Człowiek w turkusowej koszulce

Fot. Filip Miller
Fot. Filip Miller 2
Fort Traugutta w Warszawie oblegają piłkarze: z jednej strony – stadion Polonii, z drugiej – młodzieżowy klub Varsovia. To tu zaczynał Robert Lewandowski... i tutaj, na półmetku swej życiowej kariery, przystanął może nie tak sławny, ale za to znacznie bogatszy „już nie biznesmen” – Michał Kiciński.

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Początek lat 90., Warszawa, róg Grzybowskiej i Jana Pawła II. „Gry, użytki” – tymi słowami witają klientów młodzi ludzie prowadzący handel, powiedzmy, naręczny. Michał Kiciński ma tu swoje stoisko. Na świecie wiele się dzieje: w Polsce zaczęto nadawać „Familiadę”, na torze Imola ginie Ayrton Senna, a do kin wchodzi „Król Lew”. Kiciński jest nastolatkiem, zupełnie normalnym, tyle że jego świat wypełniają gry komputerowe: Cywilizacja, Wolfenstein, Heretic, Alien Breed. Parę lat później, już za czasów CD Projektu, będą Diablo Counter Strike i Baldur’s Gate. Na Call of Duty Modern Warfare zakończy granie i usunie z domu pecet oraz konsolę...

Cofnijmy się jednak na giełdę przy Grzybowskiej. Gry, za pomocą modemu, ściąga jego wspólnik, a w zasadzie kolega ze szkolnej ławy, Marcin Iwiński. Ławę należy potraktować umownie, bo, po pierwsze, w liceum Czackiego są stoliki, a po drugie, w trzeciej klasie Kicińskiego wyrzucono ze szkoły. Przeniósł się do liceum dla pracujących, na tzw. Sorbonę. Ma przynajmniej więcej czasu na gry i biznes. Kiedy giełdę komputerową przenoszą na Pola Mokotowskie, Kiciński z Iwińskim przeprowadzają się do własnego biura. Nadszedł czas na coś więcej niż stragan. Zakładają CD Projekt. Ich firma staje się największym w kraju dystrybutorem legalnych gier. A później jest Wiedźmin: „jedynka”, „dwójka”... z „trójką” Kiciński nie ma już wiele wspólnego. Kilka lat wcześniej odszedł bowiem z CD Projektu, zostawiając sobie pakiet 13 proc. akcji. Po prostu – przestał lubić gry komputerowe.

Przypadek czy nie przypadek?

Trudno się z nim umówić. Nie, żeby był niechętny kontaktom, ale jego telefon głównie milczy, a on przeważnie jest gdzieś daleko – w Indiach, Peru, Izraelu – i medytuje. Niewtajemniczeni niech wiedzą, że podczas 10-dniowej sesji medytacyjnej vipassana nie można czytać, pisać, rozmawiać, jeść po dwunastej w południe... w ogóle prawie nic nie można. Należy wygasić wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym i zagłębić się w siebie. Wielu dostrzega swoje „schizy” i ucieka, ale podobno niektórym udaje się ujrzeć rzeczy w całej ich istocie. Do tej drugiej grupy należy Kiciński.

„Twórca gry Wiedźmin za 3 mln zł kupił Fort Traugutta” donoszą w 2013 r. stołeczne media. Ale on nabywa nie tylko fort, lecz także podupadający ośrodek wczasowy w Urlach pod Warszawą. Oba będą teraz centrami rozwoju osobistego. W 2015 r. inwestuje również w stworzenie portalu strefarozwoju.pl i wegańską restaurację – ma już lokal i ludzi.

