Polskie startupy podbijają świat
Fot. materiały prasowez miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 7/2016 (10)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Startupy to dziś najczęściej profesjonalne maszyny. Zwykle małe, choć niektóre są już tak duże, że trudno je nazwać klasycznym startupem. I same czasem odżegnują się od tego miana. – Polskie startupy mają o wiele większą zdolność adaptacji i elastyczności niż wielkie polskie firmy. Otwarcie biura w Dolinie Krzemowej to dla nich żaden problem. Jednocześnie coraz sprawniej poruszają się w ekosystemie korporacji. Wiedzą, jak do nich trafić ze swoimi produktami – mówi Tomasz Rudolf z firmy D-raft, która zajmuje się łączeniem startupów z klientami korporacyjnymi (szerzej pisaliśmy o niej w czerwcowym numerze MCP).
Zrodzone z nadziei
Bo też startupy bez korporacji niemal żyć nie mogą. Zakładane są z nadzieją, że te drugie w nie zainwestują, gdyż coraz częściej okazuje się, iż molochy na swojej podstawowej działalności nie są w stanie zarabiać tyle co dawniej i potrzebują innowacji. Same z siebie nie są zwykle wystarczająco szybkie. Konkurencja nie tylko zderza się z nimi czołowo, ale też podgryza niespodziewanie z boku. Szukają na zewnątrz, w oceanie startupów, świeżych konceptów, produktów już skrojonych pod klienta, gotowych do komercjalizacji.
– Technologii jest na rynku obecnie bardzo dużo. To startupy wymyślają, jak je wykorzystać w wielkich firmach – mówi dr Maciej Wieloch z funduszu Infini, który pomaga innowacyjnym projektom zaistnieć na rynku.
Teoretycznie więc wszystko tu się uzupełnia. Jednak to nie takie proste. – Korporacje nie chcą kupować niesprawdzonych produktów. Lecz żeby były one sprawdzone, najpierw potrzebne są pieniądze, żeby je uruchomić. I kółko się zamyka – stwierdza Wieloch, który dodaje, że w Polsce sytuacja jest szczególna. – Jesteśmy bardzo daleko od największych ekosystemów. Nasze firmy dopiero się przymierzają do współpracy ze startupami. Na razie w tym, że ich potrzebują, zorientowały się Orlen czy PZU – mówi. – Dobrym pierwszym krokiem dla reszty byłoby w ogóle wyznaczenie kogoś do kontaktu ze startupami. Na razie kończy się to tak, że ich przedstawiciele muszą dzwonić na recepcję.
Kolejny ważny dostawca finansowania dla startupów to fundusze inwestycyjne i inni inwestorzy. Z tym także nie jest w Polsce dobrze, np. aniołów biznesu mamy jakieś 1,5 tys., podczas gdy gdzie indziej w Europie jest ich zwykle kilka-kilkanaście razy więcej (o czym pisaliśmy w pierwszym numerze MCP). Funduszy venture capital jest ok. 30, z czego kilkanaście należy do Krajowego Funduszu Kapitałowego. W poszukiwaniu wsparcia w każdym kwartale do KFK trafia kilkadziesiąt projektów, ale pieniądze otrzymują ledwie trzy, cztery (w Europie co kwartał 400–500).
Generalnie prywatnym polskim inwestorom zarzuca się, że boją się ryzyka i że najchętniej żerowaliby bezpiecznie na niemal pewnych przedsięwzięciach, dając niewiele i domagając się większości udziałów. Choć są chlubne wyjątki, jak Piotr Wilam czy Roman Kluska. A startup z definicji jest szalenie ryzykowny i kapitałochłonny, szczególnie na początku. Poza tym innowatorzy też powinni móc godziwie zarobić, jeśli ich pomysł wypali.
