Kino, w jakim nie byliście

© Jacek Kucharczyk
© Jacek Kucharczyk 52
Czy małe prywatne kina mają jeszcze rację bytu? Jeśli angażują lokalną społeczność, promują kulturę i oferują zupełnie inne doświadczenie niż sieciówki, to czemu nie.
ARTYKUŁ BEZPŁATNY

z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 10/2016 (13)

Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!

Ewa i Arkadiusz Jaskólscy poznali się w pociągu. Zaczęło się od rozmowy o kinematografii, a skończyło na założeniu własnego kina (po drodze były ślub i dzieci). Oboje kochali filmy, ale nie satysfakcjonowały ich multipleksy ani zacisze kina domowego. Magia srebrnego ekranu kryła się gdzieś między jednym a drugim, gdzie grupa ludzi spotyka się na pokazie, siedząc przy kawie w wygodnych fotelach, a potem rozmawia o tym, co zobaczyła. 

Marzenie dojrzewało przez kilka lat. Pewnego dnia Jaskólscy natrafili w gazecie na ogłoszenie Agencji Mienia Wojskowego, która sprzedawała dwa stareńkie projektory marki Prexer na taśmę 35 mm. Kupili je i nie było już odwrotu. Latem 2009 r. zbierali wiśnie na nalewkę na działce Marka Wardzyńskiego podzielającego ich miłość do małych, niezależnych kin. Od słowa do słowa zapadła decyzja, że uruchomią takie kino we trójkę. Zainwestowali w spółkę, a Ewa została jej prezeską. 

Myśleli o centrum Warszawy, jednak znalezienie wystarczająco wysokiej sali, do tego bez kolumn, okazało się trudne. Wtedy dowiedzieli się, że PKP chce wydzierżawić budynek, który mógłby spełnić ich oczekiwania, na stacji kolejowej w Falenicy. Jaskólscy mieszkali w Radości, więc mieli blisko. Podskoczyli do Falenicy i stwierdzili, że lokal jest idealny. A że trochę na uboczu? Może tak właśnie miało być, od początku przecież zamierzali iść pod prąd. Wymyślili sobie kino lokalne, intymne.

Nie obyło się bez pewnych trudności. Budynek popadł w ruinę, a oni plany mieli ambitne. Zamierzali m.in. pokryć wszystkie ściany głównej sali specjalnym płótnem do pokazów sztuki wideo i zainstalować podwyższoną koncertową scenę. Remont ciągnął się przez półtora roku i szybko pożerał kapitał – sam ekran to wydatek 8 tys. zł, a nowoczesny system dźwiękowy kosztuje ok. 50 tys. Potrzebni byli dodatkowi inwestorzy i znaleźli się, w osobach rodziców Ewy. W 2010 r. Kinokawiarnia Stacja Falenica została oficjalnie otwarta, a pierwszym wyświetlonym w niej filmem był, a jakżeby inaczej, „Pociąg” Jerzego Kawalerowicza. 

Lokalnie, czyli bezkonkurencyjnie

Otwarcie małego kina na przedmieściach może się wydawać szaleństwem, ale w tym szaleństwie jest metoda. Przez lata, w miarę jak obiekty rozrywkowe ciążyły ku centrum Warszawy, na jej obrzeżach wytwarzała się próżnia. Przed wojną w Falenicy działały dwa kina i teatr, ale w 2010 r. nie było po tym śladu. Podobna pustynia była także w innych miejscowościach na tzw. linii otwockiej, a mieszka w nich dobrze ponad 100 tys. ludzi. Są wśród nich osoby starsze czy rodziny z dziećmi, którym wygodniej jest poszukać rozrywki na miejscu. Nie brakuje również miłośników kina w każdym wieku, pragnących klimatu, którego nie uświadczysz w centrach handlowych. – Nigdy nie zamierzaliśmy konkurować z wielkimi kinami sieciowymi – mówi Jaskólska. – Chcieliśmy pokazywać mniej mainstreamowe filmy w przyjacielsko-rodzinnej atmosferze. Jest to model zupełnie odmienny. Zresztą w każdej branży znajdzie się tego typu mniejszość, te 10–15 proc. klientów, którzy poszukują czegoś innego niż to, co mogą zapewnić sieciówki. Do nich właśnie pragniemy dotrzeć.

Oznacza to tworzenie odpowiedniego repertuaru. Stacja Falenica należy do Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych, a także do prestiżowej sieci kin artystycznych Europa Cinemas, która stawia na europejskie kino niezależne. U Jaskólskich można zatem obejrzeć wiele ambitnych produkcji polskich i zagranicznych, także dokumenty. Co nie znaczy, że nie trafia tu nic z głównego nurtu. Woody Allen niezawodnie łączy artyzm z rozrywką, a dla dzieci są choćby takie animacje, jak „Mały książę” czy „Epoka lodowcowa”. A co z modnymi ostatnio, kasowymi ekranizacjami znanych komiksów?  – Próbowaliśmy. Ale u nas blockbustery się nie sprzedają – uśmiecha się Jacek Wiśnicki, który odpowiada za repertuar.