Z Kicińskim umawiam się w lipcowe popołudnie. Fort jest w remoncie, brama otwarta. Dziedziniec spowija gęsty, biały tuman – dwóch robotników przecina fleksem betonowy element, reszta ładuje gruz do kontenera. Niczym gwiazdor rocka, z opadającej mgły wyłania się Artur Sawka i informuje, że Michał Kiciński jeszcze nie przyszedł. Sawka jest jego prawą ręką. Zarządza jego projektami od strony finansowej i organizacyjnej. Z Michałem też znają się ze szkolnej ławy, choć jego akurat z Czackiego nie wyrzucili. Ciekawe, czy gdyby przyłączył się do handlowania grami, byłby dzisiaj milionerem? Później pracowali jeszcze razem w CD Projekcie, po czym ich drogi się rozeszły. Spotkali się jakiś rok temu, przypadkowo na ulicy i tak ich drogi zeszły się znowu.

Zresztą, wiele rzeczy wydarzyło się jakby przypadkiem. Kiciński kupił fort, wcale tego nie planując. Wrócił z Peru, gdzie spędzał czas na medytacji i przez dwa tygodnie był jeszcze „między światami”, bez telewizji czy innych mediów. Mieszkał w apartamentowcu Skanska na Żoliborzu i zupełnie przez przypadek kupił Wyborczą. Leżała w mieszkaniu nieczytana. Po jakimś czasie zaczął ją od niechcenia przeglądać… Stołeczna… Jego wzrok zatrzymał się na ogłoszeniu: „Agencja Mienia Wojskowego sprzeda nieruchomość…”. Mnóstwo jest takich ogłoszeń, przerzucił stronę… Ale potem znowu przeglądał gazetę i znów jego wzrok padł na to ogłoszenie. „Agencja Mienia Wojskowego sprzeda nieruchomość w Warszawie przy ulicy Międzyparkowej...”.  Zastanowiła go ta ulica: Międzyparkowa? Ładna nazwa. Poszukał jej w Google i okazało się, że jest, w prostej linii, 500 m od jego okien. Wyszedł na balkon. No jest… a więc to tutaj?

Akt notarialny podpisał 8 lutego, w dniu swoich urodzin. Za dużo było tych zbiegów okoliczności, to nie mógł być przypadek.

Wbrew regułom

Bartłomiej Filipek siedzi na niebieskiej ławeczce klubu Varsovia, tuż przy bramie Fortu Traugutta, i przygląda się młodym piłkarzom. On Michała Kicińskiego nie poznał w szkolnej ławie. W 2008 r., jako coach, miał go przygotować do konferencji prasowej. Później zaczęli współpracować częściej, w ramach CD Projektu. Po odejściu Michała, ten kontakt przetrwał na zasadach koleżeńskich. Spotykali się co jakiś czas, rozmawiając głównie o rozwoju osobistym. Kiciński opowiadał o swoich pomysłach. Jednym z nich była platforma internetowa, z której można by pobrać książkę i zapłacić za nią dopiero, kiedy stwierdzi się, że jest tego warta. Podczas swoich wyjazdów, Michał zmagał się z problemem naruszania praw autorskich. Współczesny człowiek zabiera ze sobą w podróż płyty i bibliotekę – technologia pozwala mu mieć to wszystko w małym urządzeniu. W drodze spotyka kogoś, z kim chce się podzielić muzyką, książką… Posłuchaj, przeczytaj. Ale nie może tego zrobić, bo to piractwo. Drukowaną książkę można komuś pożyczyć, ale elektronicznej już nie wolno.

E-booki to niby wielki postęp. Nawet Lem ich nie przewidział. W jego powieści „Solaris” ludzkość lata w odległe galaktyki, ale książki czyta zwyczajne, papierowe. W sensie technologicznym, zrobiliśmy wielki krok w przód, jednak w sensie społecznym – dwa kroki w tył.

To wymaga naprawy. Michał Kiciński, jako z jednej strony – biznesmen, a z drugiej – rewolucjonista, chce rozsadzić te struktury od środka. Dostosować je do zmieniającej się rzeczywistości. Stąd pomysł na openbooks.com, czyli platformę, z której można pobierać e-booki za darmo, a także dzielić się nimi ze znajomymi. Jeśli stwierdzimy, że książka jest tego warta, wtedy płacimy. Obdarowani znajomi też mają taką możliwość. Tutaj liczy się „prawo moralne w nas”, nasza dobra wola, uczciwość. Na razie, na platformie są tylko książki w języku angielskim. Bo anglosaski rynek jest największy i wystarczająco dojrzały, by zaczynać rewolucję.

