Dlaczego biotechnologiczna rewolucja omija Polskę
Marcin Hańczaruk. Fot. Marek Zawadkaz miesięcznika „My Company Polska”, wydanie 2/2015 (2)
Zyskaj dostęp do bazy artykułów z „My Company Polska” Zamów teraz!
Podobno niektóre firmy z branży farmaceutycznej, które określają się jako „biotechnologiczne”, robią tak ze względów marketingowych, choć nie powinny się tak nazywać.
Przyszłość w zwalczaniu poważnych chorób jest związana z biotechnologią i lekami biologicznymi. Firmy farmaceutyczne zmieniają więc swój profil w tym kierunku. Część na poważnie, ale część mówi o tym tylko ambicjonalnie – wolą się pozycjonować tam, gdzie jest postęp, a nie tam, gdzie rozwój się kończy, czyli w tradycyjnej farmacji.
Na czym polega przewaga innowacyjnych terapii?
Dobrym przykładem jest to, co się dzieje w onkologii. Gdy kończyłem medycynę, leczenie większości chorób onkologicznych wiązało się z ograniczoną liczbą opcji terapeutycznych takich jak chemioterapia. Tyle że chemia zabija nie tylko nowotwór, lecz także zdrowe komórki. Trzeba być w dobrej kondycji, by ją przeżyć, a efekty końcowe bywają różne. Dzisiaj idzie się w kierunku immunoonkologii. To szansa dla pacjentów chorujących na niewyleczalne do tej pory nowotwory, takie jak czerniak złośliwy, który jeszcze pięć lat temu był wyrokiem śmierci. Dzięki biotechnologii dostępne są leki diametralnie zmieniające przebieg tej choroby, wykorzystujące siły układu immunologicznego, które zaczynają rozpoznawać komórki nowotworowe jako obce i potrafią je zabijać. Obecnie na końcowym etapie badań klinicznych jest na przykład wykorzystanie wirusa opryszczki zwykłej, wywołującej tzw. zimno. Został tak zmodyfikowany, że wstrzyknięty w zmianę czerniakową przestawia układ immunologiczny, dlatego niszczone są tylko komórki nowotworowe.
Kolejna rzecz to spersonalizowane leczenie. Jakie stwarza możliwości?
Znów nawiążę do onkologii, gdzie postawiono bardzo udany krok w kierunku personalizowania leczenia. Wszyscy mamy przeciwciała, które zabijają bakterie i wirusy. Biotechnologia wykorzystuje tę mechanikę i produkuje takie przeciwciała, które rozpoznają daną komórkę rakową. Dzięki wyspecjalizowanej genetyce możemy zidentyfikować pacjentów, którzy pozytywnie odpowiedzą na leczenie, oraz tych, w przypadku których dana opcja terapeutyczna nie da oczekiwanego rezultatu.
Marcin Hańczaruk
Jest dyrektorem generalnym firmy Amgen Polska będącej częścią działającego w 75 krajach koncernu Amgen – jednego z największych i najbardziej innowacyjnych przedsiębiorstw na świecie. Pełni również funkcję przewodniczącego rady nadzorczej Izby Gospodarczej Farmacja Polska oraz członka zarządu Infarmy – Związku Pracodawców Innowacyjnych Firm Farmaceutycznych.
Lepsze rozumienie biologii chorób, genetyki i immunologii daje szansę na wyodrębnienie grup chorych, u których dana terapia zadziała, jednocześnie inna grupa nie będzie poddawana nieskutecznemu leczeniu, zaś system ochrony zdrowia nie zostanie narażony na dodatkowe, niepotrzebne wydatki. Dlatego, choć
koszt wytworzenia leków biologicznych jest wyższy niż tradycyjnych, przynajmniej o 30 proc., trend na świecie to jak najwcześniejsze włączanie skutecznych, tzw. celowanych terapii biologicznych, maksymalizujących szanse chorego.
Ale u nas tego trendu za bardzo nie widać.
Jakiś czas temu rozmawiałem z jednym z kluczowych onkologów w kraju o frustracji wynikającej z wiedzy, co jest dostępne na świecie, a jakie opcje mamy dla pacjentów w Polsce. Z jednej strony, Ministerstwo Zdrowia słusznie skupia się na racjonalizacji wydatków i generowaniu oszczędności tam, gdzie to możliwe, i wiele pozytywnych, sensownych rzeczy w systemie ochrony zdrowia i polityce lekowej zadziałało. Jednak z drugiej strony, potrzebna jest praca i pilne decyzje rozszerzające opcje terapeutyczne w ręku lekarza. Porównanie do innych krajów pokazuje bowiem brutalną prawdę, że w większości państw europejskich nowe terapie są łatwiej dostępne. Nakłady na ochronę zdrowia plasują nas w ogonie Europy. Weźmy lek wykorzystywany przy przerzutach nowotworów do kości. Takie przerzuty są przyczyną poważnych złamań, ogromnego cierpienia, eliminują chorych z aktywności fizycznej. Wspomniany lek, który skutecznie cofa zmiany w kośćcu i umożliwia normalne funkcjonowanie, jest dostępny dla pacjentów w całej Europie. Ale nie w Polsce, bo, pomimo dużych wysiłków, jego producentowi nie udało się zbić kosztów do poziomu wymaganego przez ustawę refundacyjną. Takich przykładów jest mnóstwo.
Dlaczego inni nie popełniają naszych błędów?