Kluczem do sukcesu, jeśli chodzi o ofertę, jest komunikacja. I tu małe kino ma przewagę nad multipleksem, który musi puszczać wszystkiego po trochu, wiedząc, że część wyborów będzie nietrafiona. Stacja Falenica na swojej stronie www zachęca widzów do nadsyłania e-mailem propozycji repertuarowych. Wiśnicki często zadaje też pytania na Facebooku, zbiera opinie o tym, co się podobało, a co nie. Kawiarniana atmosfera w samym kinie też sprzyja wymianie poglądów i nawiązywaniu znajomości. Na miejscu można zwykle spotkać Jaskólską czy Wiśnickiego, a widzowie chętnie podrzucają im swoje sugestie. Tak jak w przypadku „Cristiady”, która, pomimo gwiazdorskiej obsady (Andy Garcia, Eva Longoria, Peter O’Toole), była grana tylko w jednym kinie w Warszawie. Za namową widzów Stacja Falenica ściągnęła go więc od dystrybutora, a sala na seansach pękała w szwach. 

Nic dziwnego, że publiczność zamieniła się w skupioną wokół kina społeczność. W miesiącu potrafi je odwiedzić do 3 tys. osób (a w jedynej sali jest tylko kilkadziesiąt miejsc). Blisko 8 tys. śledzi stronę Stacji Falenica na Facebooku, kilka tysięcy prenumeruje jej newsletter. Z obiegu informacji nie są też wyłączone osoby starsze, które rzadziej korzystają z internetu. O nowościach z życia kina mogą się dowiedzieć z lokalnej prasy, np. z Linii Otwockiej, Kuriera Wawerskiego czy Wiadomości Sąsiedzkich. Jaskólska współpracuje także z wawerskim Uniwersytetem Trzeciego Wieku i Caritasem. Bywa, że wypady do kina organizują swoim parafianom księża.

Promocja kultury pomaga

Stacja Falenica od początku miała być nie tylko biznesem, ale też swego rodzaju centrum kulturalnym dla miejscowej społeczności. Dlatego oprócz spółki powstała fundacja Stacja Kultury, której prezeską również jest Jaskólska. Z początku żywiła nadzieję, że ta dodatkowa forma działalności pozwoli uzyskiwać wsparcie finansowe dla kina, ale tak naprawdę to kino dopłaca do organizowanych przez fundację wydarzeń, których koszty gmina czy inne instytucje pokrywają najwyżej w 80 proc. – Istnieją duże fundacje, które są rentowne, ale to jakiś promil – komentuje Jaskólska. – Działają bardzo profesjonalnie, prawie jak korporacje. Natomiast maleńkie lokalne organizacje nie mają właściwie wymiaru biznesowego.

Co nie znaczy, że zaangażowanie w działalność kulturalną, niekoniecznie związaną z kinem, ale też z historią czy szerzej pojętą sztuką, nie przynosi praktycznych korzyści. Zawsze ma to jakiś efekt PR-owy czy promocyjny. Ułatwia też nawiązywanie bezcennych kontaktów z instytucjami publicznymi. A bez tego w tej branży bywa ciężko.

Stacja Falenica kilkakrotnie korzystała np. ze wsparcia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Gdy w 2013 r. pojawił się wymóg, że chcąc prowadzić kino, trzeba mieć projektor cyfrowy za ok. 150 tys. zł., dofinansowanie z PISF praktycznie uratowało życie tej rodzinno-przyjacielskiej spółce, która dopiero wychodziła z pierwszego etapu inwestycji. 


Jak Stacja Falenica rozpieszcza widownię

Każdy widz ma własny wolno stojący fotel z podłokietnikami, których nie musi dzielić z sąsiadami. 

Między fotelami stoją kawiarniane stoliki, więc nie trzeba trzymać napojów czy przekąsek na kolanach albo w niewygodnych otworach. 

Kurtki i płaszcze można zostawić na wieszakach. 

W czasie seansu kelnerzy przyjmują zamówienia; fotele są tak rozstawione, że nie przeszkadzają nikomu w oglądaniu. 

Reklamy przed filmami są ograniczone do 10 min (łącznie z filmowymi zwiastunami), a w przypadku filmów dla dzieci nie ma ich wcale. 

My Company Polska wydanie 10/2016 (13)

Więcej możesz przeczytać w 10/2016 (13) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.


Zamów w prenumeracie

ZOBACZ RÓWNIEŻ