Openbooks.com już zarabia, choć jeszcze jest pod kreską. Lecz ci, którzy są w ten projekt zaangażowani, jak Filipek, który uruchamia też portal strefarozwoju.pl, bardzo w niego wierzą. Kiciński finansuje go z własnej kieszeni. Mógłby się komuś wydać drugim Fitzcarraldo, bohaterem filmu Herzoga, który tak kocha muzykę, że pragnie w środku Amazonii postawić gmach opery. Jednak, kiedy kilkanaście lat temu przystępowali do pracy nad Wiedźminem, to tamten projekt był bardziej „mission impossible”. Dużo więcej zaangażowanych ludzi, środków, pracy, wątpliwości. Kiedy szukali dystrybutorów, wszyscy chwalili, kiwali głowami, jednak zawsze padało pytanie: „A co z trybem multiplayer, a wersja na konsole?”. Odpowiadali wymijająco, bo, wbrew wszystkim i wszystkiemu, nie planowali już takiej wersji, a tylko normalną grę na peceta sprzedawaną na całym świecie za takie same pieniądze. Uparli się i wyszło…

Inny świat

Fort Traugutta. Kolorowe koszulki młodych piłkarzy rozpierzchły się po zielonym  boisku. Po szutrowej ścieżce idzie człowiek. Z daleka wygląda jak jeden z tych nastolatków albo trener. Turkusowa koszulka, lekko opuszczone dżinsy. Jest chłopięcy, ciepły, uważny, zupełnie nie pasuje do swoich 200 mln. Jeszcze ze dwa lata i kilkanaście milionów, i wszystko tu będzie gotowe. Dziedziniec zostanie zadaszony, ma być zrobione jeszcze jedno piętro, a fosa odkopana. Michał Kiciński pokazuje kolorowe wizualki. Pięknie będzie. Na dole, w piwnicach, będą sale do medytacji. Kiedyś składowano tu amunicję, teraz jest pusto, czuć chłód. Chociaż to prawie centrum Warszawy, to jednak jakby inny świat. Wpisane w okrąg sale, niczym kawałki pokrojonego tortu. Czujniki automatycznie zapalają światła w kolejnych, identycznych pomieszczeniach, przechodzisz z jednego do drugiego, aż wracasz do początku...

Turkusowy zegarek. Kupił go za równowartość 18 zł na dworcu w Limie. Koszulka też stamtąd – jeszcze tańsza. Do tego zwykły, niedrogi telefon LG. Telefon, jak telefon – ważne, że ma niski SAR. Chodzi o to, że komórki emitują szkodliwe dla zdrowia promieniowanie elektromagnetyczne. SAR to współczynnik tego promieniowania – specific absorption rate. Kolejne przedsięwzięcie Kicińskiego ma z nim związek. Jego firma Samadhi ma opracować niezawodny i trwały telefon, który będzie miał możliwie najniższy SAR.

LG ma turkusowe etui. Razem z turkusową koszulką i turkusowym zegarkiem jest trochę jak czerwone korale do czerwonych bucików. Jednak okazuje się, że tu nie chodzi o względy estetyczne. Po prostu, kolory fizycznie oddziałują na człowieka. – Gdy zbliżymy dłoń do tego białego kamienia, bardzo blisko, i zamkniemy oczy, poczujemy jakby świerzbienie. Każdy kolor głaszcze inaczej i inaczej oddziałuje – słyszę. To nie kwestia metafizyki czy symboliki, ale fizyki. Turkusowa barwa wspomaga spostrzegawczość, entuzjazm, otwartość umysłu i dobre samopoczucie. Po dłuższej medytacji mocno nasila się wrażliwość na kolory. Człowiek zabiegany, zestresowany, który nie ma czasu na refleksję, nie widzi wielu rzeczy. Kiciński jest już od tego bardzo daleko.