Niektórzy radzą machnąć ręką na rodzimych inwestorów i wsiąść na niedrogi prom do Szwecji: blisko nas swoje oddziały mają największe fundusze na świecie, a nadzwyczaj bogate społeczeństwo szuka możliwości gospodarczego oddziaływania w basenie Morza Bałtyckiego.
Są też oczywiście w Polsce fundusze publiczne, w tym zwłaszcza unijne (w MCP piszemy o nich często, np. w tym wydaniu o środkach unijnych dla biznesu dystrybuowanych przez PARP), które ostatnio zaczęły startupy lepiej wspierać i są dla wielu z nich, szczególnie na samym początku drogi, jedyną finansową szansą. Są obiecujące, zatem pożyjemy, zobaczymy.
Od niedawna jest też dostępne najbardziej innowacyjne źródło finansowania: społecznościowe, czyli crowdfunding (o nim pisaliśmy w grudniowym numerze MCP). Korzysta z niego coraz więcej polskich startupów. Spektakularny przykład: w 2013 r. właściciele olsztyńskiego sklepu RepRap z częściami do drukarek potrzebowali 100 tys. dol. na uruchomienie produkcji drukarki 3D Zortrax M200. Internauci błyskawicznie dali im za pośrednictwem Kickstartera 180 tys. dol. i dziś Zortrax to świetnie prosperujący startup sprzedający swe urządzenia na całym świecie. Koncern Dell zamówił ich 5 tys. za 10 mld dol., zaś serwis 3DHubs.com uznał, że polska drukarka jest najlepsza w swojej kategorii.
A oto niektóre inne nasze startupy, które rozwinęły swoje produkty, kadry i podbijają świat, pomimo generalnej mizerii finansowego wsparcia w ojczyźnie.
Facebook pilnego ucznia
Przykładem wielkiego sukcesu jest firma Brainly – wywodzący się z Krakowa portal oferujący rozwiązania technologiczne pomocne w nauce. Co go odróżnia od konkurencji? Choćby rozmiar biznesu. Brainly ma 60 mln użytkowników, co czyni go największą społecznością edukacyjną na świecie. Działa już w 35 krajach. Ale nie tylko wielkość go wyróżnia. – Nasza konkurencja kieruje swoją ofertę głównie do nauczycieli i szkół. My stawiamy na ostatecznego odbiorcę, czyli ucznia – mówi Jakub Piwnik, communication manager krakowskiej firmy.
W zasadzie proponuje ona serwis społecznościowy. Uczniowie wymieniają się na nim informacjami i pomagają sobie w pracach domowych. Portal wymyśla też dla nich zachęty do nauki i dłuższego pozostawania na swoich stronach. Wprowadził np. grywalizację, czyli wykonywanie zadań przez użytkownika przy zastosowaniu elementów gry (punkty, etapy itd.).
Globalny zasięg rodzi wyzwania i wymusza elastyczność. – W Indonezji zaskoczył nas ogromny entuzjazm. Nie tylko uczniów, ale przede wszystkim rodziców i nauczycieli. Wszyscy chcieli współpracować. Niestety, w tym wyspiarskim azjatyckim kraju nie zawsze jest dostęp do odpowiednich technologii i internetu – opowiada Piwnik. – Z kolei w USA jest ogromna konkurencja i panuje zasada „wyróżnij się lub zgiń”.
Początki Brainly sięgają 2009 r., kiedy, zaraz po studiach, Michał Borkowski wraz z kolegami z uczelni zauważył, że dzieci coraz częściej mają problem ze znalezieniem pomocy w odrabianiu lekcji – bo rodzice są zapracowani, a nauczyciele uciekają jak najprędzej ze szkoły, by dorobić po godzinach. Stąd wziął się pomysł na portal Zadane.pl (dziś to polska odnoga Brainly), który okazał się strzałem w dziesiątkę. – Już po roku mieliśmy milion unikalnych użytkowników. Z filmu „The Social Network” o historii Facebooka wiemy, jak taki wynik świętowano w siedzibie tej firmy – wspomina Piwnik.
