Chcieli budować porządne łodzie
Fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 11/2016 (14)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Rodzinny dom Kotów znajdował się w Mrągowie, nad jeziorem Czos, co odcisnęło się na przyszłości naszych bohaterów, gdyż już jako kilkulatkowie złapali żeglarskiego bakcyla. Na pierwszą żaglówkę złożyli się, kiedy byli nastolatkami. Po powrocie ze szkoły szli nad jezioro, żeby nią popływać. W wakacje żeglowali codziennie. Kiedy Wojciech skończył studia na olsztyńskiej Akademii Rolniczo-Technicznej, zajął się rolnictwem, ale z bratem nadal pływał, gdy tylko mógł. Kiedyś wybrali się na spływ kajakowy, podczas którego narzekali na marną jakość sprzętu. To wtedy pojawiła się myśl, żeby założyć własną firmę: chcieli budować porządne łodzie. – Pomysł uruchomienia działalności związanej z produkcją jachtów nie dziwił naszych najbliższych. Wydawał się naturalnym następstwem naszej pasji – mówi Piotr.
Sportina, czyli wiatr w żagle
Ich stocznia w Olecku powstała w 1990 r. Wtedy był to po prostu warsztat stolarski zatrudniający kilka osób (dziś to 600-osobowy, nowoczesny gigant, który wypuścił już na rynek ponad 20 tys. jachtów). Zaczęli jednak nie od jachtów, ale od łodzi wiosłowych z możliwością zamontowania silnika. Jeden model nazwali Ela, a drugi – Ania, na cześć żon Piotra i Wojciecha.
Wtedy też bracia podjęli znamienną w skutkach decyzję: nawiązali współpracę z bardzo cenionym projektantem jachtów Andrzejem Skrzatem. Nie było to łatwe, ponieważ sam wybierał on osoby, które mogłyby kupić od niego projekt. – Nam udało się go przekonać. Uwierzył w nas. Zobaczył potencjał i zaprojektował dla nas łódkę – wspominają. Może ujęło go i to, że naprawdę kochali żaglówki? Łódką zaprojektowaną przez Skrzata była Sportina 680, ich pierwszy jacht, który cieszył się taką popularnością, że poczuli wiatr w żaglach.
Bracia szybko stwierdzili, że polski rynek jest za mały, by zapewnić ich przedsięwzięciu stabilność i rozwój. Postanowili więc szukać klienteli za granicą. Nawiązywali kontakty z dilerami z innych krajów, których poznawali na targach branżowych. Niebawem zaczęli eksportować jachty do Holandii i Niemiec.
Liczba zamówień rosła, więc zwiększali zatrudnienie i rozbudowywali swój zakład. Nie mieli na to wystarczająco dużo własnych środków, dlatego zaciągali kredyty, a w późniejszych latach dostali też pieniądze z unijnych funduszy. Dzięki temu kupili nowoczesne, 5-osiowe centrum obróbcze CNC, a ich możliwości stały się właściwie nieograniczone. Maszyna ta pozwala bowiem wykonywać elementy o najrozmaitszych, skomplikowanych i wyszukanych kształtach.
Wypływają na pełne morze
W 2001 r. minęło 10 lat od wypuszczenia na jeziora Sportiny 680. Wtedy też rozpoczął się nowy rozdział: bracia wyprodukowali swój pierwszy jacht przeznaczony do żeglowania po otwartym morzu – Delphię 860. Ten ruch się opłacił, i to bardzo. Jak wspomina Wojciech, nowy model cieszył się tak dużym powodzeniem w basenie Morza Bałtyckiego i Północnego, że dwa lata później m.in. dlatego przechrzcili firmę ze Sportlake na Delphia Yachts, a kolejne jednostki nosiły już nazwę Delphia. Rozwój ich biznesu zyskał na dynamice: firma stawała się coraz bardziej popularna na zagranicznych rynkach.
W pewnym momencie bracia, którzy śledzą na bieżąco branżowe trendy i starają się im dotrzymywać kroku, stwierdzili, że muszą uzupełnić portfolio o jachty motorowe. Nie zważając na światowy kryzys finansowy, który też dał im w kość, w 2008 r. wyprodukowali Nautikę 1000 – zapoczątkowała w ich ofercie gamę łodzi motorowych.
W 2009 r. sprzedali 93 żaglówki i 519 motorówek. Dziś Delphia Yachts buduje rocznie ok. 250 jachtów żaglowych i 1250 motorowych, ale Wojciech zwraca uwagę, że liczba sztuk nie oddaje skali rozwoju firmy. Nie sposób np. porównać produkcji jachtów obecnie i kilkanaście lat temu. Podobnie jak w przemyśle samochodowym, łodzie stają się coraz większe, używa się bardziej zaawansowanych materiałów, montuje elektronikę, a stworzenie danej jednostki zabiera znacznie więcej czasu.
