Sklepy wielkopowierzchniowe
Fot. ShutterstockOpodatkować czy nie opodatkować – pytamy ekspertów
Prof. Witold Modzelewski, Prezes zarządu Instytutu Studiów Podatkowych Modzelewski i Wspólnicy Sp. z o.o.
Mówiąc o podatku od sklepów wielkopowierzchniowych, ustalmy na początek jedną rzecz: żyjemy w realnej ekonomii politycznej. Czy to się komuś podoba czy nie, wielkie interesy robi się tu na państwie, z udziałem państwa lub przy jego wsparciu. Żadne wielkie struktury handlowe nie powstaną bez zezwoleń czy planu zagospodarowania przestrzennego. To są decyzje stricte polityczne i oznaczają, że sieci nie zrobiłyby biznesu bez przychylności władzy. Nie mam tu na myśli korupcji i nie dotyczy to wyłącznie handlu. Istnieje ścisły mariaż wielkiego biznesu i jego lobbystów oraz władzy; to jest źródłem sukcesów. I wielki biznes zdobywa niezwykle silną pozycję.
Udzielając zgody na działanie hipermarketu, pozwala się przejąć pewien rynek. Wokół stopniowo będzie wymierać cała infrastruktura drobnego handlu. Więcej ludzi straci pracę, niż ją zyska. A to już jest decyzja polityczna. Jeśli więc politycy chcą zmienić to, co „hodowali” tyle lat, to mają do tego prawo. Sieci handlowe muszą się liczyć z tym, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Nie powinny zapominać, że gdy robi się biznes, korzystając z przychylności władzy, to ona może się zmienić. I w ich miejsce mogą pojawić się ci, którzy do tej pory tracili na przychylności dla hipermarketów.
Pamiętajmy też, że to nie uniemożliwi im robienia interesów, tylko upodobni je ekonomicznie do konkurentów. Średnie obciążenie podatkiem dochodowym hipermarketów nie przekracza 0,5 proc. ich przychodów. W małych i średnich sklepach jest to ok. 1,5 proc. Dwuprocentowy podatek od obrotów wyrówna więc warunki działalności. Wbrew powszechnym obawom, nie wpłynie też negatywnie na dostawców. Oni po prostu będą sprzedawać tam, gdzie idzie klient. Część popytu zostanie przejęta przez kogoś innego, ale końcowy nabywca ostatecznie wciąż jest ten sam i jego potrzeby również. Nie wierzę też, by taki podatek miał istotny wpływ na wielkość wynagrodzeń np. ekspedientek, które już i tak zarabiają mało.
Jednocześnie w najnowszej wersji tej propozycji (podatek w wysokości 2 proc. przychodów sklepów o powierzchni handlowej wynoszącej minimum 250 m2, bez magazynów) zakłada się roczne wpływy do budżetu w wysokości od 3,6 mld do 3,7 mld zł. Rzecz jasna kwestia ustalenia rozmiaru sklepu jest zawsze arbitralna. Ale trzeba przyjąć kryterium, które ma uzasadnienie ekonomiczne. Specjaliści z branży twierdzą, że od tej wielkości zaczyna się handel różniący się od tego drobnego.
Odpieram zarzuty, że zrodzi to pokusę manipulowania gabarytami, dzielenia sklepów albo zarządzania nimi przez odrębne spółki. Przede wszystkim musi być jasno powiedziane, że chodzi wyłącznie o obszar dostępny dla klienta. Po drugie, jeżeli będą to podmioty powiązane, a ich działania pozorne, to skuteczność poboru podatków będzie zależała od stosowania prawa, nie zaś jego stanowienia. Rozmaite konstrukcje i prawne twory-potwory, nieuzasadnione z punktu widzenia ekonomiki prowadzenia biznesu, będą ewidentnie świadczyć, że ich celem jest obejście przepisów. A to, że obecnie wielkim sieciom handlowym skutecznie udaje się minimalizować podatki dochodowe, zresztą nie tylko u nas, ale też w krajach nam podobnych, świadczy o ich wielkich wpływach.
Jeśli zaś – jak sądzę – nastąpi faktyczna dekoncentracja handlu, to pozostanie się tylko cieszyć, że do hipermarketów dołączy autentyczna konkurencja pomiędzy niewielkimi i małymi, położonymi niedaleko siebie sklepami. To zawsze jest w interesie klientów i budżetu państwa.
