Misterium białowieskie
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 5/2016 (8)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Nasz przewodnik, Marcin, zrywa nas z łóżek o 5.30. Jest nas czworo – ziewających wściekle, na wpół jeszcze śpiących mieszczuchów. Ubieramy się niemal po omacku, jak najcieplej, bo na dworze mróz, blisko 20 stopni. Jest jeszcze ciemno. Ładujemy się do samochodu. Pokoje wynajęliśmy w leśniczówce, ale w tej części puszczy, z której jest stosunkowo blisko do cywilizacji, więc będziemy musieli kawałek podjechać.
– Nie myliście się, jak kazałem? – upewnia się Marcin. – Nie używaliście perfum, dezodorantów? Żubry mają słaby wzrok, ale świetny węch.
Samochód zostawiamy na skraju lasu i dalej maszerujemy w ciszy, podekscytowani, wstrzymując oddechy. Marcin kroczy pewnie, my jak bohaterowie kreskówek, na paluszkach. Po kilkunastu minutach daje nam znak, żebyśmy się zatrzymali. W powoli jaśniejącej szarówce ogląda tropy, przez wielką lornetę przepatruje zarośla. Żubry tędy przechodziły, ale już dawno. Ich odchody zamarzły na kość. Mimo to zakradamy się na polankę, na której zwykły żerować, bo a nuż jakiś tam zbłądził od innej strony. Niestety, nie mamy szczęścia.
Marcin zabiera nas na kolejną „żubrzą” polankę. Znowu nic. Stado, które żerowało w tej okolicy, musiało pójść dalej na wschód.
Wracamy do samochodu. Robi się późno, jest już po siódmej. Niedługo skończy się pora jedzenia i zwierzęta powędrują w głąb lasu. Sprawdzamy jeszcze jedno miejsce. Tracimy nadzieję, więc mniej uważamy, zaczynamy rozmawiać. Wtem Marcin daje nam znak. Stajemy, milkniemy. Nasz przewodnik wypuszcza się naprzód. Porusza się niemal bezszelestnie, w końcu jest synem leśnika. Jako dzieciak dla draki podkradał się z kolegami do żubrów, żeby zobaczyć, czy któremuś uda się klepnąć Króla Puszczy w zad.
Wraca po kilku minutach. – Są – szepcze. – Kilka sztuk. Chodźcie, już kończą żerować.
Podkradamy się. Śnieg trzeszczy pod podeszwami. Przechodzimy kilkadziesiąt, może kilkaset metrów. Nagle zarośla rzedną i widzimy je w pełnej krasie: pięć dorodnych żubrów z oszronionymi brodami. W świetle młodego dnia wyglądają majestatycznie, żeby nie rzec mistycznie. Chruczą (tak określa się wydawany przez nie dźwięk), puszczają z nozdrzy kłęby pary, strzygą uszami.
Marcin przygląda się im. Teoretycznie nie wolno zbliżać się do żubra na mniej niż 50 m. Po pierwsze, żeby go nie straszyć, po drugie, bo może być niebezpieczny. Niby to roślinożerca i raczej ucieka przed człowiekiem, ale stare byki, te, które chodzą samotnie lub z jednym towarzyszem, bywają agresywne. Na polanie widać kilka osobników, więc mogą to być młode samce wędrujące w tak zwanych grupach kawalerskich albo samice należące do większego stada kryjącego się głębiej w lesie.
Po krótkim zastanowieniu nasz przewodnik uznaje, że możemy zbliżyć się jeszcze o parę metrów – żeby mieć czystsze pole do robienia zdjęć. Próbujemy i najpierw jeden żubr zaczyna strzyc uszami, potem drugi. Marcin każe nam stanąć, pokazuje, żebyśmy cykali fotki, póki czas. I faktycznie, zaalarmowane żubry po chwili wycofują się z polany. Odchodzą statecznym krokiem – i dobrze, to znaczy, że zatrzymaliśmy się w sam raz w takiej odległości, aby ich nie zdenerwować.
