Monetarny wrzątek
© Shutterstockz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 4/2016 (7)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Jedna z zasad inwestowania, w przeszłości powszechnie praktykowana, brzmi: Don’t fight the Fed (Nie walcz z Fed), co w tłumaczeniu na język zdrowego rozsądku oznacza: „Nie mocuj się niepotrzebnie z monetarną potęgą banków centralnych i nie szukaj inwestycyjnego guza, gdy akurat podnoszą one stopy procentowe. Z nadzieją na łatwiejsze i bezpieczniejsze zyski poczekaj do czasu, aż będą je wreszcie obniżać”.
I tak właśnie, wręcz podręcznikowo, działo się po ostatniej wielkiej recesji, kiedy banki centralne wzięły na siebie odpowiedzialność za ponowne rozkręcenie globalnej koniunktury (przejmując to zadanie od i tak już nadmiernie zadłużonych rządowych budżetów). Cała ta monetarna para poszła jednak w gwizdek (głównie inwestycyjny), doprowadzając do niebezpiecznych zwyżek cen na wielu rynkach kapitałowych.
Ale po pewnym czasie inwestorzy się opamiętali, głównie z powodu obaw o sytuację ekonomiczną w Chinach i pogarszający się stan globalnej gospodarki. Najbardziej widocznym tego objawem były (i nadal są) rekordowo niskie ceny surowców oraz ujemne stopy procentowe wprowadzane przez kolejne banki centralne. A najlepszym chyba dowodem, że świat stanął już trochę na głowie, są duńskie kredyty hipoteczne z ruchomym oprocentowaniem: pożyczkobiorcy otrzymują teraz co miesiąc od swoich banków rekompensatę w gotówce za zaciągnięte przez siebie zobowiązania. Że nie wspomnę o wojnie o banknoty z największym nominałem między tymi, którzy uciekają od depozytów bankowych, do których trzeba dopłacać, i tymi, którzy chowają swoje dochody przed fiskusem. Dlatego planuje się te nominały wycofać właśnie teraz z „niegrzecznego” obiegu.
Jednak pytanie, które w tej sytuacji jest najistotniejsze i powtarza się coraz częściej w kręgach poważniejszych inwestorów, a na które nie ma niestety jednej odpowiedzi, jest to dotyczące ewentualnego powrotu napięć inflacyjnych. Gdyby wróciły, przełożyłoby się to na podwyższenie stóp procentowych, doprowadzając do dużych strat kapitałowych na rynku obligacji. Przy czym ci, którzy już dzisiaj dostrzegają takie ryzyko, próbują zwrócić uwagę inwestorów przede wszystkim na relatywnie dobrą sytuację ekonomiczną USA, na nieuniknione proinflacyjne konsekwencje niskich cen surowców i na zaskakująco odporne na deflację wskaźniki dotyczące cen konsumpcyjnych. Natomiast ci, którzy w powrót inflacji wciąż nie wierzą (i to pomimo coraz większej monetarnej agresji banków centralnych), wskazują na olbrzymie zadłużenie światowej gospodarki i na ogrom nadmiernych mocy produkcyjnych stworzonych w minionych latach. Twierdzą, że jedno z drugim jest jak gruba warstwa lodu, która schładzać będzie globalną koniunkturę jeszcze przez bardzo długi czas.
Może właśnie dlatego inwestorzy odchodzą dziś od wspomnianej na początku starej zasady. Nie wierzą w skuteczność banków centralnych, które od co najmniej kilku lat przegrywają walkę o 2-procentową inflację. Bo jak głęboko poniżej zera możemy jeszcze zejść z kosztem kapitału, który i tak już nie pracuje? Dowodem na tę inwestorską postawę jest rynek amerykańskich obligacji skarbowych, który wycenia poziom przyszłej inflacji, w perspektywie od 5 do 10 lat, jedynie na ok. 1 proc.
Polaryzacja opinii ekonomistów i postaw inwestorów nasila się, lecz tak naprawdę nikt już nie wie, kiedy do światowej gospodarki powróci wreszcie ta inflacja, upragniona teraz przez (prawie) wszystkich. Jednego możemy być pewni: reakcja palca (czyli portfeli) na poparzenie monetarnym, proinflacyjnym wrzątkiem będzie bardzo szybka, na czym szczególnie ucierpią ci najbardziej dzisiaj „niewidomi” inwestorzy.
Więcej możesz przeczytać w 4/2016 (7) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.