Miały być bajgle, stanęło na lodach
z miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 11/2019 (50)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Przedstawiona na firmowych internetowych stronach historia Ben & Jerry to coś na kształt streszczenia menedżerskiego. Zawiera główne fakty, ale pozbawiona jest szczegółów. A szczegóły można znaleźć np. w wywiadach udzielonych lata temu przez Bena Cohena i Jerry’ego Greenfielda. Nie dość, że są smaczne, to jeszcze – zwłaszcza w sprawach dotyczących początków firmy – mają walor edukacyjny.
Ze strony internetowej firmy można się dowiedzieć, że wiedzę, jak się robi lody, Ben Cohen i Jerry Greenfield zdobyli na korespondencyjnym kursie, który kosztował 5 dol. Pominięto smaczek, że nie mieli żadnej wiedzy menedżerskiej. Cohen chciał być artystą, zaś Greenfield bezskutecznie starał się dostać na medycynę. Zasad biznesu uczyli się z broszur wydawanych przez Small Business Administration, rządową agencję wspierającą mały biznes. Broszury kosztowały po 20 centów i były dostępne na poczcie. Za najbardziej przydatne uznali tę, która uczyła, jak wyliczać próg rentowności i tę, z której poznali zasady prowadzenia ksiąg.
Ze strony internetowej dowiemy się, że firma zaczynała z 12 tys. dol., z których 4 tys. stanowił kredyt, a resztę wkład własny. W wywiadach fundatorzy mówię troszkę więcej. Cohen aby wnieść swoją część kapitału 2 tys. dolarów pożyczył od ojca. Tym samym część dłużna finansowania była równa kapitałowi.
W wywiadach tłumaczą dlaczego bank pożyczył firmie akurat taką kwotę. Otóż założyciele starali się o 18 tys. dol. kredytu. Jednak bank uznał, że skoro umowę wynajmu lokalu mają podpisaną na rok, to nie może dać tak wysokiego kredytu. Tym samym na starcie firma miała mniej pieniędzy niż wstępnie zakładano.
Lokal, w którym ruszyła lodziarnia, i jego lokalizacja to osobny rozdział. Cohen i Greenfield wynajęli nieczynną stację benzynową w Burlington w stanie Vermont. Dlaczego tam? Bo – jak wyjaśniali w wywiadach – gdy zdecydowali się na to, że uruchomią lodziarnię (początkowo myśleli o bajglach, ale szybko zorientowali się, że używany sprzęt do produkcji jest poza ich zasięgiem finansowym) szukali niewielkiego miasta, w którym nie było lokalu z domowymi lodami i był koledż. W Burlington, które spełniało te warunki naprzeciw parku miejskiego znaleźli zrujnowaną stację benzynową. Lokalizacja wymarzona. Była blisko miejsca, gdzie przebywali potencjalni klienci, a na dodatek tam, gdzie kiedyś stały dystrybutory paliwa był mały parking.
Wadą lokalu był jego stan. Wymagał gruntownego remontu. Do załatania dziur w dachu wykorzystali zużyte blachy offsetowe, które po 15–20 centów za sztukę kupili w drukarni. Prowizorycznie naprawiony dach przez chwilę nie przeciekał, a gdy znów zaczął został uszczelniony folią, by wreszcie, po wizycie strażaków przejść solidny remont.
Z wywiadów wynika, że w pierwszych miesiącach biznes nie kręcił się tak, jak przewidywał biznesplan. W lecie zarobili mniej niż planowali, a potem koszty przewyższały wpływy. Koszty można było ściąć, zmniejszając porcje lodów, ale na to się nie zdecydowali, bo klienci chcieli duże porcje. I wtedy pojawił się pomysł sprzedaży lodów okolicznym restauracjom. Najpierw wożono je kombi Cohena, a potem kupioną starą ciężarówką z systemem chłodzenia. I to był błąd. Ciężarówka ciągle się psuła, a jej naprawy zawyżały koszty…
Takich historii jest więcej. Dla nich warto w internecie odkopać stare wywiady. Choćby tylko dlatego, by znaleźć w nich motywację do pchania własnego biznesu na przekór problemom.
Więcej możesz przeczytać w 11/2019 (50) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.