Prof. Dariusz Filar, Uniwersytet Gdański
W Polsce dość mocno rozpowszechnione jest błędne przekonanie, że sklepy wielkopowierzchniowe nie płacą podatków. To nieprawda. One płacą: podatek dochodowy CIT, od nieruchomości, na których są zlokalizowane, i wreszcie – przekazują VAT. W przypadku każdej sieci handlowej jej wkład do budżetu można zidentyfikować, choć będzie on oczywiście różny. O ile sumy płacone przez bardzo efektywną Biedronkę są stosunkowo wysokie (sam CIT to bodaj kilkaset milionów złotych rocznie), o tyle np. te odprowadzane przez Tesco są niższe. Ale to nie rezultat przywilejów, tylko poważnych problemów finansowych brytyjskiej grupy.
Odrzucam też argument, iż właściciele sklepów wielkopowierzchniowych manipulują przy podatku dochodowym. Owszem – co sieć, to obyczaj, bo duże struktury handlowe o zasięgu międzynarodowym mają możliwości związane z tzw. optymalizacją podatkową. Lecz jeśli wykraczają tu poza dopuszczalne granice, to rozwiązaniem nie jest dodatkowe opodatkowanie. Przeciwdziałanie takiemu zjawisku nie powinno polegać na nowym obciążeniu i różnicowaniu podatników, tylko na znacznie sprawniejszym działaniu służb fiskalnych. Jeżeli poczynania podatników rzeczywiście są nielegalne, to powinno dać się je zidentyfikować i uniemożliwić. Próba wprowadzenia nowych obciążeń to, w gruncie rzeczy, unik, ponieważ od dawna (nie tylko w stosunku do handlu, ale także wobec ogółu działalności transgranicznej) postuluje się istotne podniesienia kompetencji organów skarbowych, doprecyzowanie faktycznego zaangażowania w biznes. Tu są luki i praca do wykonania.
Gdyby dodatkowy podatek miał się pojawić, to problematyczne będzie też uogólnienie związane z samą powierzchnią handlową. Przecież powierzchnie są różne i nawet jego zwolennicy spierają się, czy hipermarket zaczyna się od 250 m2 czy może od 400 m2. Mówię o tym z lekkim przekąsem, lecz pamiętajmy, że ustalając tę granicę, zawsze arbitralnie ją wyznaczamy, dzieląc przy okazji sklepy na lepsze i gorsze. Już widzę te oskarżenia, że ugięto się pod naciskiem takiego czy innego lobby, zostawiając w spokoju sieć X, kosztem jej minimalnie większej konkurencji. Zresztą, abstrahując od kwestii powierzchni, natrafiamy na trudniejsze zagadnienie. Pamiętajmy, że sklepy wielkopowierzchniowe działają w różnych branżach – od artykułów spożywczych po przemysłowe. I ta specyfika sprawia, że znalezienie jednolitego klucza do dodatkowego ich opodatkowania wydaje się dyskusyjne.
Zwolennicy nowego podatku podkreślają, że jego wprowadzenie wzmocniłoby drobny handel czy lokalny kapitał, gdyż na silny i duży kapitał zagraniczny nałożono by większy ciężar. A ja zwracam uwagę, że w gruncie rzeczy byłaby to próba ręcznego sterowania rynkiem. To zaś budzi moje poważne zastrzeżenia, ponieważ jest oparte na przekonaniu, że taka właśnie bezpośrednia ingerencja może przynieść lepsze efekty niż działanie samego rynku. Zadaję więc pytanie: Dlaczego kapitał polski nie potrafił zbudować form współpracy pomiędzy drobniejszymi kupcami, które pozwoliłyby na konsolidację działalności? Jeżeli włączamy tu ręczne sterowanie, to ten proces konsolidacji, tak naprawdę, zatrzymujemy. Utrwalamy struktury należące do przeszłości.
Jest jeszcze jedna sprawa. Przecież mamy sieci wielkopowierzchniowe, które są kontrolowane przez kapitał polski, i bardzo dobrze sobie radzą. Choćby Piotr i Paweł czy Alma. To prowokuje kolejne pytanie: Dlaczego jedne rodzime firmy mają uzyskać dodatkowe, pośrednie wsparcie, a inne zostać dodatkowo obciążone? To też budzi moje poważne wątpliwości.