Po roku Brainly weszła też na pierwszy zagraniczny rynek – do Rosji. To był ważny krok, bo pokazał, że nie tylko w Polsce jest zapotrzebowanie na podobne rozwiązania. Teraz firma ma dwa biura – w Krakowie i w Nowym Jorku. W obu zatrudnia ok. 70 osób reprezentujących kilkanaście narodowości. – Np. menedżerkę do spraw Ameryki Południowej ściągnęliśmy do Krakowa z Kolumbii. Wcześniej zajmowała się obsługą Facebooka na ten kontynent – mówi Piwnik i dodaje, że w tym roku jego firma chce rozbudować biuro w Nowym Jorku i zatrudnić w nim kilka razy więcej osób.
Pieniądze na rozwój ma, bo inwestorzy nie żałują jej grosza, np. w maju tego roku Brainly uzyskała 15 mln dol. dofinansowania od Naspers, a wcześniej, w dwóch rundach, zebrała 9,5 mln dol.
Mapa opinii
– Mieliśmy trochę szczęścia – mówi Kamil Bargiel pytany o początki swej startupowej przygody. Jest (razem z Bartoszem Bazińskim i Michałem Brzezickim) współzałożycielem SentiOne, firmy działającej już w 26 krajach (na razie „tylko” w Europie) i zbierającej na portalach społecznościowych opinie o markach i firmach. Wśród jej klientów są m.in. Microsoft, Procter & Gamble czy marka Nivea.
Kariera SentiOne też potoczyła się szybko. Firma powstała w 2011 r. w Gdańsku. – Już po pół roku działalności mieliśmy zysk – wspomina Bargiel. Ale nie wszystko szło gładko. – Pierwsze rozmowy z inwestorami były po prostu słabe. Najczęściej słyszeliśmy: bierzemy trzy czwarte waszych udziałów i dajemy 100 tys. zł.
Jednak do młodych przedsiębiorców uśmiechnęło się szczęście. Wsparł ich Akcelerator Innowacji NOT finansowany z funduszy unijnych w ramach Programu Innowacyjna Gospodarka. Dostali 766 tys. zł. W dodatku – na bezpiecznych zasadach. Korzystanie z funduszy europejskich wiązało się bowiem z warunkiem, że akcelerator nie może przejąć więcej niż 49 proc. udziałów we wspieranym startupie. – Z dzisiejszej perspektywy nasze ówczesne kłopoty są egzotyczne – ocenia Bargiel, który uważa, że w tej chwili Polska to najlepsze miejsce dla startupów w Europie. – Jest mnóstwo możliwości. O potrzebie innowacji głośno się mówi. I są na nie pieniądze – przekonuje.
Rzeczywistość nieraz SentiOne zaskakiwała. Zwłaszcza kiedy wchodziła na zagraniczne rynki. – Myśleliśmy, że kraje naszego regionu, jak Czechy, Węgry i Rumunia, będą podobne do Polski, jeśli chodzi o sposób korzystania z sieci społecznościowych. Okazało się, że tamtejsze zwyczaje różnią się diametralnie od naszych – wspomina Bargiel.
Świetnym pomysłem wydawało się też na początku zatrudnienie na stanowisku general managera kogoś z lokalnego rynku. Ale okazało się, że nie ma jak Polak. – Nie mamy się czego wstydzić, jeśli chodzi o kulturę pracy. Zresztą rozmawialiśmy z kilkoma dużymi polskimi firmami, jak np. Solaris, które pootwierały zagraniczne filie. Też szybko doszli do wniosku, że taki menedżer musi być Polakiem – opowiada Bargiel.
SentiOne wyróżnia jakość monitoringu danych. – Zazwyczaj chłopaki pracują jeszcze nad jakimś prototypem lub algorytmem usprawniającym, a ja już spotykam się z potencjalnymi, ciekawymi klientami. Mówię po prostu, że mamy taki a taki interesujący produkt i chcemy go zaprezentować, żeby wysłuchać ich ewentualnych uwag – opisuje Bargiel.