Największym problemem jest to, że w Polsce myśli się „silosowo” – dla resortu zdrowia każda nowa technologia jest kosztem dla systemu, odizolowanego od całej reszty. Nie ma jednoczesnego myślenia o kosztach wynikających np. z hospitalizacji czy absencji w pracy. Znów posłużę się przykładem. Mamy lek na osteoporozę, który podaje się w postaci zastrzyku podskórnego zaledwie raz na sześć miesięcy. W wielu krajach jest stosowany w profilaktyce złamań u pacjentów z osteoporozą. W Polsce społeczeństwo się starzeje, trend demograficzny zmusi nas, żebyśmy pracowali dłużej. Tymczasem w pewnym wieku złamanie na przykład szyjki kości udowej w konsekwencji często prowadzi do zgonu. Przepisy refundacyjne są jednak tak skonstruowane, że kobieta, aby otrzymać wspomniany lek, najpierw musi coś sobie złamać, choć jest on zarejestrowany także do stosowania w profilaktyce. Takie postępowanie generuje potężne wydatki dla systemu, których można by uniknąć. Jeśli połączy się koszty związane z jedną chorobą (ZUS-u, resortu pracy i resortu zdrowia), to w tym kontekście koszt jednego zastrzyku jest minimalny. Potrzebna jest więc zmiana postrzegania kosztów terapii na bardziej holistyczne.
Rządzący deklarują jednak mocne wsparcie dla innowacyjności...
Bardzo dobrze. Nie mamy ropy ani gazu, więc jako kraj musimy postawić na innowacyjność. Mamy za to w Polsce olbrzymi kapitał intelektualny: świetnie wykształconych lekarzy, coraz lepiej wykształconych menedżerów i doskonale wykwalifikowane, entuzjastycznie nastawione zespoły badawcze. Jednak trochę nam brakuje praktycznych wzorców, które pomogłyby te rządowe deklaracje sprawnie przekuć w działanie. Szansą, która może nas przybliżyć do innowacyjności, jest skorzystanie z wzorców sprawdzonych na świecie, gdzie współpraca między nauką a biznesem jest osią wspieraną przez rząd. Lecz ten ostatni musi stworzyć lepsze warunki – bardziej przewidywalne muszą być choćby otoczenie biznesowe i polityka lekowa. Jeśli tego typu kwestie nie zostaną dobrze uregulowane, trudno będzie ściągnąć nowatorską produkcję do Polski.
Czyli jeszcze trochę poczekamy na tak nowoczesne inwestycje, jak np. fabryka leków biologicznych, którą Amgen otworzył niedawno w Singapurze?
Przede wszystkim musiałyby być wprowadzone lepsze, nadążające za rozwojem medycyny i farmacji przepisy o lekach refundowanych. Ambicją moją i polskiego zarządu Amgen jest to, by nasza firma chciała więcej zainwestować w Polsce – generować miejsca pracy, przyczynić się do tego, by ludzie, którzy kształcą się w dziedzinie biotechnologii, nie uciekali na Zachód, żeby mieli własne projekty i ekosystem do działania, gdzie mogliby się realizować. Naszą rolą, jako zarządu polskiego oddziału, jest wykreowanie możliwości, które skłonią firmę do inwestycji, a przy okazji – także inne innowacyjne przedsiębiorstwa. Ale potrzebujemy lokalnych partnerów, sami tego nie stworzymy.
Czy z tego wynika Pana obecność w takich instytucjach, jak choćby Infarma?
Tak, bo działają one na rzecz uregulowań i przejrzystego prawa, które umożliwiłoby zarówno polskim, jak i zagranicznym podmiotom z branży coś, co tutaj ma kluczowe znaczenie – prowadzenie biznesu w sposób długofalowy i przewidywalny.
Biznes biotechnologiczny wiąże się z ogromnymi nakładami finansowymi. Czy małe i średnie polskie firmy mają szansę w nim zaistnieć?
Oczywiście. W startupach jest mnóstwo ludzi z pasją, z ciekawymi projektami. Niewątpliwie bolączką małych przedsiębiorstw jest znalezienie pieniędzy na drogie badania, by doprowadzić lek do etapu, gdy łatwiej jest zainteresować projektem firmy z możliwościami finansowania dalszych badań. Być może rozwiązaniem problemów w tej wczesnej fazie byłaby współpraca w konfiguracji: młoda polska firma, korporacja i ośrodek uniwersytecki, przy jednoczesnym wykorzystaniu funduszy europejskich. Potrzebne są jednak uregulowania i zachęty tworzące takie ekosystemy, gdzie przenikanie się myśli naukowej i biznesu jest naturalne i skupione nie wokół teorii, tylko tworzenia technologii, które mogą być później komercjalizowane, generując wartość dla kraju. Dobrym przykładem są Stany Zjednoczone i ich Dolina Krzemowa.
Mamy w Polsce olbrzymi kapitał intelektualny: świetnie wykształconych lekarzy, coraz lepiej wykształconych menedżerów i doskonale wykwalifikowane, entuzjastycznie nastawione zespoły badawcze.
Pamiętajmy też, że resort zdrowia jest otwarty na tańsze leki biopodobne. Kilka polskich firm jest zainteresowanych ich rozwojem i myślę, że również tutaj jest możliwa płaszczyzna porozumienia między rodzimym przemysłem a takimi przedsiębiorstwami, jak nasze, którego strategia na najbliższe kilkanaście lat będzie wspierać się na dwóch nogach: leki innowacyjne, biologiczne oraz właśnie leki biopodobne.
Więcej możesz przeczytać w 2/2015 (2) wydaniu miesięcznika „My Company Polska”.