez co wybucha rynkowa gorączka. Domy i mieszkania idą jak woda, a ich ceny, oderwane od rzeczywistości, szybują na niebotyczne wyżyny, bo każdy chce się na tę zwyżkę załapać (tylko nasi odmieńcy grają tu na spadek, czyli właśnie short – „krótko”, stąd tytuł filmu). Nawet striptizerka żyjąca z napiwków kupuje sobie na kredyt kilka mieszkań. 

To nie wszystko, bo te pożyczki zabezpieczają nowy twór finansistów: obligacje zabezpieczone długiem. I tak, mamy w filmie MBS-y, czyli wymyślone w latach 70. listy zastawne zabezpieczone spłatami konkretnych hipotek (czasem ich puli), których jakość łatwo sprawdzić. O ile taka pojedyncza obligacja daje inwestorowi niewielki dochód, o tyle zgrupowanie ich w dziesiątki tysięcy przynosi już ogromne pieniądze. Sęk w tym, że przy takich ilościach bardzo trudno ocenić wiarygodność całego instrumentu. „Big Short” pokazuje, jak początkowo słuszna idea MBS-ów wyradzała się w kolejne, coraz to bardziej ryzykowne narzędzia: przepakowywane śmieciowo-jakościowe pakiety i pakiety pakietów sprzedawane nieświadomym niczego inwestorom. Niespłacanych kredytów hipotecznych zaczęło być coraz więcej, skoro nakazano wciskać je każdemu, byle podtrzymywać cały ten system i zarabiać. Dzięki układom banków z agencjami ratingowymi pakiety zabezpieczone najbardziej śmieciowo, czyli CDO, dostawały najwyższe oceny, bazujące nie na realiach, lecz na pewności, że rynek nieruchomości jest, jak to ujmuje jeden z bohaterów filmu, „skałą, na której zbudowana jest amerykańska gospodarka”. 

Z „Big Short” widzowie dowiadują się też, co to są transakcje swapowe, czyli w gruncie rzeczy rodzaj zakładów bukmacherskich (dzięki nim nasi bohaterowie mogli grać „krótko”) i oczywiście, co znaczy słowo subprime. Dowiadują się również, że nie warto brać pożyczek, których możemy nie być w stanie spłacić, ani wskakiwać do pociągu hossy, gdy ten już dawno się rozpędził. Mądrzy wysiedli z niego bardzo wcześnie. 

Kryzys kredytów hipotecznych, od bardziej kameralnej strony, poruszony jest też w filmie „Chciwość” z 2011 r. Opowiada on o odkryciu przez pracowników pewnego wielkiego funduszu inwestycyjnego fundamentalnego błędu, który ujawnia, że cały system inwestowania w MBS-y stoi na glinianych nogach. Film wprowadza nas m.in. w niektóre tajniki zarządzania ryzykiem inwestycyjnym czy matematycznych modeli finansowych. Pokazuje też rzecz dużo ważniejszą i bardzo niebezpieczną: w wielkich instytucjach finansowych niezbędne czasem kompetencje i moralne odruchy posiadają ludzie na dole układu, zaś głównymi „cnotami” ich zarabiających krocie szefów są umiejętności społeczne pozwalające wspiąć się na szczyt i tytułowa chciwość. Ta zaś popycha ich do niecnych działań, których koszty ponoszą inwestorzy, a ostatecznie – całe społeczeństwo. A może popychała, bo film jest z gatunku historycznych? Tego, niestety, nie możemy być pewni. Finansowi „innowatorzy” znowu próbują sprzedawać kolejne „CDO”, czyli skomplikowane, trudne do zweryfikowania instrumenty pochodne. 

W Polsce nie doświadczyliśmy tak mocno skutków różnych baniek inwestycyjnych, na czele z nieruchomościową, a nasi obywatele nie inwestują tłumnie na giełdzie jak Amerykanie. Pamiętajmy jednak, że USA są źródłem i krzywym zwierciadłem zjawisk, które w mniejszej skali możemy zobaczyć i u nas, a wiedza o nich, choćby i z amerykańskiego filmu, może się kiedyś przydać. 

My Company Polska wydanie 1/2017 (16)

Więcej możesz przeczytać w 1/2017 (16) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