To podejście przynosi efekty, a Bargiel twierdzi, że klienci mają powiedzenie, iż jego konkurencja rynek „ewangelizuje”, czyli głosi potrzebę monitoringu internetu, ale to SentiOne skutecznie na nią odpowiada.
Przez Wi-Fi do klienta
Swego czasu w sieci krążył mem przedstawiający zaktualizowaną piramidę ludzkich potrzeb Maslowa. Na samym jej dole, przed najbardziej podstawowymi potrzebami związanymi np. z zaspokojeniem głodu, znalazł się bezprzewodowy internet. Cóż, dzisiaj, zanim jeszcze zainteresujemy się menu w restauracji, coraz częściej pytamy, jakie jest jej hasło do Wi-Fi.
Na tej „podstawowej potrzebie” zarabia Social WiFi, startup powstały w 2013 r. w Warszawie, który wykorzystał fakt, że obecnie większość z nas bezrefleksyjnie udostępnia swe dane dla szeroko pojętych „celów marketingowych”. Social WiFi wymaga zalogowania się przy podłączaniu do sieci bezprzewodowej. Można to zrobić, podając adres swej poczty elektronicznej albo konta na którymś z portali społecznościowych. Dzięki temu firmy korzystające z usług startupu (jak hotele, restauracje) mają informację, ile osób zalogowało się w ich sieci Wi-Fi, co pozwala oszacować ruch w interesie i przesyłać później gościom informacje o promocjach, np. poprzez system notyfikacji na Facebooku.
Jak mówi Artur Racicki, który razem z Tomaszem Wysockim założył Social WiFi, jego firma to „ciągła harówa”. – Cały czas szukamy odpowiednich modeli biznesowych i mozolnie walczymy o rynek – stwierdza.
To ostatnie wychodzi im nieźle. Social WiFi, poprzez stworzenie sieci resellerów, coraz odważniej wchodzi na zagraniczne rynki. Z jej usług, oprócz polskiego Sphinxa, korzysta też niemiecki oddział amerykańskiej sieci restauracji Dunkin’ Donuts oraz wiele hoteli, w tym Holiday Inn. Firma była także jedną z laureatek międzynarodowego konkursu Plug and Play. Nagrodą był wyjazd do Doliny Krzemowej, gdzie mogła wymienić doświadczenia ze startupami z całego świata, a przy okazji wybadać tamtejszy rynek (na razie nie zdecydowali się na niego wkroczyć).
To nie jedyny sukces startupu. U progu działalności uzyskał na swój projekt 1,1 mln zł od funduszu STATUS i Akceleratora NOT, a w zeszłym roku dofinansowanie od Rafała Brzoski z firmy InPost (na nieujawnioną kwotę) w zamian za przekazanie mu 27,5 proc. swoich udziałów.
Mimo tego powodzenia Racicki twardo stąpa po ziemi: – Przed nami jeszcze minimum trzy, cztery lata ciężkiej pracy, żebyśmy mogli odnieść prawdziwy sukces – uważa.
Maszyna pozna twój nastrój
Quantum Lab to dość szczególna firma: znawcy rynku startupów, poproszeni o wskazanie ciekawych polskich projektów, kilkakrotnie gorąco polecili właśnie gdańską, założoną w 2013 r., QL, która dziś ma swoje biuro także w San Francisco. Można wręcz odnieść wrażenie, że to branżowy pupil. Uwagę zwraca już sama jego witryna www. Na górze lecą fragmenty klasycznych filmów science fiction, m.in. „Łowcy androidów”, którego bohater tropi zbuntowane cyborgi. Rozpoznaje je, testując ich niektóre reakcje.