Człowiek w puszczy
Puszcza Białowieska to przede wszystkim miejsce dla ludzi, którzy szukają ciszy i bliskiego, wręcz intymnego kontaktu z naturą. Jest ona ostatnią pozostałością przedwiecznego lasu, który kiedyś porastał całą Europę. Spacery wśród liczących setki lat, potężnych, omszałych, powykręcanych w fantazyjne kształty drzew mogą być dobrą lekcją pokory.
A jednak nawet tam przed śladem człowieka nie da się całkiem uciec. Nie chcę tu podnosić kwestii wycinki drzew, która ostatnio budzi duże emocje. Chodzi mi raczej o pewien paradoks – nieunikniony niestety, jeśli chce się chronić puszczę, ale i cieszyć się nią.
– W puszczy nie da się zgubić – mówi mi Marcin, gdy wracamy z naszego spotkania z żubrami. – Naprawdę.
Widząc moje niedowierzanie, zabiera mnie do przecinki. Wyciąga mapę i wskazuje na betonowy, oznaczony cyframi słupek na jej krawędzi. – Jeszcze za czasów carskich cały las podzielono na kwadratowe sektory – tłumaczy. – Dzięki temu człowiek zawsze może się zorientować, gdzie jest, a nawet jeżeli nie ma przy sobie mapy, wystarczy, żeby szedł cały czas prosto przecinką, a wyprowadzi go ona z puszczy.
Jakby tego było mało, przez minionych kilka lat dużo zainwestowano w dobre oznaczenie szlaków, przygotowanie tablic informacyjnych, położenie kładek w podmokłych miejscach itd. To tak jakby ktoś prowadził cię za rączkę, co z jednej strony jest fajne, bo oznacza, że nie musisz być nie wiadomo jak wytrawnym piechurem, żeby móc rozkoszować się spacerami w głuszy, ale z drugiej sprawia, że trudniej jest blisko obcować z przyrodą.
W kolejnych dniach przechadzamy się już na własną rękę, bez przewodnika. Zapuszczamy się coraz głębiej w las, ku białoruskiej granicy. Innych wędrowców spotykamy sporadycznie. Raz za to drogę przebiega nam stadko dzików. Skręcamy w boczną ścieżynkę, myśląc, że jeżeli pójdziemy kawałek równolegle z nimi, to trafimy w jakieś miejsce, w którym będzie można je sfotografować. One jednak mają odmienny plan, o czym przekonuję się, gdy po kilkunastu krokach niemal wpadam na sporego odyńca. Na mój widok robi błyskawicznie w tył zwrot i, rwąc darń, zagania stadko z powrotem – tam, skąd przyszło. Łapię za aparat, ale zwierzak jest zbyt szybki – nie tylko dla mnie, ale i dla migawki. Na pamiątkę zostaje mi fotografia rozmytej brązowej plamy.
Wdzięczniejszą modelką okazuje się wydra, którą spotykamy kilometr czy dwa dalej, nad brzegiem rzeki Narewki. W końcu, utrudzeni, siadamy na ławkach pod specjalnie przygotowanym dla turystów daszkiem. Jesteśmy pod wrażeniem panującej na polance czystości. Wszystko jest nowe, niezdewastowane, nigdzie nie ma śmieci. Miny trochę nam rzedną, gdy zauważamy tabliczkę: „Miejsce monitorowane”. Jak widać, wielki brat patrzy nawet w głębi najstarszego lasu w Europie. Cóż, taka jest cena czystości i bezpieczeństwa. Może kiedyś dojrzejemy do tego, żeby nie trzeba nas było pilnować.
Tymczasem jednak puszczy strzegą nie tylko kamery, lecz także ludzie, o czym przekonujemy się, spotykając patrol straży granicznej: dwóch młodych chłopaków w jeepie. Proszą o dowody osobiste, których oczywiście przy sobie nie mamy. Jesteśmy w głuszy, na miły Bóg!
Pamiętajcie, noście dokumenty. Panowie ze straży granicznej są bardzo mili (spotkaliśmy się z nimi jeszcze kilkakrotnie), ale po co czekać pół godziny, aż sprawdzą, kim jesteś i czy nie poszukują cię organy ścigania.