Jedno się jednak nie zmieniło: dla obu braci, oprócz bezpieczeństwa, optymalnych właściwości nautycznych i jakości wykonania, ogromne znaczenie miał też zawsze wygląd łodzi. Współpracowali nie tylko z Andrzejem Skrzatem, ale także z dwoma innymi wybitnymi polskimi projektantami – Jackiem Centkowskim i Tomaszem Rosińskim. A jacht Delphia 46 CC, którego wnętrze zaprojektowała Birgit Schnaase ze Schnaase Interior Design, zapoczątkował ich współpracę z projektantami zagranicznymi.
Dla Kotów, którzy także w biznesie lubią wypływać na nowe wody, ukoronowaniem ich działalności był zakup w 2012 r. marki Maxi Yachts. – Od kilku lat nosiliśmy się z zamiarem takiej inwestycji. Posiadanie w portfolio marki z tradycjami, rozpoznawalnej w świecie żeglarskim, niewątpliwie dodaje prestiżu – tłumaczy Piotr.
Maxi Yachts stworzył kiedyś Pelle Petterson (projektant, mistrz olimpijski, sternik w Pucharze Ameryki). Potem należała do innych stoczni. Model Maxi 1200, zaprojektowany i wyprodukowany już po przejęciu praw do marki przez Delphię, powstał we współpracy z Pettersonem, a jego wnętrze zaprojektował słynny Tony Castro. – Model ten cieszy się największym uznaniem w Holandii i Wielkiej Brytanii, jednak prowadzimy również rozmowy z klientami w Polsce i w przyszłym sezonie na pewno zobaczymy ten jacht na naszym Bałtyku – uśmiecha się Wojciech.
Obecnie sieć dilerską ich stoczni tworzą przedstawiciele z krajów UE, z Rosji, Turcji, Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Kanady, USA, a także z Chin (od 2014 r.). Klientami są osoby prywatne i firmy czarterowe. Delphia też zresztą zajmuje się czarterem swych łodzi: w marinie w Gdańsku (którą ma od 2011 r.) oferuje flotę motorową.
W historii firmy jeszcze się nie zdarzyło, by eksportowała poniżej 75 proc. produkcji (dziś jest to 95 proc.). Bracia są zdania, że to również dlatego, że polskie jachty cieszą się w świecie dużą renomą. Są wręcz synonimem wysokiej jakości. – Większość z rodzimych stoczni robi kawał dobrej roboty – mówi z uznaniem Wojciech.
Plany na najbliższą przyszłość to centrum badawczo-rozwojowe. Ma powstać do końca 2017 r. – Dzięki temu stworzymy nowe miejsca pracy dla inżynierów i naukowców – cieszy się Piotr. I wyjaśnia: – Cały czas udoskonalamy nasze jachty. Będziemy również wprowadzać nowe modele jachtów żaglowych i motorowych i rozbudowywać sieć dilerską.
Marzenie o Spitsbergenie
W ich firmie ludzie pracują od wielu lat – dla jakości produktów to ważne niemal tak samo, jak doskonałe opanowanie technologii. Bracia wyraźnie podzielili się kompetencjami. Piotr nadzoruje wdrażanie nowych modeli jachtów i rozwiązań technologicznych. Wojciech poszukuje nowych partnerów i inwestycji. Pełni również funkcję reprezentacyjną. Jak wielu innych, którzy wspólnie prowadzą udany biznes, i oni podkreślają, że kluczem do sukcesu jest rozumienie punktu widzenia drugiej strony, wysłuchanie jej za i przeciw, umiejętność osiągania kompromisu. Współpracy i zaufania nauczyły ich także zapewne, i to bardzo wcześnie, wspólne rejsy na łódce.
W wolnych chwilach bracia nadal pływają, często po Zalewie Wiślanym – z wnuczkami. Testują też na wodzie najnowsze modele. Niespełnionym marzeniem Wojciecha jest jednak rejs na Spitsbergen i Lofoty. Wybierał się na niego już wiele razy, ale z braku czasu nigdy nie doszło to do skutku.
Ponieważ ten sport ma dla nich znaczenie zupełnie wyjątkowe, sponsorują działalność klubów żeglarskich, a w ich stoczni, dla rozpoczynających przygodę z pływaniem, powstał nawet jacht szkoleniowy Delphia 16. Wspierają regaty Pucharu Polski Delphia 24 One Design, Stowarzyszenie Regatowe Delphia 24, festiwal Yacht Film. Maciej Kot, syn Wojciecha, też pływa w regatach. Jest również szefem marketingu Delphii, a córka Piotra, Ewa, kieruje jej public relations. Ojcowie zarazili bakcylem żeglarstwa młodsze pokolenie, więc mogą być spokojni: jeżeli przejmie ono kiedyś rodzinną firmę, będzie podzielać tę miłość do porządnych łódek, która ją stworzyła.
Więcej możesz przeczytać w 11/2016 (14) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.