I ten obraz bardzo pasuje do Quantum Lab, która oferuje program pomagający odczytywać ludzkie emocje. Dzięki niemu komputer, na podstawie obserwacji uniwersalnych cech ludzkiej mimiki, jest w stanie stwierdzić, w jakim nastroju jest aktualnie dana osoba. W obszernej, nadesłanej e-mailem odpowiedzi na moje pytania, Bartosz Rychlicki, prezes Quantum Lab, pisze: „Rozwiązania tego typu w szczególny (...) sposób znajdują swoje zastosowanie w marketingu i sprzedaży. Silny trend content marketingu i przekazu opartego na emocjach wymaga badania skuteczności przekazu właśnie pod kątem reakcji emocjonalnych. Z kolei każdy menedżer sieci sprzedaży chciałby wiedzieć, co drażni jego klientów, a co im się podoba”. Ten fragment nawiązuje do jednego z klientów QL, czyli sieci fast foodów Costa Vida w USA. Dzięki badaniom reakcji klientów na określone zachowania jej sprzedawców, tych ostatnich odpowiednio przeszkolono, dzięki czemu wyraźnie wzrosła satysfakcja klientów Costa Vida, a następnie jej przychody.
Inwestorzy od początku wierzyli w polski startup. Niemal na „dzień dobry” wyłożyli na stół 170 tys. dol. (były to fundusze Business Angel Seedfound, Black Pearls i Profound Ventures). QL spodobał się też w Brukseli, gdzie w zeszłym roku pozyskał 50 tys. euro na analizę potencjału technicznego i rynkowego swojego produktu w ramach ogólnounijnego programu Horyzont 2020. To o tyle ciekawe, że jak dotąd, polskie firmy radzą sobie w tym konkursie słabiutko.
Nawiasem mówiąc, QL odżegnuje się od określania jej jako „startup”. Uważa, że ten etap ma już za sobą, działa bowiem w segmencie rynku, który tylko w ciągu ostatnich dwóch lat urósł o 1,5 mld dol.
Jeszcze więcej globalnych
A oto kolejne kilkanaście polskich startupów, które robią udaną międzynarodową karierę.
Zacznijmy od technologii beaconowej, bo tu staliśmy się swoistą potęgą i mamy aż trzy świetnie sobie radzące na świecie, związane z nią startupy: krakowskie Estimote i Kontakt.io oraz warszawską firmę Ifinity. Sukcesy założonej w 2012 r. Estimote w pozyskiwaniu finansowania na rozwój (3,1 mln dol. w 2013 r., a w 2016 r. aż 10,7 mln dol.) są przy tym o tyle godne uwagi, że jest ona typowym tzw. startupem hardware’owym, specjalizującym się tylko w urządzeniach, a im zawsze jest bardziej pod górkę. Uruchomione w 2014 r. Kontakt.io oraz Ifinity są hardware’owo-software’owe.
Tylko ze świata software’u jest firma UXPin z Gdyni, założona w 2010 r. Oferuje internetowe narzędzie do tworzenia makiet serwisów www, nad którymi można pracować zespołowo, w czasie rzeczywistym. UXPin to jeden z najlepiej dofinansowanych startupów w kraju – inwestują weń Polacy, a także liczni inwestorzy z zagranicy, m.in. w 2015 r. firma ta pozyskała aż 5 mln dol. od funduszu True Ventures z Palo Alto.
Niezwykle popularna w polskich mediach Brand24 z Wrocławia powstała w 2011 r., a od 2014 r. działa globalnie. Stworzyła narzędzie do monitorowania w internecie wzmianek na temat różnych nazw, haseł czy fraz. Z jej usług korzystają IKEA, History Channel, H&M, a nawet Biały Dom i tysiące innych klientów. Zdobywała finansowanie zarówno publiczne, jak i ze źródeł prywatnych, np. pod koniec zeszłego roku dostała 1,4 mln zł od funduszu Inovo w zamian za 5 proc. swoich udziałów. Dziś wyceniana jest na 28 mln zł.