Puszcza w człowieku
Spędzając w puszczy dwa tygodnie, można spokojnie cały swój czas podzielić między spacery a wieczorne wylegiwanie się przy kaflowym piecu, który stanowi obowiązkowy element wystroju puszczańskich chałup – coraz częściej przystosowywanych do potrzeb turystów. Co nie znaczy, że ktoś o większych wymaganiach będzie się nudził.
Kiedy uganianie się z aparatem fotograficznym za zwierzyną trochę nam już powszednieje, postanawiamy wrócić bliżej cywilizacji. Pierwszy przystanek: Hajnówka, tak zwane Wrota Puszczy. To największa miejscowość w okolicy, mieszka w niej przeszło 20 tys. ludzi (dla porównania, populacja Białowieży to ok. 2,5 tys.). Niestety nie oferuje wielkich atrakcji. Dla nas to głównie punkt zakupowy: jest tu centrum handlowe, kilka Biedronek.
Z Hajnówki przez sam środek puszczy biegnie długa, długa szosa prowadząca do oddalonej o kilkanaście kilometrów Białowieży. I tu już robi się ciekawiej. Okazuje się bowiem, że aby zobaczyć żubra, nie trzeba wcale zrywać się bladym świtem. Można odwiedzić położony blisko drogi Rezerwat Pokazowy Żubrów. Poza Królem Puszczy i jego rodziną żyją tam też jelenie, wilki, rysie i inne zwierzaki. Ciekawą, choć troszkę smutną, osobliwość stanowią żubronie, czyli mieszańce żubrów i zwykłych krów (lub byków). Jednak oglądanie dzikich stworzeń zza kraty to nie to samo, co spotkanie z nimi w lesie twarzą w twarz. Dlatego – z mieszanymi uczuciami – zostawiamy je w spokoju. Tyle z tego, że u zgromadzonych pod ogrodzeniem rezerwatu handlarzy kupujemy regionalny miód.
Z głównej szosy zbaczamy po raz kolejny, już pod samą Białowieżą, a skłania nas do tego drogowskaz z napisem „Miejsce Mocy”. Ujechawszy jakieś 4 km, zostawiamy samochód na parkingu i dalej wędrujemy szlakiem.
Dziwny jest ten kawałek lasu. Na skraju ścieżki leżą ścięte pniaki, a stojące dalej drzewa wydają się... może nie tyle nieprzyjazne, ile niespokojne. W dodatku mają w sobie coś ludzkiego. Występujące tylko w tej okolicy sumiaste porosty przydają im wyglądu brodatych starców albo entów z powieści Tolkiena. Samo Miejsce Mocy wygląda jak okienko do innego świata. Rosną tam dzikie, zdeformowane drzewa owocowe, jakich nie widzieliśmy nigdzie indziej w puszczy, a nad polaną góruje olbrzymi, pięciopienny dąb. U jego stóp znajduje się kamienny krąg – dowód na to, że ludzie żyli tu już tysiące lat temu.
Do samochodu wracamy zamyśleni. Później, już w Białowieży, popijając kawę i zajadając się sernikiem z dynią – miejscowym przysmakiem – rozmawiamy o wibracjach, energiach, mocach. Śmiejemy się, żartujemy. A jednak puszcza zalazła nam za skórę. Z pewnością ma coś w sobie, nawet jeśli nie są to „geomantyczne rezonanse”.
Na zakończenie udajemy się do parku, który niegdyś stanowił część carskiej posiadłości. Co ciekawe, po carze nie zachował się pałac, zostały za to drzewa. Egzotyczne, takie jak choina kanadyjska, brzoza Youngii czy skrzydłorzech kaukaski. Trochę mnie to dziwi. Po co człowiek miałby w samym środku najpiękniejszej i najbardziej niezwykłej puszczy w Europie zakładać park, taką dziwną, uczłowieczoną namiastkę lasu?
Pewnie nigdy się nie dowiem.
Więcej możesz przeczytać w 5/2016 (8) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.