Niedawno 11,5 proc. jej udziałów (odkupując je od jednego z inwestorów) nabył inny wrocławski startup (czy raczej były startup) działający globalnie, a mianowicie LiveChat. Jak nazwa wskazuje, oferuje on narzędzie do komunikowania się właścicieli stron internetowych z odwiedzającymi je internautami. Zresztą dla Michała Sadowskiego, założyciela Brand24, LiveChat, powstały jeszcze w 2002 r., od zawsze stanowił ważny punkt odniesienia. Bo też ma się czym pochwalić: przez te lata zdobył już prawie 15 tys. biznesowych klientów z ponad 140 krajów, w tym takich, jak Orange, Adobe, Samsung, Pizza Hut, Ryanair czy Uniwersytet Stanforda. Od 2011 r. ma swój oddział w USA, w Północnej Karolinie. W kwietniu 2014 r. wszedł na GPW, a w listopadzie 2015 r. jego rynkowa wycena przekroczyła miliard złotych.
Kolejny startup, warszawski Growbots, narodził się w maju 2014 r. Pierwszych klientów, amerykańskich, pozyskał, zanim jeszcze miał gotowy prototyp swojego produktu, którym jest narzędzie do automatyzacji procesu sprzedaży, czyli tzw. generowania leadów – wyręczające żywych handlowców w prowadzeniu precyzyjnie wycelowanych kampanii mailingowych. W 2015 r. Growbots trafił do akceleratora 500 Startups z Doliny Krzemowej, a w tym roku, w kwietniu, miał już sześciocyfrowy przychód i może przebierać w zachęconych inwestorach.
W internetowym biznesie specjalizuje się także Booksy oferujący firmom i ich klientom aplikację do zapisywania się na wizyty u tych pierwszych. Podbija tzw. strefę beauty (usługi fryzjerskie, kosmetyczne, trenerzy osobiści itp.). Booksy wystartował w 2014 r., ale jego poligonem doświadczalnym była nie Polska, lecz Stany, bo od początku chciał być globalny. Dziś działa w ponad 80 krajach. Jak dotąd zdobył od inwestorów łącznie 4 mln dol.
Wypadałoby wymienić jeszcze wielu innych, choćby specjalizujące się w automatyce budynkowej (inteligentne domy, internet rzeczy) i bardzo doceniane za oceanem OORT, Fibar Group czy Seed Labs. Albo taki DocPlanner.com (ten od ZnanyLekarz.pl), który zawojował już pół Europy, Audioteka.pl („mówione książki” w dziewięciu językach) czy Currency One i jego serwis ułatwiający wymianę walut i płatności w całej UE. Osobną klasę stanowią startupy z branży kosmicznej, na czele z Creotech Instruments, współpracujące z ESA i NASA. Choć to już bardziej opowieść o podboju wszechświata.
Jednorożce za rogiem
Wciąż jednak czuć pewien niedosyt. Takich międzynarodowych orłów, jak te powyższe, powinno być o wiele więcej, poza tym wciąż nie mamy „polskiego Skype’a”.
Jak podkreślają znawcy tematu, naszym startupom czegoś brakuje. Niby Polska to jedno z lepszych miejsc w Europie do ich zakładania (zważywszy choćby na poziom rodzimych informatyków), jesteśmy też bardzo kreatywni, ale... – Ekosystem izraelski jest z pewnością zdecydowanie bardziej dojrzały. Działające tam spółki są pewne siebie, bez kompleksów, z globalnymi aspiracjami. Szukają przewagi technologicznej i swojego miejsca na globalnym rynku, rzadziej niż polscy przedsiębiorcy kopiują na lokalny rynek światowe wzorce. Do tego młodzi ludzie mają dostęp do najnowszych technologii w wojsku, przechodzą tam też szkołę przywództwa i współpracy w trudnych warunkach – wylicza Rudolf.
„Grzechy” polskich startupowców wymienia też Wieloch: – Pierwszy to zbytni optymizm co do sukcesu rynkowego. Drugi to brak odwagi i zbytnia pokora. W dodatku, nawet gdy rozmawiamy z ludźmi, którzy mają ambicje globalne, to brakuje odpowiedniego myślenia.
I jeszcze jedna „wada”: nasz rynek jest duży. Na tyle, że można dobrze żyć tylko z niego, co wygodnie sprzęga się ze wspomnianym wyżej podejściem. – Co innego w Czechach czy państwach bałtyckich – mówi Wieloch.
I to jest, według niego, jeden z powodów, dla których ciągle czekamy na „polski Skype” (komunikator ten wynaleźli startupowcy z maleńkiej Estonii). Liczni eksperci podają też inne ważne powody: marna współpraca nauki z biznesem, niewłaściwy sposób kształcenia na uczelniach, opisane wyżej podejście inwestorów...
Ostatnio, co prawda, w polskich innowacjach coś drgnęło. Duże nadzieje wiąże się zwłaszcza z zapowiedziami wicepremiera Mateusza Morawieckiego dotyczącymi Polski w „oku cyklonu” rewolucji cyfrowej. W praktyce mogłoby to oznaczać większy strumień pieniędzy Skarbu Państwa na innowacje.
– Mówi się, że jednorożce są u nas tuż za rogiem – podsumowuje Maciej Wieloch, mając na myśli startupy błyskawicznie rozwijane i wyceniane na miliardy dolarów. – Ale jakoś nie nadchodzą.
-------------------------
Ile jest w Polsce startupów
Fundacja Startup Poland we współpracy z Politechniką Warszawską oszacowały, że jest ich ok. 2,4 tys. Przeprowadziły też badanie, z którego wynika, że 60 proc. z nich finansuje się ze środków własnych, a co trzeci prowadzony jest przez pojedynczego założyciela. Aż połowa polskich startupów oczekuje co najmniej 5-krotnego wzrostu wyceny swojego przedsięwzięcia. Jednocześnie tylko co czwarty z nich współpracuje z jakąś uczelnią lub ośrodkiem naukowym. Niezwykle niski jest też udział w nich kapitału wysokiego ryzyka – ledwie 20 proc. A to niepokojące dane, bo innowacyjność potrzebuje zarówno kapitału, jak i nauki.
-------------------------
Nasi w Berlinie, Londynie i Krzemowej Dolinie
Wybrane przykłady polskich firm obecnych w najważniejszych centrach dla startupów.
Berlin
Brandnew – marketing na portalach społecznościowych (Instagram i Pinterest).
Attensee – badanie online efektywności dizajnu stron internetowych (technologia Eye Tracking).
Dataspin – platforma służąca do analizy i monetyzacji gier na urządzeniach mobilnych.
Cringle – aplikacja do łatwego przesyłania pieniędzy (wystarczy numer telefonu odbiorcy).
Londyn
Codility – platforma ułatwiająca zdalną rekrutację programistów (zwycięzca konkursu SeedCamp).
Atsora – aplikacja Momentum do zarządzania biznesem i przewidywania przyszłych przepływów finansowych (finaliści Fintach Innovation Lab).
Currency One – serwis Valuto ułatwiający wymianę walut i płatności w całej UE (nagrodzeni na prestiżowej konferencji Finovate).
Dolina Krzemowa
Estimote – technologia beaconowa (mikrolokalizacja), internet rzeczy.
Kontakt.io – technologia beaconowa (mikrolokalizacja), internet rzeczy.
UXPin – narzędzie do tworzenia makiet serwisów www, nad którymi można pracować zespołowo, w czasie rzeczywistym.
Qantum Lab – oprogramowanie dla komputerów pozwalające diagnozować nastrój użytkownika.
Więcej możesz przeczytać w 7/2016 (10) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.